Rozlewiska Sudd

Jakub Pająk

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 25.03.2010 14:51

Sudd stanowi jeden z największych podmokłych obszarów świata, a jego uroki doskonale przedstawia Nowak.

Rozlewiska Sudd   AfrykaNowaka.pl Zachód słońca nad Białym Nilem - fot. Kazimierz Nowak 1932 r. Poza chorobami jak czarna febra, malaria i trąd nic ciekawego nie czeka tu na cywilizowanych przybyszów. O zbudowaniu dróg nie ma mowy, wszędzie bagna i trzęsawiska, a przez pół roku nieprzerwanie leją tropikalne deszcze, od których można oszaleć. Ulewny deszcz, grzmią pioruny, burza po burzy przechodzi, a wszędzie jak daleko wzrok sięga, widać topiel i wodę.

Nil Górski (Bahr el-Jebel) rozlewa się na północ od miejscowości Bor aż po Malakal na tysiące splątanych ze sobą, ukrytych w gąszczu szuwarowej roślinności odnóg, bagien i jezior. Największe z nilowych odgałęzień stanowi niespławna Rzeka Żyrafia (Bahr el-Zeraf) wpływająca ponownie do Nilu tuż przed Malakal i rzeką Sobat. Nieco wcześniej leniwie płynący przez Sudd Nil Górski przyjmuje od zachodu jeszcze jeden dopływ – Rzekę Gazeli (Bahr el-Ghazal) tocząc dalej swe wody już jako właściwy Biały Nil.

Wypływając z Malakal w liście do żony Nowak pisze: Już od godziny okręt „Omdurman” pruje fale Białego Nilu. Na przedzie, na pokładzie III kl. siedzi Twój Kazik, z bolącą głową, z szumem w głowie, że ani słyszę plusku fal. Ekipa AfrykaNowaka.pl płynie na barkach pchanych pusherem „Africa”. Nie ma tu podziału na klasy, właściwie jest tylko klasa III, czyli stalowy pokład na którym tygodniami koczują pasażerowie. Za Malakal przez dwa dni płyniemy po rzece szerokiej, przy której pod szpalerem palm kokosowych rozłożyły się słomiano-gliniane wioski. Na smukłych pniach widać nawet plakaty wyborcze! Później wpływamy w Sudd…

Nazwa Sudd oznacza przeszkodę, barierę i tak właśnie jest z wodą wpływającą w rozlewiska Nilem Górskim – szacuje się, że około 70-80% wody wyparowuje nim pokona moczary. Właśnie z tego powodu Egipt, uważający wody nilowe za swoją własność, usilnie forsował projekt budowy kanału Jonglei. Projekt kilkusetkilometrowego kanału, którym popłynęłaby woda Nilu Górskiego z ominięciem bagien Sudd, został już nieomal ukończony, lecz na szczęście jego budowa została gwałtownie przerwana.
 
Kanał Jonglei stanowił jedną z przyczyn wybuchu ostatniej wojny domowej w Sudanie. Co prawda do Egiptu i północnego Sudanu dopływałoby więcej wody, jednakże równałoby się to także katastrofie ekologicznej na południu, unicestwieniu specyficznego ekosystemu Sudd oraz wielu gatunków roślin i zwierząt, a przede wszystkim tradycyjnej, półkoczowniczej gospodarki Dinków i Nuerów opartej na bydle. Mijamy ujście kanału. Na szczęście, jedyne co pozostało po wielkiej inwestycji to resztki robotniczych namiotów i kontenerów nienaturalnie wmontowanych w tubylcze lepianki oraz pozostałości potężnych maszyn rdzewiejących w buszu, które możecie obejrzeć np. przez Google Earth.
 
W porze deszczowej moczary zajmować mogą powierzchnię ponad 1/3 wielkości Polski, zaś w porze suchej kurczyć do 30 tysięcy km2. To właśnie sezonowe zmiany, zalewanie i wysychanie rozległych obszarów, a co za tym idzie dostępność pastwisk i wodopojów, stanowi podstawę dla tradycyjnej, półkoczowniczej gospodarki żyjących tu ludzi. Nuerowie czy też Dinka od wieków migrowali ze swymi potężnymi stadami bydła ku nie wysychającym rzekom i jeziorom w porze suchej (styczeń-kwiecień) oraz po opadach ku zieleniejącym się połaciom pastwisk.
 
Nowak w listach do żony tak relacjonuje podróż przez Sudd: Puszcza i puszcza dziewicza po obu stronach rzeki, jasne upalne słońce, krokodyle i piękne kolorowe ptactwo. Czasem potężna ryba rzuci się na powierzchnię wody. (…) Słońce pali jeszcze jak ogień, na Nilu widać całą masę potwornych głów krokodyli, które na widok okrętu kryją się w nadbrzeżnej splątanej zieleni moczarnej. W powietrzu uwijają się piękne barwne ptaszyny o krzyczących kolorach piórek, krajobraz żaden, po obu brzegach rzeki splątany gąszcz, pozatem nie widać nic.
 
Cóż więcej dodać? Dzień za dniem płyniemy w korytarzu przerośniętego „kopru”… Kilkumetrowe papirusy i papirusy, trzcinowiska i papirusy, niczym gigantyczne dmuchawce. Dopiero wdrapanie się na dach pchacza zmienia perspektywę – widnokrąg morza zieloności, jak okiem sięgnąć płaszczyzna moczarowej roślinności urozmaicona gdzieniegdzie przebłyskującą taflą bagiennego jeziorka. Różnorodność ptasiego świata cieszy oko: marabuty, żurawie, ibisy, dzikie kaczki i gęsi, jaskółki i rajskie ptaki, jastrzębie i orły, lecz krokodyli jak na lekarstwo. Co prawda tuż obok nas, parskając wyłania się wielki łeb hipopotama czy też w szuwarach wygrzewa się potężny gad z rozwartą paszczą, jednak więcej krokodyli widzimy w postaci zasuszonych skór. Gęste, nieruchome powietrze oblepia człowieka zewsząd, pot skrapla się w niezwykłym tempie, strużki spływają po czole, pod koszulką, w majtkach…
 
Pasażerowie wraz z nami migrują po barce w poszukiwaniu błogosławionego cienia. Niestety rzeka jest kręta jak nitka spaghetti i ciężko znaleźć uniwersalne miejsce do wypoczynku… Ha, wypoczynku! W życiu nie zmęczyłem się tak, jak podczas owych dwutygodniowych „wczasów”, jak ułożyć się w cieniu na rozgrzanym, stalowym pokładzie: siedzieć, posiadywać, zalegiwać, leżeć, stać, kroki drobić… O 15-tej człowiekowi brakuje już inwencji, nogi zmęczone, nie odpoczywają. Dupsko buntuje się mimo hartu ducha, wieczór oblepia stęchłą gorącą wilgoci, a rano budzisz się zmięty i zaczynasz kląć na pierwsze słoneczne promienie wpadające do namiotu.
 
Ludzi na brzegach nie widać nieraz przez cały dzień, a jeśli już, to zaledwie pojedynczy słomiany szałas utopiony w gęstwinie papirusów. Nowak w listach do Marysi pisał: Okręt płynie przez kraje zamieszkane przez szczep murzyński Nuer’ów. Pomyśl, tak mężczyźni jak i kobiety, z wyjątkiem mężatek chodzą zupełnie nago, niezamężne najwyżej noszą na biodrach sznur koralików a mężatki zamiast figowego listka, szmatkę brudną lub skórkę dzikiego kota. Zrobiłem kilka zdjęć na ostatniej stacyjce (…) zatytułuję: Nuerzy w „narodowym stroju”.
 
Dziś otoczenie szlaku żeglownego jakim jest Biały Nil nie świeci już taką golizną, lecz gdyby wedrzeć się w puszczę moczarów Suddu, z całą pewnością zobaczylibyśmy obrazki jak sprzed 80 lat. Jednak nawet przy rzece kobiety nadal rzadko okrywają piersi, a dzieciarnia raczej paraduje tak, jak ich Pan Bóg stworzył. Kawałek podmokłego brzegu z wykarczowaną połacią papirusów, słomiany szałas dla zyskania odrobiny cienia, dłubanka i splecione w warkocze ryby suszące się na słońcu – to jedyny antropogeniczny element krajobrazu w ciągu wielu dni przeprawy przez Sudd.
 
Nuerowie, rozpoznawalni przez skaryfikacje na czołach w postaci poziomych bruzd, płyną także na naszej barce. Okrzykiem Yabaka male! (dzień dobry) witamy co rano nuerską młodzież, wdrapując się na daszek jednej z barek – naszego przedpołudniowego punktu obserwacyjnego. Umorusani od okrętowego brudu nie możemy się nadziwić ich porannym zabiegom kosmetycznym. Chłopaki żyletką wyrównują swoje krótkie, murzyńskie fryzury. Jakimś czernidłem poprawiają jej kontury i brwi, choć tak czy siak są czarni jak smoła, a ich kędzierzawym włosom trudno nadać jakiś inny kształt. Właśnie takich nastoletnich, dwumetrowych drągali z czołami ponacinanymi znakami szczepowymi, spędzających każdego poranka godzinę przed plastikowym, różowym lusterkiem zapamiętam jako Nuerów.
 
Rozlewiska Sudd   Jakub Pająk Wioska nad Nilem Zwarty gąszcz moczarnej roślinności powoli ustępuje. Nieśmiało pojawiają się niewielkie, wypalone pośród szuwarów poletka kukurydzy. Nadrzeczne szałasy Nuerów zamieniają wioski Dinka. Rozciągnięte wzdłuż rzeki tukule otaczają coraz częściej rozłożyste drzewa mango, w których cieniu mieszkańcy spędzają wolny czas. Mężczyźni w dłubankach łowią ryby, kobiety podlewają uprawy, dzieciarnia tańczy na brzegu, macha i popisując się skacze z wysokiego brzegu do wody.
Ciekawy jest proceder wymiany handlowej między barką a lądem. Przepływając obok jakiegoś siedliska ludzi często z brzegu słyszymy: basala, basala! (cebula). Pasażerowie zaś wołają w swoim języku: kukurydza, kukurydza! Rzucaj! Wymiana następuje na to, co akurat rośnie na brzegu: kolby kukurydzy, trzcinę cukrową bądź owoce mango. Dzieciaki potrafią biec wzdłuż barki nawet parę kilometrów, zbierając rzucane im cebule, a odwdzięczając się tym, co mają pod ręką. Wymiana absorbuje niemal cały pokład, a towarzyszy jej emocjonalny, sportowy doping, okrzyki podziwu za celny rzut bądź fala śmiechu w przypadku utopienia towaru.

Im bliżej miejscowości Bor, tym więcej potężnych stad bydła oraz niesamowitych cattle-campów grupy etnicznej Dinka Bor. Wielkorogie krowy oraz dziesiątki innych maści bydła, swoim leniwym tempem, wędruje po równinie urozmaiconej jedynie kopcami termitier. Dinka prowadzą półkoczowniczy tryb życia i w porze suchej wędrują ze swoimi stadami właśnie w okolice Nilu Białego, gdzie zakładają tzw. cattle-camp, czyli „krowie obozowiska”. Przypominają mi raczej wioskę indiańską z Dzikiego Zachodu niż afrykańską wioskę: słomiane, szpiczaste szałasy wysokie na jakieś 4 metry, ponad którymi powiewają na masztach kolorowe flagi bądź niczym indiańskie totemy wiszą krowie czaszki o rozłożystych rogach. Po obozowisku, pośród kurzu i dymu ognisk, snują się ludzie oraz ich zwierzęta, głównie bydło, ale też nieco kóz czy kur.

Pora sucha zbliża się ku końcowi i Dinka dopiero co przybyli nad rzekę. Słomiane szałasy jeszcze nie do końca zostały oblepione błotem wymieszanym z krowim łajnem. Pomiędzy nimi suszą się bądź już żarzą na różowawy popiół odchody. Tak jak opisywał to Nowak, dla tych Nilotów krowie łajno i mocz nadal stanowi bardzo pożądany „kosmetyk”. Widzimy na przykład Murzynów o nienaturalnie rudawo-żółtych włosach – fryzura prosto z obozowego salonu po zabiegu farbowania krowim moczem. Natomiast dymiące ogniska z łajna oraz nacieranie się popiołem z nich odstrasza ponoć komary (my używamy jednak aptecznych maści). Prawie indiańska wioska, tylko zamiast Czerwonoskórych – jak noc ciemni Czarnoskórzy, a zamiast bizonów – krowy.
 
Rozlewiska Sudd   Jakub Pająk Bogactwo Dinka - krowy Dla Dinka bydło stanowi największą wartość i świętość, do tego stopnia, że lokalne piwo nosi nazwę White Bull. Krowy są niemal święte, choć dają bardzo mało mleka, a na mięso zabija się je bardzo rzadko (stąd inne zwierzęta w obozie). Ludzie wokoło wychudzeni, czasem nawet umierają z głodu, lecz swoich krów nie ruszą. Bydło daje pozycję społeczną, podziw i poważanie. Do ożenku potrzeba 40-70 sztuk pięknego bydła. Myślę, że tutejsi ludzie nadal, tak jak w czasach Nowaka, mogą mierzyć czas na swój afrykański sposób – krowim kalendarzem wydarzeń, np. Było to wtedy, gdy miałem 50 krów…

Nasz chiński pchacz ma niestety problemy i podróż zaczyna wydłużać się po afrykańsku. Jeden z silników odmówił posłuszeństwa, co poważnie ogranicza prędkość, lecz przede wszystkim możliwości manewrowe.

Jako, że rzeka nieprzerwanie meandruje, to właśnie pokonywanie zakrętów stanowi karkołomne zadanie. Z zawijasami w lewo jeszcze jakoś sobie radzimy, jednakże pokonanie nieomal 360-stopniowego meandra w prawo to koszmar. Niestety te zdarzają się równie często jak te w lewo. Nieraz spędzamy ponad godzinę na jednym meandrze, raz po raz wbijając się w brzeg, a nawet obracając się rufą do przodu. Niestety pchacz w roli holownika sprawdza się raczej kiepsko. Ostatnie sto kilometrów do Bor pokonujemy aż w trzy dni!

Gdyby tylko dało się dotrzeć z rowerami do jakiejś drogi… Ale przecież nadal Południowy Sudan to kraj zupełnie dziki, dróg, handlu, przemysłu pozbawiony. Wokoło trzcinowiska bądź step po horyzont, a i jeszcze miny powojenne nie wiadomo gdzie pochowane – dla podtrzymania formy pedałujemy w kółko po pokładzie jednej z barek nie okupowanej przez pasażerów. Jak każde wydarzenie, tak i bezsensowne marnowanie energii przez Haładzia, wzbudza niemałe zainteresowanie towarzyszy drogi.

Rano i wieczorem w narożu jednej barki gotujemy posiłek wspólnie z kobietami – żaden tutejszy mężczyzna nie pomyślałby nawet o hańbiącej czynności, jaką jest gotowanie. Zatem znowu sensacja – Haładzia gotują! Jedyne co nas tak naprawdę różni od reszty pasażerów i załogi to podejście do wody. Miejscowi nabierają wodę do picia wprost z rzeki, my również gustujemy w wodzie z Białego Nilu, z tym że solidnie przegotowanej bądź przesączonej przez filtr MSR i odkażonej tabletkami puryfikacyjnymi firmy Katadyn. Dzięki temu przez dwa tygodnie na rzece obchodzimy się bez najmniejszych sensacji żołądkowych.

Rozlewiska Sudd   Jakub Pająk Wioska nad Nilem Trzynastego pięknego poranka zawijamy w końcu do przystani w Bor. Pośród stert pakunków na brzegu dostrzegam betonową platformę z drewnianym rusztowaniem. Równie betonową rynną wprost do rzeki ścieka jaskrawoczerwona, gęsta ciecz. Na platformie buszują psy wespół z jastrzębiami i potwornymi sępami. Toż to rzeźnia! Co rusz ptaszysko o ohydnie różowej szyi podrywa z platformy krwisty ochłap pozostały po uboju. Jastrzębie razem z psami szarpią jakieś flaki. Z boku zalega sterta gigantycznych krowich rogów. To jednak zabijają czasem te swoje krowy…

O 9 rano siedzimy już z naszymi Brennaborami i bagażami w blaszaku policji portowej. Jednak do miasta zostajemy wpuszczeni dopiero po południu! Najpierw przeglądanie papierów i wpisywanie danych do kajetów w porcie połączone ze sprawdzeniem zdjęć, jakie zrobiliśmy po drodze, a następnie powtórka z rozrywki w równie blaszanej wiacie Imigration Office. Stempel kolejnej rejestracji, tym razem na Południowy Sudan, zajmuje następną, już piątą od chwili wjazdu do Sudanu, stronę paszportu. Najbardziej rozrośnięta w Afryce biurokracja rozrasta się w naszych paszportach, jednak droga do królestwa blachy falistej stoi otworem.