Muzułmańskie święto

Jakub Pająk

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 11.03.2010 10:10

W Kurierze Warszawskim z dnia 29 stycznia 1933 roku przeczytać można było: „O niebo ciekawszy od Khartumu jest Omdurman – szumnie zwany „Paryżem Czarnego Lądu”. Omdurman sławny z walk mahdystów, z grobem Mahdiego, który mu następca wybudował”.

Muzułmańskie święto   AfrykaNowaka.pl Zaglądamy zatem do wnętrza namiotu jednego z bractw, aby cokolwiek wyłowić z tego chaosu. Na scenie czterech śpiewaków, wykonujących raczej rozrywkowo brzmiącą muzykę Omdurman 25-26 luty 2010 r.

Pewnie niewielu Europejczykom w ówczesnym Sudanie przeszłaby przez głowę taka myśl. Nowak jednakże zawsze wolał prawdziwą Afrykę od zblazowanych kolonialnych rezydencji. W zaciszu ogrodów chartumskich posiadłości można było zapewne usłyszeć sarkastyczne relacje z wycieczek automobilem na drugą stronę Nilu, do miasta zacofanych dzikusów. Nowak z kolei, z fascynacją i bezpośrednio poznawał ów odmienny świat. Ba, mało tego! Wrażenia psuła mu sieć telegraficznych drutów i brzęk tramwaju, który z łomotem przewala główną ulicą. Współcześni turyści odwiedzają Omdurman głównie ze względu na grobowiec Mahdiego i taniec derwiszów, targ wielbłądów, „szkutnie” budowniczych tradycyjnych łodzi oraz sławny suk, czyli arabskie targowisko.

„Stosy daktyl, ziół i nasion, jak przed laty leżą na matach rzuconych wprost na ziemię, na pył placów i ulic. Tu i tam płoną ogniska, przy których gotuje się i piecze przeróżne specjały, widać grupki targujących się (…).”

Takiego najprymitywniejszego targowiska jest już jednak niewiele. Przeważają stragany typowe wszystkim bliskowschodnim sukom: kramiki z przeróżnym dobrami, kolorowe kopce wonnych przypraw, tu i ówdzie widać osiołki dźwigające na grzbietach towary bądź też zaprzęgnięte do dwukołowych wózków karo… Ale przede wszystkim ówczesną tandetę pochodzenia japońskiego zastąpiły chińskie plastiki, wokoło zaś zamiast wielbłądów kurzą pojazdy spalinowe. No i turystów ponoć więcej, chociaż tak naprawdę nikogo nie spotkaliśmy. Może po prostu chodzimy nieco innymi ścieżkami, nie zważając na wskazania przewodnika, skoro Omdurman nie odsłonił się przed nami swymi typowymi atrakcjami.

Po pierwsze poszukujemy śladów Kazika, co kieruje nas ku miejscom nie odwiedzanym przez turystów, ale przede wszystkim mamy wielkie szczęście – trafiamy akurat na muzułmańskie święto – urodziny proroka Mohameta! Późnym wieczorem 25 lutego 2010 roku (czyli roku 1431 wg kalendarza islamskiego) przelatujemy naszymi Brennaborami przez puste, szerokie arterie Chartumu, przekraczamy most na Białym Nilu, i lądujemy w Omdurmanie. Nie potrzebujemy pytać o drogę – świetlista łuna i wzmagający się gwar same prowadzą nas do centralnego punktu miasta, na plac przy grobowcu Mahdiego. Tłum gęstnieje, pozostawiamy więc rowery pod opieką uzbrojonych w ponadmetrowe, drewniane pały policjantów i płyniemy dalej wraz z ludzką rzeką. Ponoć Prorok zakazał obchodzenia jego urodzin, jednak tutejszy suficki, mistyczny odłam islamu interpretuje jego słowa na swój sposób. Wokół placu rozstawiło swe duże namioty dziesiątki różnych bractw muzułmańskich. Zewsząd dobiega gwar, mniej lub bardziej religijnej muzyki, przenikający się z recytowanymi wersetami Koranu. Stojąc w tumanach pyłu między namiotami, brzmi to niczym święta wojna pomiędzy sektami: kto głośniej, kto bardziej zwróci na siebie uwagę…

Zaglądamy zatem do wnętrza namiotu jednego z bractw, aby cokolwiek wyłowić z tego chaosu. Na scenie czterech śpiewaków, wykonujących raczej rozrywkowo brzmiącą muzykę. Tak jak i w pozostałych namiotach, jest tu wydzielona przestrzeń tylko dla kobiet, zasiadających w swych kolorowych szatach na ogrodowych krzesełkach. Mężczyźni częściowo zachowują się równie statycznie, lecz pod sceną odgrywają także podrygujące tany. W bardziej religijnych namiotach, tańczący przed muzykami, biało zawoalowani mężczyźni klękają na koniec swego występu przed świątobliwym imamem prosząc o błogosławieństwo. Wstępując to tu, to tam, jesteśmy częstowani napojami oraz jedzeniem. Feta trwa na całego!

W powietrzu unoszą się potworne ilości pyłu, a handlarze sprzedają, wzniecającemu go tłumowi, maseczki chirurgiczne. Na stoiskach pełno różnokolorowych słodyczy, świętych ksiąg Koranu i islamskich „różańców”, posterów Mekki i ważnych w muzułmańskim świecie osobistości, a także, jak na każdym naszym odpuście, kupą plastikowej tandety: młotków-baloników, serduszek, dinozaurów… Co rusz ktoś zaprasza do namiotu kolejnego bractwa objaśniając istotę święta. Można by do tego wszystkiego jeszcze tylko zacytować Nowaka: „Trudno opisać ten barwny kalejdoskop”. Tłum i rozgardiasz na dłuższą metę jednak mocno męczy. Zasiadamy na uboczu na ostatni szaj i z powrotem do Chartumu.

A propos zaś omdurmańskich śladów Kazimierza Nowaka, to te, które najbardziej odczuwa się jeżdżąc na rowerze, zostały już dawno zatarte, lecz są nadal aktualne. Uwierzyć trudno, że to wielkie, żywotne miasto wyrosło pośród szczerej pustyni. Dziś jeszcze na bocznych uliczkach grzęźnie się w zaspach lotnego piasku, który można zobaczyć i na głównych arteriach. Blisko 80 lat później, zjechanie z asfaltu na pobocze, ku ulicznym restauracyjkom i sklepikom, nie mówiąc już o zapuszczaniu się w boczne uliczki, to dla rowerzysty zmaganie z grząskim piachem i zygzaki śladów opon za plecami bądź w ostateczności przepychanie sprzętu poprzez lotne przeszkody.

Wokoło trzykołowe tuk-tuki, motocykle oraz samochody wzbijają chmary pyłu. Także suchy, północny wiatr piaskiem zamiata ulice - oddech pustyni czuć na każdym kroku. W bocznych uliczkach dzieciaki już rzadko uciekają z piskiem do domów, lecz raczej wytykają szwędającego się przybysza palcem wołając „Haładzia, haładzia!”, co znaczy tyle co Europejczyk lub Biały. Wśród tłumu już nie napotkamy półnagich mieszkańców puszcz z ciałami pokrytymi licznymi bliznami tatuażu. Skaryfikacje na twarzach oznaczające przynależność plemienną są jednak nadal powszechne, z tym że wysocy Nuerowie, których najczęściej rozpoznajemy w tłumie po poziomych, równoległych bruzdach nacięć na czole i wokół głowy, ubrani są w wyprasowane koszule i spodnie w kantkę. Dalej w „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd” czytamy „Spostrzegam wysoki budynek otoczony ogrodem, a na bramie znak krzyża. W podwórzu, na wysokim rusztowaniu wisi dzwon, który właśnie rozkołysała ręka dzwonnika. Ciche i nieśmiałe dźwięki toną w gwarze i zgiełku miasta, a jednak kilkoro czarnoskórych dzieci kupców syryjskich śpieszy na nabożeństwo w języku arabskim.” 

W pamiętniku Nowaka widnieje pieczątka z misji katolickiej w Omdurmanie. Odnajdujemy ją pewnie w taki sam sposób jak Kazik, klucząc wąskimi uliczkami, pomiędzy glinianymi ścianami, aż dostrzegamy ceglany budynek otoczony ogrodem, a na bramie znak krzyża. Jest wielkopostny piątek. Rozkołysany rękoma odświętnie ubranego Dinka dzwon na rusztowaniu zwołuje wiernych na modlitwę, lecz jego dźwięk wydaje się tonąć w wielkomiejskim gwarze… A jednak garstka czarnoskórych spieszy na drogę krzyżową w języku arabskim. Choć można by doszukiwać się syryjskich rysów u paru osób, to zdecydowaną większość zgromadzonych na modlitwie katolików stanowią przybysze z Południowego Sudanu. Czas wracać z Omdurmanu – stolicy wieloetnicznego Sudanu, do Chartumu – stolicy władzy i biznesu. Czas najwyższy po tygodniu opuścić dwie stolice Sudanu…

 

Muzułmańskie święto   Na ponad 300 km trasę Chartum-Kosti dołącza do nas Sudańczyk – Elsadig Yousif Chartum – Kosti 27 lutego – 1 marca 2010 r. 115-117 dzień Sztafety

Nareszcie opuszczamy Chartum! Co za długo to niezdrowo - człek się rozleniwia, czas przecieka między palcami… Ale już wszystko mamy za sobą: stertę formalności, miłe spotkania i wizyty i co najważniejsze – poszukiwania czwartego uczestnika najbliższego odcinka sztafety.

Na ponad 300 km trasę Chartum-Kosti dołącza do nas Sudańczyk – Elsadig Yousif. Nasze nieco szalone założenie wciągania do sztafety miejscowych rowerzystów, tak na żywioł, bez wcześniejszego planowania, spełniło się! Jednakże znalezienie kogoś na miejsce Piotra Strzeżysza, który musiał wrócić z +39oC do minusowej Polski, nie było łatwym zadaniem. Przez tydzień rozpuszczaliśmy po Chartumie wici o naszych poszukiwaniach, w różnych kręgach, począwszy od ulicy aż po ministerstwa… Niestety Sudańczycy nie należą do narodów traktujących rower jako narzędzie sportu, turystyki czy rekreacji. W trakcie poszukiwań ustaliliśmy, że jednak w Chartumie istnieje jakiś klub rowerowy. Któregoś pięknego dnia, na naszym kempingu, zjawił się Elsadig na swojej wąskokołowej szosówce. Do dziś nie wiem przez kogo do nas trafił (bo telefonów i wieści rozeszło się na pęczki), ale na pewno był najbardziej odpowiednią osobą do poprowadzenia czwartego Brennabora.

Elsadig należy do Union Sudan for Cycling. Na co dzień jeździ na rowerze po Chartumie, regularnie wyjeżdża na wypady poza stolicę, a także na dłuższe wycieczki rowerowe (m.in. Arabia Saudyjska, Erytrea). Hm, zaczęliśmy się mocno obawiać o naszą kondycję… Dla pokrzepienia serc dokładnie przedstawiliśmy Elsadigowi postać Kazimierza Nowaka oraz cele sztafety AfrykaNowaka.pl. Szybko doszliśmy do porozumienia i wkrótce wystartowaliśmy.

Na pokonanie 330 km mieliśmy zaledwie dwa i pół dnia – czas do wypłynięcia barki w górę Białego Nilu. Przedarliśmy się przez tłoczne, zapylone przedmieścia Chartumu pedałując wciąż dalej i dalej na południe. Na szczęście na drodze ruch zelżał, a wiatr raczej sprzyjał obranemu przez nas kierunkowi. Pytanie ile kilometrów może mieć prosta wydłużyło się w porównaniu z Pustynią Nubijską przynajmniej pięciokrotnie. Szybko dotarliśmy do tamy pod Jebel Aulia – budowli hydrotechnicznej, która nie pozwoliła nam wiernie podążać śladami Nowaka. Kazik bowiem zmuszony został przez ówczesne władze do płynięcia statkiem z Chartumu aż do Juba. Już w swoich listach i reportażach wspomina o rozpoczęciu budowy tamy Aulia na Nilu Białym, jako uzupełnienia dla tamy Sennar na Nilu Błękitnym, którą wówczas odwiedził.

Obydwa zbiorniki nawadniają żyzne, lecz nieużyteczne bez doprowadzenia nilowej wody, ziemie rejonu Al. Jazirah (tzn. wyspa). To stąd pochodzi większa część uprawianych w Sudanie warzyw, a przydrożne targi i miejskie suki nabierają tu nowych, soczystych barw: czerwoności pomidorów, pomarańczy, marchewek, zieloności ogórków, rukoli i okry, fioletu bakłażanów i cebuli czy też brudnej żółci ziemniaków. Uprawia się tu także trzcinę cukrową dla sudańskich cukrowni, a w czasach Nowaka dobrze prosperowały rozległe plantacje bawełny. Niestety po ich upaństwowieniu uprawa i eksport bawełny uległ załamaniu i obecnie kształtuje się na niższym niż wtedy poziomie. Podobnie wygląda sytuacja z państwowymi cukrowniami, które nawet nie zaspokajają potrzeb kochających słodkości Sudańczyków. Wszyscy tu uważają, że na upalny klimat potrzeba dużo cukru, przebardzo słodkiej herbaty czy też kawy, ociekających słodyczą smakołyków. Lecz w Port Sudan jednocześnie ładuje się statki sudańskim cukrem na eksport jak i rozładowuje importowaną „białą śmierć”. Prujemy z wiatrem na plecach na południe, stołując się sudańskimi specjalnościami z przydrożnych gar-kuchni i biwakując na coraz to bardziej drzewiastej sawannie. Nawierzchnia przyzwoita, kierowcy zazwyczaj rozsądni, choć niestety zdarza się, że bardzo long vehicle spychają nas z drogi końcówką swej drugiej naczepy.

Na szczęście Najwyższy ma nas w opiece i obywa się bez przykrych wypadków. Z szaloną prędkością wyprzedzają nas nowoczesne, międzymiastowe klimatyzowane autokary, zaś wiekowe, terenowe ciężarówko-busy z otwartą paką – w tempie niewiele większym od naszego. Na północ, ku stolicy, mozolnie zmierzają pamiętające chyba jeszcze lata 40. i 50. ciężarówki marki austin i bedford, wypakowane do granic możliwości bawełną, warzywami bądź węglem drzewnym. Nierzadko towaru jest tyle, że pojazd jest dwukrotnie wyższy niż bez ładunku, a na dodatek worki „wylewają” się z paki na wszystkie strony. Na północ zdążają też ciężarówy ze zwierzętami upakowanymi na dwóch poziomach naczep: kozami, owcami, krowami i wielbłądami. Widać, że południe karmi stolicę i północ kraju. Im dalej w stronę Kosti, tym bardziej zmieniają się też ludzie i wioskowe krajobrazy. Prostopadłościenne, gliniane domki ustępują miejsca murzyńskim kapanom – okrągłym chatkom o stożkowym, słomianym dachu. Także rysy i stroje miejscowych najczęściej odpowiadają już czarnym plemionom pobliskiego Kordofanu niż arabskiej północy. Wyjątek stanowią Arabowie Baggara (tzn. krowa), przemierzający ze swymi stadami stepy w poszukiwaniu urodzajnych pastwisk i wodopojów.

Trzeciego dnia w południe docieramy do Rabak, gdzie zajeżdżamy do Keer Marine. Dziwne, że port rzeczny leżący nieopodal Rabak na wschodnim brzegu Nilu, określa się jako przystań w Kosti, które położone jest w sporej odległości, po przeciwległej stronie rzeki, ale mniejsza z tym… Dotarliśmy do celu i można przyjąć, że właśnie zakończył się I z sudańskich etapów – „Z Nowakiem w pustyni…”, przed nami zaś etap II – Sudan Południowy, czyli „Z Nowakiem w puszczy”. Rozstajemy się więc z naszym nowym przyjacielem Elsadigiem, który wraca do Chartumu do pracy nad klimatyzacją do roweru? I oczekujemy co przyniesie bukra (jutro). Gnaliśmy co sił do Kosti, aby zdążyć na poniedziałkowy statek, lecz może barka odpłynie bukra, insz Allach!