Nie widać rewolucji?

Jan Drzymała

Pięć lat temu konklawe wybrało papieżem kard. Ratzingera. Przyjął on wówczas krzyż, którego udźwignięcie, coraz bardziej przekracza ludzkie możliwości

Nie widać rewolucji?

„Panie, tak często Twój Kościół wydaje się nam tonącym okrętem, łodzią, która ze wszystkich stron nabiera wody. Także na Twoich łanach widzimy więcej kąkolu niż zboża. Przeraża nas brud szaty i oblicza Twego Kościoła. Ale to my sami go zbrukaliśmy! To właśnie my zdradzamy Cię za każdym razem, po wszystkich wielkich słowach i szumnych gestach. Zmiłuj się nad Twoim Kościołem: także w jego wnętrzu, Adam upada ciągle na nowo”.

Kto pamięta dzisiaj te słowa wypowiedziane pięć lat temu. Brzmią dzisiaj wyjątkowo dobitnie i są niezwykle aktualne. Dźwięk tych słów wywołuje dreszcz, zwłaszcza kiedy przypomnimy sobie, kto jest ich autorem.

Wielki Piątek. Droga Krzyżowa w Koloseum. Rok 2005. Na to ostatnie nabożeństwo, podczas którego oglądaliśmy przytulonego do krzyża Jana Pawła II, rozważania przygotował kard. Ratzinger. Podobno mocno już osłabiony papież płakał, słuchając tych słów. Płakał, bo były jak błyskawica rozdzierająca nocne niebo. Wkrótce obiegły cały świat. Agencje informacyjne powtarzały: Kościół jest tonącym okrętem.

Po pięciu latach okręt wciąż unosi się na falach, ale jego stan jest – powiedzmy delikatnie – kiepski. Kardynał Ratzinger wiedział o tym już pięć lat temu. Mówił o brudzie w Kościele, o jego grzechach. Chyba nie wiedział jeszcze, że przyjdzie mu się z tym problemem zmierzyć. Jest prorokiem? Nie wiem. Nie trzeba było być prorokiem, żeby się domyślić, że skandale, które w Kościele działy się od dawna, wyjdą kiedyś na jaw. Tak czy inaczej, kard. Ratzinger wiedział, co robi, wypowiadając te mocne słowa pięć lat temu. Dziś już jako papież pozostaje im wierny.

Jeszcze wczoraj był na Malcie. Tam spotkał się z 8 osobami, reprezentującymi ofiary molestowania seksualnego, jakiego dopuszczali się duchowni. Zapewnił, że Kościół robi wszystko, żeby ukarać winnych według własnego prawa, a także przekazać ich wymiarowi sprawiedliwości. Uczestnicy spotkania z Benedyktem XVI byli zadowoleni z takiej deklaracji. Ona może cieszyć, bo faktycznie, żeby uratować tonący okręt, najlepiej zrzucić balast ciągnący go na dno. I nie chodzi tu o odwrócenie się od ludzi. Nawet tych, którzy dopuścili się zła. Chodzi o jasne powiedzenie złu: NIE!

Zaciekłym krytykom Benedykta XVI pewnie to nie wystarczy. Oczekują raczej od papieża większego radykalizmu w postępowaniu. Zniesienie celibatu byłoby panaceum – mówią. Czy na pewno? Papież i Kościół uważają inaczej. Chyba słusznie, bo proste wiązanie tych dwóch spraw jest co najmniej naiwne.

Benedykt XVI wiedział, jakim krzyżem będzie dla niego pełnienie posługi Piotrowej. Obejmując urząd, prosił o modlitwę i o wstawiennictwo Jana Pawła II. Pancerny Kardynał, pitbull Pana Boga, który sam mówił, że boi się tylko u dentysty, był wyraźnie speszony ogromem pracy, jaką miał przed sobą.

Od początku pontyfikatu było wiadomo, że nie będzie kolejnego Jana Pawła II. Podjęcie posługi po wielkim papieżu było ponad ludzkie siły. Dobrze, że Benedykt XVI nawet nie próbował ścigać się z poprzednikiem. Porównywanie, ile pielgrzymek odbyli albo ile razy okrążyli ziemię też nie ma większego sensu.

Komentatorzy twierdzą, że kardynałowie w 2005 roku wybrali kogoś, kto może wiele nie naprawi, ale też niewiele zepsuje. Newsweek pisze dziś, że reformy proponowane przez papieża Benedykta XVI idą w zupełnie przeciwnym kierunku do tych, których oczekiwałby świat zachodni. Zwrot papieża ku dialogowi z lefebrystami czy prawosławnymi nie jest dobrze widziany.

Niektórzy zwolennicy reform oczekują od Ojca świętego wprowadzenia ordynacji kobiet, może nawet homoseksualistów, zniesienia celibatu itd. Benedykt XVI nie ma zamiaru się ugiąć.

Podobno odwraca się plecami do postępu, bo odkurza dawne stroje, insygnia papieskie. Nosi śmieszną zimową czapkę zwaną Camauro i używa pastorału Piusa IX. Mnie jednak zastanawia w tym pontyfikacie co innego. Mam wrażenie, że Benedykt XVI szczególnie w swoich katechezach lansuje model radosnego przyjmowania wiary sercem. Intelekt ma tylko podpierać wiarę. A co jeśli nasuwa sprzeczne z nią wnioski?

Ten problem mają dziś chyba ludzie zachodu. Europa i Ameryka Północna odwracają się od wiary. Serce Kościoła zaczyna bić w Afryce i Ameryce Południowej. Tam jest najwięcej katolików. Mają zupełnie inny temperament i sposób przeżywania nie tylko wiary, ale także rzeczywistości. Ich wiara jest nastawiona na emocje.

Sercem wydaje się wierzyć także Benedykt XVI. Wiara jest dla niego pewnikiem. W ogromnej wiedzy, jaką niewątpliwie ma, poszukuje jej filarów.

Tymczasem my zdaje się idziemy w przeciwną stronę. Im więcej wiemy, tym mniej miejsca jesteśmy w stanie zostawić Bogu. To nie jest wartościowanie czasów, w których żyjemy. To stwierdzenie faktu. Jeśli religia nie potrafi odpowiedzieć na znaki czasu i zmianę sposobu myślenia, to jest trochę jej problem. Znalezienie sposobu na pogodzenie tych dwóch przeciwnych tendencji i odszukanie wspólnego języka ze światem zachodu jest wyzwaniem dla Kościoła i teologii.

Wymaganie od Benedykta XVI, by przeprowadził rewolucję obyczajową w Kościele, jest nieuzasadnione. Kościół takiej rewolucji nie potrzebuje. Potrzebuje oczyszczenia. To podkreśla Ojciec święty i to jest jego mocną stroną. Z drugiej jednak strony, Kościołowi potrzeba dziś trochę więcej zaufania do ludzi. Jeżeli jakiś zwrot do tradycji przedposoborowej może razić, to taki, który moralność usiłuje sprowadzić do zamkniętego systemu nakazów i zakazów. Może tego najbardziej boją się krytycy Benedykta XVI w jego nawiązywaniu do tradycji?