Synku, to jest nasza wiara!

Szymon Babuchowski

publikacja 07.05.2008 15:01

Tradycyjna pobożność z mocnym akcentem narodowym? Chorwat-katolik, bo Serb-prawosławny? To prawda tylko po części. Kiedy spotyka się ludzi prawdziwie żyjących wiarą, takie podziały tracą sens.

Naszą bazą wypadową jest Velika Gorica, niespełna 40-tysięczne miasto w okolicy Zagrzebia. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym: trzy parafie, jednorodzinne domy, trochę bloków. A jednak w 1991 roku miało być zrównane z ziemią przez Serbów.

Ocalone miasto

– Siedzieliśmy w schronach, od bombardowania dzieliły nas godziny – opowiada Mira Naglić, mieszkanka miejscowości. – W naszym mieście były koszary i lotnisko, ale zwykli ludzie nie wiedzieli, że Serbowie mają takie plany. Nagle zjawił się u nas żołnierz z wiadomością, że Tudjman właśnie prowadzi pertraktacje i ważą się nasze losy. Wszyscy zaczęliśmy się modlić. Ludzie gromadzili się w kościołach, przy kapliczkach na skrzyżowaniach ulic. Mieli w rękach różańce.

I stał się cud – Serbowie odstąpili od swojego zamiaru! Wierzymy, że to modlitwa i wiara nas ocaliły. Po tym wydarzeniu prałat Josip Frkin, proboszcz parafii Nawiedzenia NMP w Velikiej Goricy, złożył przed Matką Boską zobowiązanie. Ślubował, że mieszkańcy miasta co roku, w pierwszą sobotę września, będą pielgrzymować pieszo do Mariji Bistricy. To najważniejsze sanktuarium maryjne w kraju, chorwacka Częstochowa. Od Velikiej Goricy dzieli ją 40 kilometrów. – Kiedy tam jesteś, odczuwasz obecność Matki Bożej. Dostrzegasz też jedność między ludźmi, którzy wzajemnie się pozdrawiają, a nawet dzielą się jedzeniem – mówi Mira.

Sama najsilniej doświadczyła opieki Maryi podczas choroby męża. Gdy pięć lat temu dowiedziała się, że jest chory na raka, prosiła Boga, by mógł jeszcze pożyć. Bardzo bała się go stracić. – Zaczęliśmy się razem modlić, czytać Biblię. I tych pięć ostatnich lat to były najpiękniejsze lata wspólnego życia i dzielenia się wiarą. Mąż umarł z uśmiechem na twarzy. A ja wiem, że wcześniej, bez wiary, nie byłabym w stanie unieść tego. Tak wiele łaski i siły dała mi Matka Boża.

Hvala Ti, Majko!

Droga do Mariji Bistricy jest bardzo kręta. Serpentyny wiją się to w górę, to w dół. Czterdziestostopniowy upał mocno daje się we znaki. Nic dziwnego, że w sanktuarium spotykamy znacznie mniej ludzi, niż widzieliśmy na fotografiach w folderze. Ciszę panującą w miasteczku przerywają jedynie śmiechy młodzieży, świętującej właśnie zakończenie roku szkolnego. Młodzi ludzie paradują po ulicach w białych T-shirtach, popisanych mazakami przez kolegów i koleżanki z klasy. – Dziś początek wakacji, jutro mamy święto zwycięstwa nad faszyzmem. Zaczął się długi weekend i prawie wszyscy powyjeżdżali nad morze, dlatego tak tu teraz pusto – tłumaczy Mirela Lebić, sekretarka sanktuarium.

Inaczej jest jednak w soboty, niedziele czy święta kościelne. W sumie w ciągu roku przybywa tu pół miliona pielgrzymów, z czego 80 procent stanowią Chorwaci. To ich narodowe sanktuarium. Miejsce słynące łaskami, o czym świadczą tablice wotywne, wypełniające krużganki wokół bazyliki. „Hvala Ti, Majko!” (Dziękuję Ci, Matko) – ten napis pojawia się na tabliczkach najczęściej.

W sąsiadującej z kościołem kaplicy świętego Piotra zwracamy uwagę na inne wota: wiszący na ścianie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i piękny drewniany krucyfiks. – Ten krzyż został zrobiony w czasie wojny. Zrodziła się wtedy tradycja, że ludzie spotykali się przy nim i odprawiali Drogę Krzyżową w intencji Chorwacji – opowiada sekretarka. Mirela lubi przychodzić do bazyliki w porze poobiedniej, kiedy nie ma w niej ludzi. – W ciszy łatwiej jest mi się modlić – wyznaje. Klękamy pod czarną drewnianą figurą Matki Boskiej Bystrzyckiej. Krzątająca się przy ołtarzu siostra zakrystianka uśmiecha się. – Polacy? Wy macie swoją Czarną Madonnę w Częstochowie, a my tutaj mamy swoją. „Madonno, Czarna Madonno…” – śpiewa, i trzeba przyznać, że wychodzi jej to całkiem nieźle.

Czczona przez Chorwatów piętnastowieczna figurka Matki Bożej ma bardzo ciekawą historię. Dwukrotnie była ukrywana przed tureckimi najeźdźcami, dwukrotnie o niej zapominano i… za każdym razem w cudowny sposób się odnajdywała. W dniu, gdy odnaleziono rzeźbę po raz drugi, zdarzył się pierwszy cud: w kościele na własnych nogach stanęła kaleka dziewczynka Katarina. Odtąd do Bistricy zaczęły przybywać rzesze pielgrzymów.

Wielkim dniem dla sanktuarium był 3 października 1998 roku, kiedy przyjechał tu Jan Paweł II. Ojciec Święty, w obecności niemal pół miliona pielgrzymów, beatyfikował kardynała Alojzije Stepinca. – Dzień wcześniej, wraz z pięcioma koleżankami, ubrana w strój ludowy, niosłam oryginalną figurę Matki Bożej w procesji na kalwarię, która znajduje się z tyłu bazyliki.

To było dla mnie wielkie przeżycie. Trochę się bałam, że mogę się przewrócić. Figura jest bardzo ciężka, z trudem udało nam się ją donieść na wzgórze – wspomina Mirela. Zatrzymujemy się na szczycie, ocierając pot z czoła. Ale warto było się powspinać. Z kalwarii rozciąga się przepiękny widok na sanktuarium, miasteczko z czerwonymi dachami i górzystą okolicę.

Jednym z inicjatorów budowy kalwarii był właśnie błogosławiony kardynał Alojzije Stepinac, arcybiskup Zagrzebia i wielki czciciel Maryi. W Chorwacji znany jest tekst jego ślubowania, złożonego Matce Bożej w Mariji Bistricy w 1935 roku: „Dopóki szemrać będą potoki, szumieć rzeki nasze, dopóki pienić się będzie błękitne morze nasze! Dopóki zielenić się będą nasze łąki, złocić łany, pachnieć lasy i kwiecie w tej ojczyźnie naszej – wierni zostaniemy!”.

O tym, jaką czcią cieszy się ten męczennik komunizmu w swojej ojczyźnie, przekonujemy się w zagrzebskiej katedrze świętego Stefana. W świątyni panuje przejmująca cisza. Ludzie klęczą w skupieniu przed grobowcem kardynała Stepinca, wykonanym przez Ivana Meštrovicia. Starsza kobieta całuje obrazek z Błogosławionym, ukradkiem ocierając łzy. Mężczyzna w średnim wieku przytula się do nagrobka. Młoda dziewczyna całuje szybę, za którą znajduje się rzeźba przedstawiająca kardynała.
Modlących się spotykamy też w samym środku miasta, przy trzynastowiecznej Kamiennej Bramie. W 1731 roku wszystkie domy w okolicy zniszczył pożar, ale ogień zatrzymał się w tym właśnie miejscu. Malowidło w bramie, przedstawiające Madonnę z Dzieciątkiem, pozostało nietknięte. Dlatego stworzono tu kaplicę. Przechodnie zatrzymują się, by choć na chwilę przyklęknąć i zapalić świecę.

W sercu Kościoła

Wracamy do Velikiej Goricy. Przy kolacji rozmawiamy z Tiborem Nagliciem, synem Miry, o religijności Chorwatów. – Nasz katolicyzm jest bardzo tradycyjny, z silnymi elementami narodowymi – mówi Tibor. – Mówimy z dumą: „Chorwat-katolik”, ale ta tożsamość często jest budowana w opozycji do innych, np. do prawosławnych Serbów. W takim podejściu ujawnia się powierzchowny stosunek do wiary. Ale są też ludzie należący do wspólnot, którzy głębiej wchodzą w tajemnicę Kościoła.

Spotkanie wspólnoty neokatechumenalnej

Tibor swoją katolicką tożsamość odkrył w… Katowicach. Tu studiował fortepian na Akademii Muzycznej, tu poznał przyszłą żonę – Teresę. To ona zaprowadziła go do Wspólnoty Dobrego Pasterza przy ulicy Opolskiej. – Wcześniej byłem poszukujący, chodziłem na spotkania zielonoświątkowców, ale kiedy zobaczyłem płomiennego ojca Ryszarda Sierańskiego i tych wszystkich ludzi ze wspólnoty, zrozumiałem, na czym polega bogactwo Kościoła katolickiego. Wiedziałem już, że nie chcę tego zamienić na nic innego. Dziś są z Teresą pięć lat po ślubie. Właśnie remontują dom, co nie przeszkadza im w użyczeniu nam aż dwóch pokoi. Między nami biega dwuipółletni Jaś, niedługo urodzi się Marta. Pewnie będzie jeszcze więcej dzieci, bo rodzice należą do neokatechumenatu, a tam raczej nikt nie boi się życia.

Teresa i Tibor prowadzą nas na spotkanie wspólnoty neokatechumenalnej. – Na co dzień nie zaprasza się ludzi z zewnątrz, ale dla polskich dziennikarzy wspólnota zrobiła wyjątek – puszcza oko Teresa.
Podczas modlitwy i rozważania Słowa Bożego czujemy, że jesteśmy w sercu Kościoła. Ktoś modli się za gości z Polski. A ksiądz proboszcz Josip Frkin błogosławi wszystkich obecnych: – Was, wasze rodziny… i Polskę – dodaje z uśmiechem.

W neokatechumenacie poznajemy Juraja Sušę, 59-letniego kamieniarza. Zaprasza nas do domu, bo chce nam opowiedzieć historię swojego nawrócenia. Najpierw jednak zaglądamy do jego warsztatu i podziwiamy granit we wszystkich możliwych odmianach. – Jest tysiąc rodzajów granitu – mówi Juraj. – Zobaczcie, jak różnorodny stworzył Bóg świat.

Od dzieciństwa lubił rzeźbić w kamieniu. Nigdy jednak nie przypuszczał, że swoją pracą będzie wielbić Boga. – Byłem niewierzący, nienawidziłem Kościoła – opowiada. – Kiedy słyszałem w radiu, że Kościół jest matką, wariowałem ze złości. Chciałem być doskonały, ale na własną rękę, bez Boga. Interesowała mnie nauka, sztuka, historia, filozofia. Zaglądałem do różnych sekt, uprawiałem jogę i medytację transcendentalną. Należałem nawet do takiego stowarzyszenia, które wydawało „planetarny paszport”. Dopiero po 20 latach dowiedziałem się, że tę organizację stworzyli masoni… Ale kiedy przyszedł Chrystus, to wszystko ode mnie odpadło. Potrzebowałem jednak paru lat, żeby wyczyścić się ze skutków ubocznych tych wszystkich rzeczy.

Nim spotkał Jezusa, doświadczył ogromnej tragedii: utopił się jego sześcioletni syn Tomislav. Z tego dramatu wyniknął kolejny – rozwód. – Myślałem wtedy, że największą raną mojego życia była strata syna. Dopiero później zrozumiałem, że czymś znacznie gorszym było rozejście się z żoną. Każdy rozwiedziony jest jakby rozerwany na pół.

Bóg rzucił mnie na kolana

– Wyjechałem do Australii, żeby zacząć nowe życie – opowiada Juraj. – Chciałem żyć uczciwie, ale mogłem tam pracować tylko pod fałszywym imieniem. To nie dawało mi spokoju. W dodatku słyszałem w sobie głos, by wrócić do domu i zaopiekować się moimi starszymi rodzicami. Wiedziałem, że powinienem tak zrobić, ale nie chciałem tego zaakceptować. W końcu jednak zdecydowałem się wrócić.

Juraj nie uświadamiał sobie wtedy jeszcze, że ma respekt do czwartego przykazania. Błogosławieństwo wiążące się z tym przykazaniem miało przyjść pół roku później… – Nagle Bóg rzucił mnie na kolana i pokazał mi całe moje życie, ale bez osądzania. Zobaczyłem, że jestem grzesznikiem i że On nadal mnie kocha. To doświadczenie miłości było tak potężne, że prosiłem Boga, żeby mnie zostawił! Płakałem przez dwadzieścia minut. Następnego dnia Duch Święty zaprowadził mnie do kościoła – do spowiedzi i Komunii.
Wkrótce zaczęły się dziać kolejne cuda. 84-letnia mama Juraja, „tradycyjna” katoliczka, która prawie nic nie wiedziała o swojej wierze, poszła na spotkanie ewangelizacyjne. Wróciła przemieniona. – Synku, to jest nasza wiara! – wołała z zachwytem. Do końca życia codziennie modliła się, śpiewając na chwałę Boga. – Pamiętam dokładnie ostatnie słowa mamy, wypowiedziane w szpitalu – mówi Juraj. – „Umrzeć się musi. Jeśli nie zobaczymy się po operacji, to zobaczymy się w niebie”. I przytuliła mnie z uśmiechem...

Juraj nie oskarża Boga o to, że zabrał mu syna. Zrozumiał, że bez tego wydarzenia nie zwróciłby się w stronę Stwórcy. Pogodził się też z żoną. Jest jej wierny, choć ona żyje teraz w innym małżeństwie. – Kiedy odchodziłem od żony, powiedziałem jej: „Nawet gdybyś była jedyną kobietą na świecie, a ja jedynym mężczyzną, nie chciałbym być z tobą”. A teraz wiem, że to właśnie ona jest tą jedną jedyną…

Te wszystkie słowa kamieniarz wypowiada z wielkim spokojem. To raczej my nie umiemy ukryć wzruszenia, słuchając jego historii. – W tym wszystkim dostrzegam wielką tajemnicę Kościoła – zwierza się Juraj. – Kiedyś, jeszcze jako niewierzący, pojechałem do pewnej wsi. Zobaczyłem dwie kobiety, które szły na Mszę. Zatrzymałem się, żeby je podwieźć. Po drodze próbowałem im tłumaczyć, że chrześcijaństwo nie jest warte tego, żeby się tak wysilać, że istnieją też inne poglądy na świat. One wysiadły i poszły do kościoła, ja pojechałem w swoją stronę. Po szesnastu latach jedna z nich przyszła do kancelarii parafialnej, w której pracowałem. Chciała zamówić Mszę za zmarłych. Nic nie wskazywało na to, że mnie poznaje, a widzieliśmy się tylko raz w życiu. Przypomniałem sobie tamto spotkanie i to, jakie głupoty wtedy gadałem. Oczekiwałem, że coś powie, ale ona tylko zapisała intencję i się odwróciła. Już chwytała za klamkę, kiedy zawołałem: „Babciu, czy pamiętasz mnie?”. A ona na to: „Jurek, jakbym cię mogła nie pamiętać?”. – „Czy ty się za mnie modliłaś?”. – „Od tamtego dnia codziennie się za ciebie modlę”…

Wyjeżdżamy z Chorwacji z poczuciem, że dotknęliśmy tajemnicy żywej wiary, która – to nie żaden slogan – czyni cuda. W bagażniku mamy reklamówki pełne orzechów laskowych. To od Juraja. Aha, na pożegnanie powiedział nam coś jeszcze: „Pozdrówcie Czytelników i przekażcie im, że widzimy się w raju!”.