Góry Imatong

Jakub Pająk

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 26.04.2010 10:38

Po przejechaniu gór Imatong 5 kwietnia opuściliśmy przez Nimule Sudan Pd. 6 kwietnia rozpoczęliśmy etap V i pół -Uganda-BananaRama. Z Agą, Filipem i Zbyszkiem zmierzamy z Gulu poprzez Murchinson Falls...

Góry Imatong   AfrykaNowaka.pl Mapa pogranicza sudańsko-ugandyjskiego Zagłębiając się w dzikie ostępy Sudanu Południowego, Kazik pisał do żony Marysi: (…) O mnie nie myśl, chwilowo daję sobie radę, a Bóg dobry, nie zginę! Mam 2 oszczepy, 2 aparaty, trochę materiału i zdrowia. (…) Brak mi broni [palnej], ale trudno! Murzyn żyje, oszczep mu starczy, starczy i mnie chyba, tylko potrzeba mi zachęty z kraju, a wszystko przetrwam. Za gorąco tylko, o!, dziś tak piekielnie paliło słońce, że roztopić chciało świat, a to grudzień! (…) Owoce dojrzałe, piękne banany, papaje, mango i Bóg wie co za smakołyki, o!, żeby to Wam móc je posłać!

Dla nas najbardziej niewiadomym odcinkiem całego Sudanu jest trasa przez Góry Imatong, z Torit do Nimule na granicy ugandyjskiej. Turystów nie było w tych stronach chyba nigdy! Dekady wojen domowych oraz grasujący latami nieletni oprawcy z Armii Oporu Pana (LRA) Josepha Kony’ego, skutecznie wykluczyły ten rejon z zakresu zainteresowań Białego człowieka, nawet NGO’sy od czasu zawieszenia broni w roku 2005 zaglądają tu bardzo rzadko.

Można śmiało powiedzieć, że miasteczko Torit jest rebeliancką stolicą Południowego Sudanu. To tu rozpoczęły się obydwa powstania Południowców w postkolonialnej historii Sudanu, które rozwinęły się w trwające łącznie blisko pół wieku wojny domowe. Nie ma się czemu dziwić, wszak w rejonie tym żyją niepokorni górale z Imatong – Latuko oraz kilka innych grup etnicznych.

W Torit zamierzaliśmy powiesić kolejną tabliczkę pamiątkową poświęconą Nowakowi i jego podróży. Niestety w ciągu poszukiwań nie znaleźliśmy odpowiedniego miejsca. Przy głównej ulicy miasteczka murowane domy z podcieniami pamiętają jeszcze czasy kolonialne, lecz obecnie trzeba się tej spuścizny mocno doszukiwać. Wiele zabudowań zostało zniszczonych podczas bombardowań armii Północnego Sudanu oraz toczących się o Torit walk. Także pamiętający czasy Nowaka kościół i zabudowania misji oraz dużo młodsza katedra na wzgórzu i zabudowania diecezji poważnie ucierpiały podczas ostatniej wojny. Świątynia, w której modlił się Kazik, właściwie przestała istnieć – zostały tylko trzy ceglane ściany, zaś mury kościoła na wzgórzu popękały podczas bombardowania i tylko jakimś cudem nikt nie zginął. Dziś wierni modlą się w prowizorycznych kaplicach przy zniszczonych kościołach, na świeżym powietrzu pod zadaszeniami z blachy falistej. Także zabudowania diecezji, m.in. przykościelnej szkoły, leżą w gruzach. Wieszanie tabliczki mija się tymczasem z celem – potrzeba pokoju w Południowym Sudanie i odbudowy powojennych zniszczeń.

Po bezowocnych poszukiwaniach, dopiero późnym popołudniem, wyruszamy z Torit, bez obstawy, broni ani nawet dwóch oszczepów. Jedziemy w zmienionym składzie: Kiwi – szalona szefowa Tricomp Technology w Południowym Sudanie, postmalaryczny Zbyszek i ja (pjk). Początkowo poruszamy się szeroką doliną pomiędzy kopulastymi, trawiasto-drzewiastymi pagórkami oraz skalistymi, obłymi szczytami Imatong. Impresjonistycznie amarantowe niebo ponad światem rzutuje wprost na odbiór wszelkich barw otoczenia i straszy rychłą burzą. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej. Wioski plemienia Latuko oddalone są od siebie sporo i położone są na wyniosłościach (ciekawe jak wyglądają górskie wioski, do których prowadzą jedynie piesze ścieżki). Droga, choć w porze suchej przejezdna dla samochodów terenowych i motorów, wydaje się właściwsza dla rowerów – nie musimy przejmować się różnicami w położeniu kolein i wysokością garbu pomiędzy nimi, dziury przelatuje się gładko, a ostre, terenowe zjazdy dają krztę adrenaliny i satysfakcji.

W wioskach, tradycyjnie mężczyźni wystają pod sklepikami (tak, nieprawdopodobnie handel zawitał w te strony i można nawet dostać ciepłe, bo ciepłe, ale piwo), dzieciaki pałętają się po okolicy, kobiety zaś ćmiąc swoje fajeczki wykonują wszystkie, ciężkie domowe obowiązki. Jednym z podstawowych jest dostarczanie wody do domu. Powszedni to widok w większości rejonów Afryki – żółte, 20-litrowe kanistry wędrują na głowach kobiet pomiędzy poletkami manioku (kassawy), wielkimi płachtami liści bananowców ku gliniano-słomianym gospodarstwom w cieniu mangowców i w sąsiedztwie drzew papai. Tak i tu, z tym że domostwa Latuko coraz bardziej pogrążone są w górskim, tropikalnym lesie.

Akurat jest Wielki Piątek i otaczająca nas zwartą gromadą dziatwa nosi ze sobą sklecone z patyków krzyże. Przyglądają się z nieskrywaną ciekawością, komentując między sobą każdy ruch Białego przybysza. Dla starszych jesteśmy nie mniejszym zaskoczeniem, a witani jesteśmy przyjaźnie, choć z dystansem. Czort wie czy dziwni Haładzia, pojawiający się w dniu ukrzyżowania, to zjawy czy ludzie z krwi i kości? Jedynie z pewnej wioski zostajemy gwałtownie wyproszeni, po mile zapowiadającym się preludium, lecz nie ma to nic wspólnego z zabobonami. Ot, pojawia się mocno podchmielony szef wioski (incognito), któremu odmawiamy sposoringu alkoholu.

W gruncie rzeczy komiczny incydent wypycha nas jednak w zmierzchające oblicze dżungli. Postanawiamy więc spędzić noc na łonie tropikalnej przyrody miast w wiosce. Wszak Kazik pisał: kładłem się spać w namiocie z uczuciem takiego bezpieczeństwa, jakbym spoczywał w wygodnym łożu chronionym murami twierdzy. Gdy ognisko dogasało, słyszałem szelest sztywnego płótna brezentowych ścian namiotu. Czasem uderzyła w nie łapa zwierzęcia szukającego żeru, zwierz jednak uchodził natychmiast spłoszony dźwiękiem naprężonego płótna. Rano tylko odnajdywałem wokół namiotu ślady potężnych łap odciśnięte w ziemi. (…) Nad zwartą zielenią podrównikowego lasu migocą jeszcze grudniowe gwiazdy, lecz już powoli wstają zorze. Od czasu do czasu las jakby zadrży w przerażeniu, gdy potężny ryk lwa się rozlegnie. Pod drzewem każdym, pod krzewem, wśród puszczy tajemne szmery słychać, czy to węży, czy innych mniejszych zwierząt, które słysząc zbliżające się kroki, starają się skryć jak najgłębiej.

Dziś króla puszczy w tych stronach nie musimy się obawiać. Zbaczając z drożyny, naszym zmartwieniem pozostają jedynie węże, skolopendry, pająki i skorpiony, które jednak płoszymy nieodzownym w tropikalnym lesie kijkiem i szmerem grubych opon Brennaborów. Lawirując po potencjalnym polu minowym odnajdujemy uroczą, trawiastą polankę pośród puszczy, idealną na biwak. Powyżej wciąż kotłujących się ponad granią Imatong burzowych chmur, migocą gwiazdy, księżyc w pełni nieudacznie próbuje przemycić swój blask w ostępy lasu, a z chaszczy dochodzą tajemne szmery. Wsłuchując się w rozcykany, rozświergotany, rozrechotany egzotyczny las zasnąć trudno… aż w końcu nadchodzi sen spokojny, unurzany w bezpiecznej twierdzy namiotu i dzikiej przyrody wokoło.

Oprócz pól minowych mijamy po drodze także inne pozostałości po ostatniej wojnie, wojnie tymczasowo zawieszonej… Ukryte pod drzewami armaty, wraki wozów pancernych i czołgów. Radziecki czołg w dżungli wygląda co najmniej dziwnie. Czołg przy murzyńskiej tukuli, czołg pośród bananowców… W Sudanie Południowym nie wyrabia się praktycznie żadnych souvenirów, żadnego rękodzieła, więc jedynymi pamiątkami pozostają militaria zebrane po drodze. Pocisków i łusek, każdego kalibru, po drodze nie brakuje…

Góry Imatong   zdjęcie archiwalne - Kazimierz Nowak Kobieta z plemienia Latuka Z gór zjeżdżamy na lekko pofalowany, porośnięty dżunglą teren, zamieszkały przez Aczoli. Lud ten zajmuje tereny pogranicza Ugandy oraz Południowego Sudanu i raczej nie słynie z gościnności i przyjaznego nastawienia do przybyszów. To z tego plemienia wywodzi się Joseph Kony i jego bandy oprawców LRA. Niewiadomego ciąg dalszy, a na dodatek Wielka Sobota oznacza tu chyba ogólne pijaństwo. Kobiety zgromadzone pod drzewami bądź słomianymi zadaszeniami-kościołami, wyśpiewują wielkopostne pieśni w wydaniu murzyńskim, w oczekiwaniu na Zmartwychwstanie, zaś mężczyźni w większości pozostają na swoich stanowiskach, opijając się w cieniu wódką z plastikowych woreczków. W jednej z wiosek wstawiony gość w siwym garniturze i kapeluszu zaprasza nas do swojego obejścia. Choć to jego ojciec jest szefem wioski, wygląda na to, że to właśnie on jest najbardziej poważany – skończył dwie klasy i kandyduje do rady gminy w nadchodzących wyborach. Jego hasło, powtarzane do znudzenia, to: God bless me! Kobiety na nasz widok zaczynają tańczyć i śpiewać. Usadzeni na ogrodowych krzesłach poznajemy całą rodzinę, ale największym szokiem jest pozycja kobiety w tej kulturze – Aczolki podchodzą do nas na klęczkach i witają się na kolanach! Nie jest to odosobniony przypadek, w wioskowych sklepikach kobiety także witały się i robiły zakupy na kolanach! Żona naszego gospodarza otwiera butelkę piwa zębami i podaje swojemu „wybitnemu” mężowi… Tak, faceci tu są beznadziejni, bez inicjatywy… Proszą, aby wstawić się za nimi w diecezji Torit, aby wybudowano im kościół, bo w porze deszczowej, modląc się pod drzewem mają utrudniony kontakt z Bogiem. Patrzę wokoło – kilkunastu chłopa w sile wieku, nieopodal wioski drewno i wysoka trawa – materiały potrzebne do postawienia słomianej wiaty – tutejszej świątyni, lecz pewnie żadnemu z nich przez myśl nie przeszło, że można by wysilić się w tym kierunku.

Góry Imatong   Jakub Pająk W drodze przez kraj Aczoli, wielokrotnie ostrzegano nas przed muchami tse-tse na drodze do Opari. Insekty te są groźne dla ludzi i zwierząt. W rejonach, gdzie występują, nie ma w ogóle bydła, a ludzie zapadają na śpiączkę afrykańską. Szacuje się, że 50-70 tysięcy osób rocznie zasypia po ugryzieniu tse-tse. Postanawiamy zmienić trasę, aby ominąć felerny rejon, lecz przenoszące śpiączkę muchy także się przemieściły. Jest ich zatrzęsienie i nie sposób się od nich opędzić, gryzą przez ubranie, lecz najbardziej upodobały sobie dłonie i nadgarstki. Pomimo zmęczenia, pędzimy przed siebie jak szaleni, wymachując rękoma na wszystkie strony. Tej nocy w wiosce Aczoli wcale nie chce się zasypiać, być może ostatni raz…

W Niedzielę Wielkanocną przejeżdżamy przez ziemie grupy etnicznej Madi i wieczorem docieramy ponownie nad Biały Nil, do Nimule. To już ostatnie chwile w Południowym Sudanie. Podczas podróży przez ten kraj, moje wszystkie wcześniejsze wyobrażenia o nim legły w gruzach i już mocno tęsknię do południowosudańskiej atmosfery.

Na koniec zatem wyskakujemy z Kiwi na bardzo, bardzo lokalną dyskotekę. „Stodoła” „wytapetowana” jest od środka workami po pomocy humanitarnej UNHCR. Nylonowe ściany nie przepuszczają zatem odrobiny powietrza. Wbijamy na dance-floor – uderza w nas gęsty, ostry odór murzyńskiego potu. W tej saunie porusza się w rytm współczesnych, afrykańskich przebojów parę setek czarnych ciał kręcących i trzęsących tyłeczkami. Momentalnie otacza nas tłum facetów – Biała i Biały Haładzia! Ten lokal z całą pewnością jeszcze tego nie widział. Niepewnie gęsta atmosfera szybko się jednak rozluźnia i zyskujemy nieco miejsca na „parkiecie”, by żegnać się z południowo-sudańskim luzem, co krok, odstawiając na bok kolejnych amantów i tak aż do białego rana.

Następnego dnia śmigusowo-dyngusowo żegnamy się z Kiwi i Maćkiem, który wspierał nas logistycznie m.in. przetransportował nie obsadzonego Brennabora z Juba do Nimule. Z łezką w oku, z sercem ściśniętym żalem, odwracamy się ze Zbyszkiem plecami do Sudanu i zmierzamy do Gulu w północnej Ugandzie. Kończy się tym samym dwumiesięczna, sudańska przygoda – etapy IV i V sztafety śladami Kazika: Z Nowakiem w pustyni i w puszczy. To jednak nie koniec naszego nadawania w AfrykaNowaka.pl – w związku z delikatnym poślizgiem kolejnej ekipy, jako etap V i pół – Bananarama, będziemy pedałować przez Ugandę aż pod Ruwenzori.