Dzisiaj w Betlejem

Jarosław Dudała, zdjęcia Roman Koszowski

publikacja 22.12.2008 14:25

Mówi się, że w Betlejem każdego dnia jest Boże Narodzenie. Ale życie w mieście otoczonym zasiekami nie przypomina sielskich obrazków z aniołkami i pastuszkami grającymi na fujarkach.

Dziś Betlejem, miejsce narodzin Chrystusa, znane jest także jako palestyńskie, czyli arabskie miasto oddzielone od żydowskiej części Izraela ośmiometrowym, betonowym murem. Ma on chronić odległą o zaledwie 8 km Jerozolimę przed atakami terrorystycznymi. Obecnie mur liczy ponad 200 km długości. Docelowo ma mieć podobno 700 km i oddzielać także inne tereny Autonomii Palestyńskiej od żydowskiej części Izraela.

Powiedzmy jasno: obawy Żydów nie są bezpodstawne. Ciągnąca się kilometrami budowla budzi jednak najgorsze skojarzenia. Jej szare ściany upstrzone są malunkami i napisami. Czasem jest to banalne: „I love you”, czasem ludowe mądrości typu: „Tylko strach buduje mury”, a czasem tragikomiczne komentarze, np. „Oddajcie moją piłkę. Dzięki”. Ktoś wymalował też słowa prezydenta Kennedy’ego, wypowiedziane w przedzielonym podobnym murem Berlinie: „Ich bin ein Berliner” (Jestem Berlińczykiem).
Wjeżdżamy z Izraela do Betlejem przez wojskowy punkt kontrolny w murze. Młodziutcy izraelscy żołnierze – chłopcy i dziewczyny – na widok polskiego paszportu machają tylko rękoma: „Jechać!”. Podobnie będzie w drodze powrotnej. Zamknięci murem Palestyńczycy nie mogą liczyć na takie traktowanie.

Po co ci tu auto?

– Czasem mam robotę w Jerozolimie, ale nie mogę do niej dojechać, bo nie mam przepustki – mówi Shibli, palestyński elektryk, który ma na utrzymaniu żonę i czwórkę dzieci. – W Betlejem pracy jest mało i zarabia się przeciętnie 600 dolarów miesięcznie, a w Jerozolimie można zarobić nawet 100 dolarów dziennie – dodaje.

Na razie Shibli ma się z czego cieszyć – ma tę cenną przepustkę, ważną przez kilka miesięcy. Ale wielu mieszkańców Betlejem nie otrzyma jej nigdy. Wystarczy, że ma się krewnego w izraelskim więzieniu, a o różowym papierze można zapomnieć. A jeśli ktoś ma przepustkę, to na checkpoincie czekają go tasiemcowe kolejki i dokładne kontrole. Samochód z biało-zieloną palestyńską rejestracją w ogóle nie może wjechać do żydowskiej części Izraela. (Izraelskie auta z żółtymi tablicami mogą wjechać do Autonomii Palestyńskiej). Po co więc mieszkańcom Betlejem samochody, skoro mogą się nimi poruszać wyłącznie w enklawie, liczącej kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych, a jeśli mogą z niej wyjechać, to tylko do innych terenów Autonomii Palestyńskiej?

Yousef ma jednak nowiutką skodę Octavię. Jest nauczycielem arabskiego w wiejskiej szkole pod Betlejem. Po godzinach dorabia jako taksówkarz, bo z pensji nauczyciela języka arabskiego trudno byłoby mu utrzymać dziewięcioosobową rodzinę.

Intercontinental i slumsy

Z placu Żłóbka (Manger Square), jakby miejskiego rynku Betlejem, jedziemy z Yousefem stromymi ulicami w stronę Aidy. To obóz dla arabskich uchodźców, przesiedlonych w 1948 r. z terenów, na których powstało wówczas państwo żydowskie. Tuż za pięknym hotelem Intercontinental rozciąga się przestrzeń, wypełniona zrujnowanymi domami i walającymi się śmieciami. Mieszkańców prawie nie widać, więc muszę wierzyć Yousefowi na słowo, że w jednym domu mieszka tam nawet po 20 osób. Inni mieszkańcy Betlejem mówią z przekąsem, że uchodźcy nieźle się urządzili: od kilkudziesięciu lat żyją głównie z pieniędzy otrzymywanych od ONZ. O tym, czego naprawdę pragną, przypomina potężna, betonowa brama, zwieńczona kilkumetrowym kluczem z napisem: „Nie na sprzedaż”. To symbol kluczy do domów, które Palestyńczycy pozostawili na terenach zajętych przez Izrael.

Jedziemy do jednej z podbetlejemskich wsi. Krewny taksówkarza zaprasza nas do swojego nowo wybudowanego domu. Jaser jest dyrektorem szkoły w sąsiedniej wsi. Na płaskim dachu swego domu częstuje świetną herbatą z jakimś zielskiem, przytrzaśniętym pokrywką imbryczka. Dom jest przestronny, ma typowy arabski układ funkcjonalny: tuż za drzwiami zaczyna się duży salon, z niego dopiero przechodzi się do kuchni i sypialni.

– Woda, prąd, telefon? Nie mamy z tym problemu – mówi Jaser, choć od innych mieszkańców okolicy słyszałem, że wielu mieszkańców podbetlejemskich wsi przenosi się do 50-tysięcznego miasta w poszukiwaniu lepszego życia i pracy w odradzającej się turystyce.

Przepraszam, czy tu biją?

Oficjalne statystyki mówią, że po latach zastoju Betlejem odwiedziło w tym roku ponad milion pielgrzymów i turystów. Dane te niekoniecznie odzwierciedlają rzeczywistość, bo każdy przekraczający punkt kontrolny w murze liczony jest jako nowo przybyły, nawet jeśli był już w Betlejem i wyjechał z niego tylko na kilka godzin, by zwiedzić inne miejsca w Ziemi Świętej. Faktem jest jednak skokowy (niektórzy mówią nawet, że 80-procentowy) wzrost ruchu turystycznego. Skąd się to bierze?

– Trudno powiedzieć – przyznaje o. Seweryn Lubecki, który kieruje domem pielgrzyma „Casa Nova”, usytuowanym tuż obok Bazyliki Bożego Narodzenia. Polski franciszkanin, który od lat mieszka w Betlejem, potwierdza jednak, że jest tam bardzo bezpiecznie. O pospolitych przestępstwach raczej się nie słyszy, a wojska palestyńskie i izraelskie starają się wzajemnie nie prowokować. Owszem, jeśli Izraelczycy podejrzewają kogoś o działalność zbrojną i uda im się go namierzyć na terytorium Autonomii Palestyńskiej, to armia izraelska bez oporu ze strony wojsk palestyńskich wkracza do Betlejem i aresztuje podejrzanego.

Zemsta i ból

W Betlejem opowiadają o domu, zbudowanym wspólnymi siłami przez kilku arabskich braci. Po jednego z nich przyjechało izraelskie wojsko. Jego ojciec na kolanach prosił syna, by dobrowolnie oddał się w ręce Izraelczyków. W przeciwnym razie dom, wybudowany z wielkim trudem i dający schronienie całej rodzinie, zostałby zrównany z ziemią. Syn się poddał, ale jego dzieci nie mogą odtąd patrzeć na własnego dziadka. Tak rośnie ból i pragnienie zemsty, znane także rodzinom żydowskich ofiar palestyńskich zamachów.

Ale turystów takie problemy nie dotyczą. Korzystają z tego, że w Betlejem hotele są znacznie tańsze niż w żydowskiej części Izraela. Największe grupy pielgrzymów przyjeżdżają z Włoch, Rosji i Polski.

– To dzięki zaangażowaniu Kościołów – mówi burmistrz Betlejem Victor Batarseh. Ten ponad 70-letni pediatra jest chrześcijaninem (łatwo to poznać po europejskim imieniu, muzułmańscy Palestyńczycy noszą zwykle arabskie imiona). Władze Autonomii Palestyńskiej szanują dawny przywilej, wedle którego burmistrzem Betlejem zawsze był chrześcijanin. To ewidentny polityczny ukłon w stronę wyznawców Chrystusa. Stanowią oni dziś zaledwie jedna trzecią obywateli miasta. Dawniej było ich około 90 proc. Zmiana nastąpiła po izraelsko-arabskiej wojnie sześciodniowej w 1967 r. Wtedy wielu muzułmańskich Palestyńczyków osiedliło się w Betlejem. Jednocześnie wielu miejscowych chrześcijan wyemigrowało za granicę – do Europy, obu Ameryk. Mówi się, że się w Ameryce Południowej (prawdopodobnie w Chile) jest miasto, w którym betlejemitów jest więcej niż w samym Betlejem.

To ziemia Jezusa i nasza ziemia

Shibli i jego żona Rania też są chrześcijanami, ale za nic nie chcą opuszczać Ziemi Świętej. – Ta ziemia jest dla nas wszystkim. To ziemia Jezusa i nasza ziemia – mówi Shibli.

Twierdzą, że codzienne relacje arabskich chrześcijan z ich rodakami muzułmanami są dobre. Akty przemocy muzułmanów wobec chrześcijan nie zdarzają się, a gdyby do czegoś takiego doszło, można liczyć na interwencję policji i władz Autonomii Palestyńskiej. Inni mieszkańcy Betlejem zwracają jednak uwagę, że wprawdzie na zewnątrz stosunki muzułmańsko-chrześcijańskie w Betlejem są poprawne, jednak po obu stronach jest jakaś wzajemna, wewnętrzna niechęć. Być może jedną z jej przyczyn jest fakt, że palestyńscy chrześcijanie nie angażowali się w antyizraelskie powstania.

Ranii i Shibliemu bardzo zależy na zachowaniu w dzieciach wiary katolickiej. – Jeśli spytasz naszą 4-letnią córkę Bridget, kogo kocha najbardziej, to nie powie, że mamę albo tatę, ale Jezusa – mówią rodzice. Ich problem polega na tym, że w publicznych szkołach palestyńskich nie ma chrześcijańskiej katechezy, natomiast jest nauka religii muzułmańskiej. Shibli i Rania posyłają więc całą czwórkę swoich dzieci do jednej z trzech katolickich szkół w Betlejem. Nie jest to łatwe, bo nauka jednego dziecka kosztuje miesięcznie około 60 dolarów.

Przedszkolak uczy się trzech języków

Szkoła i połączone z nią przedszkole prowadzone są przez zgromadzenie zakonne braci szkolnych. Placówka jest ładnie urządzona, uczy się w niej ponad 700 dzieci w wieku od 3 do 18 lat. Połowa z nich to muzułmanie, którzy mają w szkole własne zajęcia z religii. Poziom jest wysoki – nawet przedszkolaki uczą się tam trzech języków: arabskiego, angielskiego i francuskiego.

Nawiasem mówiąc, w Autonomii Palestyńskiej przedszkole jest obowiązkowe już dla trzylatków, a do pierwszej klasy idzie się w wieku 6 lat. Jak w Polsce, tak i tu dyskutuje się, czy nie byłoby lepiej, gdyby obowiązkowa edukacja zaczynała się trochę później. – Te dyskusje nie mają końca – przyznaje jedna z nauczycielek Reina Hazboun.

– Nie mamy problemów z dyscypliną. Ale nasze dzieci są z natury głośniejsze i bardziej ruchliwe niż dzieci europejskie – mówi dyrektor szkoły, doktor psychologii Michael Sansur. Dodaje, że z powodu muru uczniom jego szkoły trudno jest jeździć na wycieczki. – Wielu z nich nie zna świętych miejsc w Jerozolimie, choć mieszkają tak blisko nich – mówi dyrektor.
A gdzie będą się uczyć jego podopieczni po maturze? Być może część z nich otrzyma stypendia i wyjedzie na studia za granicę. Inni będą próbowali dostać się na uniwersytet w Betlejem. Nauka w tej uczelni nie jest tania, dostać się jest trudno, a magisterium można zdobyć tylko na wydziale ekonomicznym. Absolwenci pozostałych kierunków mogą uzyskać ten stopień, studiując zaocznie przez Internet.

To nie takie proste

Jadąc do Palestyny, wyobrażałem sobie, że jest to kraj bardzo ubogi. Sytuacja okazała się bardziej skomplikowana. Zdałem sobie sprawę, że współczesna bieda (i w Palestynie, i w Polsce) posiada często i telefon komórkowy, i telewizję satelitarną. Dzisiejsza bieda to raczej poczucie upokorzenia, znękania, braku stabilności i nadziei.