„...abym nie uciekał”

Michał Koźlik

publikacja 30.04.2010 00:37

„Aresztujmy papieża!” Tego jeszcze nie było. A wydawało się, że dotychczasowe ataki na Benedykta XVI są już zdecydowanie za daleko posunięte.

„...abym nie uciekał” Michał Koźlik

Widać jednak, że szatańska propaganda jest bardziej twórcza, niż to można było przewidzieć. Ale Benedykt to przeczuwał... Już dawno temu. Dlatego prosił Kościół: „módlcie się, abym nie uciekał z obawy przed wilkami”. Prorocze to słowa. Niestety.  

Kiedy na początku swego pontyfikatu 24 kwietnia 2005 roku podczas uroczystej Eucharystii inauguracyjnej Benedykt XVI wygłaszał swoje pierwsze papieskie orędzie, czuć było w Jego głosie i słowach ogromną pokorę pracownika winnicy pańskiej, proszącego Kościół o modlitwę. Jak to jest, że „Panzer-Cardinal” do tej pory „nieprzejednany” obrońca wiary, groźny strażnik Depozytu nagle w miarę jak wybielały jego szaty, stał się łagodny, skromny, pokorny niczym biały baranek. Autorzy i zwolennicy tego „pancernego” i krzywdzącego stereotypu zapewne te słowa Papieża zawarte zinterpretowali tak, jakoby to on sam w swej dziwnej „zmianie” i złagodnieniu miał być owieczką proszącą o modlitwę, aby nie uciekała przed wilkami… Że niby Rottweiler Pana Boga nagle zmuszony jest udawać niewinną owieczkę bojącą się tych, których jakoś do tej pory się nie bał. O jakże przewrotna interpretacja! Nie, z pewnością Joseph Ratzinger w czerwonej piusce i Joseph Ratzinger w białej to ten sam Joseph. Jedno bowiem mamy serce, jeden charakter, jedną historię – bawarsko-rzymską w tym przypadku – jedną wiarę, jedną duszę. Z pewnością mylili się Ci, którzy zarzucali mu fałsz i tanie „upapieżowienie się”. Nikogo nie udawał jako kardynał, nikogo nie udaje jako Papież. Ani nie był nigdy psem obronnym Stwórcy, ani też teraz nie gra ostentacyjnie delikatnej owieczki. Jeśli prosił nas o modlitwę, aby nie uciekał z obawy przed wilkami, to zerknąwszy choć raz do Jezusowej przypowieści będącej przedmiotem papieskiej aluzji, widzimy pięknie i wyraźnie, że nie chodzi o owieczkę, ale… o Pasterza. Tak… Z pewnością ten sędziwy Książę Kościoła wdziewając odzienie z owczej wełny – papieski paliusz – miał świadomość, że właśnie stał się Pasterzem całego Kościoła. A pragnieniem Jego serca było po prostu być pasterzem Dobrym, jak jego Pan. A PAN nie ucieka przed wilkami jak najemnik, ale życie oddaje za owce. To naśladowanie przekracza siły człowieka, prawdziwy to heroizm. Stąd prośba do całego Kościoła: módlcie się. Módlcie się za mnie bym nie uciekał. Cóż miał na myśli Pasterz „na nasze czasy” mówiąc te słowa? Jakich wilków mógłby się obawiać? Czyżby widział już je zbliżające się całą watahą do stada…? Czyżby w ich oczach dostrzegł spokojną lecz bezczelną pychę szatana kpiącego sobie z Chrystusowego Namiestnika? Jakich wilków obawiał się Benedykt XVI? Dziś z perspektywy paru już lat możemy postarać się rozwikłać tę zagadkę.

W moim odczuciu metafora pasterza i wilków sięga daleko wcześniej w historię Ratzingera a jej etap „papieski” to tylko wierzchołek góry lodowej. Sądzę, że Papież nie zauważył tej analogii dopiero gdy został papieżem. Możliwe, że w Nim dojrzewała już od młodości. W każdym razie skądś przecież musi być mu bliska. Spójrzmy na mapę Niemiec, a w szerszym kontekście na mapę europy czasów młodości Ratzingera. To lata trzydzieste ubiegłego wieku. Nazizm rośnie w siłę. Wataha jakich mało… Ojciec Ratzingera – zdeklarowany antynazista – często przypłacał swoje stanowisko przykrymi konsekwencjami. Kuzyn Josepha cierpiący na zespół Downa pada ofiarą najprawdopodobniej eksperymentów nazistowskich. Czternastoletni Ratzinger przymuszony wstępuje do Hitlerjugend. W swoim dzieciństwie gdzie się nie obrócił… wilki. Jakby szatan przeczuwał, że oto rośnie mu coraz większa kula u nogi, kula, która za kilkadziesiąt lat popsuje ze stoickim spokojem wiele jego planów… Jeszcze nie miał dwudziestki gdy wsadzono go w mundur Luftwaffenhelferi wmawiano, że broni kraju przed złą resztą sprzymierzonego przeciw Rzeszy świata. Wyły coraz głośniej… Gdy wojna się skończyła, kolejny cios – obóz jeniecki, kolejne dni, tygodnie próby.

Kolejne lata dla Ratzingerowych wilków były jak machanie płonącą pochodnią. Lata seminarium spędzone ramie w ramię z bratem, umacniały go do boju, który przyszło mu stoczyć później. Nikt jednak już nie odtworzy ani nie zbada częstych pewnie wilczych warczeń w duszy młodego kleryka. Może pokusy odejścia…? Nie wmawiajmy mu potencjalności. Trzymajmy się faktów. Wyfruwa z ciepłego gniazda Freiburskiego seminarium. Rozpoczęła się jego długa droga, na której Pan stopniowo przygotowywał swojego młodego pastuszka… Profesura, Uniwersytet w Bonn, potem w Münster, sesje Soboru i pierwsze powiewy aggiornamento… A tymczasem w Ameryce szatan szalał wraz z Alfredem Kienseyem kłamiąc ludziom w żywe oczy zmyślonymi raportami o seksualności, powodując rewolucję obyczajową, której skutków i zasięgu nikt wtedy nawet nie mógł sobie wyobrazić. Wataha organizowała długoletni plan, spokojnie i inteligentnie rozłożony w czasie…  A Ratzinger równie spokojnie robił swoje. Triumfalna Tybinga, coraz ważniejsze stanowiska i publikacje. We „Wprowadzeniu do chrześcijaństwa” widać już dojrzałe przebłyski wzrastania w łasce u Boga i ludzi. Taki przygotowawczy Nazaret, gdzie trwał ostry trening przed misją Budowniczego Mostów… Pontifex Maximus… W pobliżu, podczas marksistowskiej pełni księżyca skowyczały już gdzieś młode tej wilczycy, której na imię Komuna… I z jej agresywnymi zębami przyjdzie się niebawem zmierzyć przyszłemu strażnikowi wiary katolickiej u boku polskiego Generała, późniejszego Umiłowanego Poprzednika… Lata siedemdziesiąte to czasy biskupstwa, pierwszego prawdziwego pasterzowania diecezji Monachijskiej… W końcu z nastaniem roku 1981 stanął u boku Jana Pawła, strzegąc czystości wiary przed wilkami prądów liberalnych, które sądząc, że ugryzły palec w postaci Vaticanum Secundum, chciały teraz pożreć całą rękę i przez to sprotestantyzować Piotrową Barkę. Pasterz nie uciekł. Zmierzył się z każdym wyzwaniem, badał każdą wątpliwość, upominał, ostrzegał, nauczał, doradzał Ojcu Świętemu. Mimo, że tak doświadczony, wciąż się uczył. Uczył się nie uciekać. Nie wiedział jeszcze, jak bardzo ta cnota będzie mu niebawem potrzebna…  Podczas konklawe modlił się, aby go nie wybrano. Ale Plan był inny. To właśnie jego Bóg przygotowywał przez te wszystkie lata, ucząc go obsługi kija i laski pasterskiej, ucząc machania ogniem i odganiania wilków, ucząc opieki nad owieczkami, szukania ich i dbania o nie. Oto teraz, u schyłku życia, kiedy spracowany kardynał chciał odejść na zasłużoną emeryturę, przyszło mu naprawdę najprawdziwiej stać się Pasterzem. Najwyższym Pasterzem.

Patrząc teraz na słowa, jakich użył Benedykt XVI w homilii inaugurującej Jego pontyfikat, widzimy je bardziej zrozumiałymi. Zauważamy, że to subtelne nawiązanie do jakże wymownego ewangelicznego obrazu pasterza zostającego przy owcach nie było tylko metaforycznym nazwaniem ogółu wyzwań i niebezpieczeństw czekających nowego Papieża, ale – śmiem podejrzewać – kryła się za tym sformułowaniem cała historia Josepha Ratzingera, historia od początku nacechowana konfrontacją z wielorakimi zagrożeniami. Życie w ciągłym praktycznie pytaniu: „uciec czy nie uciec?”, oraz wybieranie stale tej drugiej opcji wyrobiło u Bawarczyka cnotę wytrwałej, kochającej obecności przy swoich wiernych. Dał temu wyraz również w innym miejscu pierwszej papieskiej homilii, gdy powiedział: „Módlcie się za mnie, abym się nauczył bardziej miłować Jego trzodę - ciebie, Kościele święty, każdego z was z osobna i wszystkich razem”. To Jego własne życie kierowane Bożą Opatrznością nauczyło go tej metafory. Ale nie tylko. Czyż tak światły człowiek nie czuł, że kierując Kościołem u progu nowego tysiąclecia, gdzie ludzie coraz rzadziej szanują autorytety moralne, nie będzie miał już tego majestatu jakim cieszyli się jego Poprzednicy? Z pewnością zdawał sobie sprawę, że era niesionych na lektykach, wachlowanych potężnymi jedwabnymi skrzydłami papieży już bezpowrotnie minęła. Już nie przebogata tiara, już nie dwa miecze podwójnej władzy, ale pokorna biskupia mitra, krzyż na piersiach i pierścień rybaka. Tylko tyle ma. I jeszcze tę obietnicę, że Bóg będzie z nim, i jeśli trzeba podszepnie nieomylnie co należy orzec. Wiedział jednak zapewne, że o ile Jana Pawła krytykowano jeszcze raczej jedynie w kuluarach, to Jego będą atakować otwarcie. 19 kwietnia 2005 roku Władca tego świata się wściekł. Benedykt czuł te obleśnie sapiące nozdrza na plecach. Dlatego prosił o modlitwę.

Jakie wilki obległy przed pięciu laty Piazza San Pietro? Jakiego typu to bestie? Z pewnością szczeniaki urodzone za pontyfikatu Jana Pawła II stały się teraz już wodzami watahy. Tymi najgorszymi wilkami trzeba nazwać z całą pewnością diaboliczny ruch contra-life, sięgający skali międzynarodowej, cwany, bezczelny i zadomowiony w polityce najwyższych szczebli. Wielka inicjatywa anty-ludnościowa prowadzona przez Stany Zjednoczone względem krajów trzeciego świata, która za Jana Pawła rozkręcała się, teraz stała się oficjalna. Musiał zająć stanowisko, musiał zdemaskować szatański proceder wciskania czarnej ludności prezerwatyw jako lekarstwa na wszystkie bolączki. Musiał zdemaskować fakt, że z pomocą humanitarną nie ma to nic wspólnego gdyż nie prezerwatywy uchronią przed AIDS świat, ale nawrócenie i gruntowna metanoia moralności. Publicystyka światowa prawie dusiła się własnym gniewem. „Zacofany”, „stopper postępu”, chory konserwatysta” A wilk nad wilkami z tyłu pociągał za sznureczki… Wcześniej – przypomnijmy sobie – wykład Papieża w Ratyzbonie. Powiedział jasno o historii Islamu. Walczono w niej w imię Allacha mieczem… Z resztę nie inaczej było w historii chrześcijaństwa… Nic nowego. O co więc tyle szumu? Ileż krytyki… Dziwne…? Nie. Inteligentne. Na miarę ojca kłamstwa. Zdyskredytować. Ośmieszyć. Sprowadzić do parteru. Oklepana diabelska taktyka. Zdemaskowana już w księdze Genesis. Ale do dziś, widać, bardzo skuteczna. W końcu kolejne bardzo głośne podkopanie autorytetu Najwyższego Pasterza. Sprawa zdjęcia ekskomuniki z biskupów-schizmatyków. „Poparł Williamsona! Neguje holocaust!” „Jak mógł nie wiedzieć? To już w Watykanie nie mają Internetu? – grzmiały głosy możnych tego świata. Na siwą Głowę posypały się gromy. Co musiał wtedy czuć, skoro w swym liście wyjaśniającym napisał ze smutkiem: "Byłem zasmucony faktem, że także katolicy, którzy w gruncie rzeczy powinni lepiej wiedzieć, jaki jest stan rzeczy, pomyśleli o tym, że muszą mnie ugodzić z wrogością gotową do ataku". Wilki weszły już między owce. Nie uciekł. Został. Bronił. Zły już nie wie czego się chwytać. Czyż za lucyferowe macki nie można uznać Dawkinsa i Hitchensa, którzy ostatnio w związku z aferą pedofilską upadłych księży zapragnęli szlachetnie ukarać za to papieża? Pomysł aresztowania Ojca Świętego doprawdy zdumiewa, a jednak są już prawnicy, którzy nie śpią w nocy, aby rozwikłać zagadkę dotyczącą tego, jak praktycznie to zrobić. Czy to już szczyt ujadania Wilka przez wielkie „W”? Jakże wielką wymowę miał incydent mający miejsce podczas ostatniej Pasterki na Watykanie. Kiedy na oczach kamer i aparatów Benedykt padł na posadzkę Bazyliki Piotrowej,  Jego przeciwnicy kwiczeli pewnie z uciechy. Na próżno. Namiestnik podniósł się i spokojnie szedł dalej. To właśnie teraz robi znów. Podnosi się spod ciosów, wstaje i idzie dalej. Robi swoje. Nieprzejednany. To tak, jak z grą na Jego ulubionym fortepianie. Trudna to sztuka, łatwo w tym wieku o błędy palców. Ale muzyka płynie…

Zagrożenia, które nękają świat za pontyfikatu Benedykta można by mnożyć. Obok szerzącego się relatywizmu moralnego można jeszcze wymienić wszędobylską już ideologię New Age, odrzucenie prawa naturalnego, coraz bardziej agresywną ideologię homoseksualną i proaborcyjną. Wszystko to jest produktem dzisiejszego świata, wszystko to okrąża Kościół jako Lud Boży, przenika Go, przesiąka w głąb świadomości wierzących, przekonuje ich i pociąga. Wataha wilków właśnie teraz jest w natarciu. Cichutkim i słabo widocznym. To iście szatańskie podejście. Wielkie i trudne wyznaczył Bóg zadanie słabnącemu już białemu starcowi. Wypatrywać wilków w owczej skórze, bronić Kościół przed nimi, ostrzegać, demaskować, nazywać zło po imieniu. Zło tak trudne dziś do wychwycenia i odpowiedniego nazwania. 

Jak to brzmiało? „Psy szczekają a karawana jedzie dalej”. Można by zmodyfikować to powiedzenie i rzec: „Wilki wyją i ujadają, a Chrystusowa trzoda idzie dalej ku Niebu”. Strach jednak myśleć, ile niewinnych serc owo szczekanie odwiedzie od wiary lub umiłowania Kościoła. Na pewno i nad tym rozważa Benedykt wpatrzony wieczorami w italijskie niebo. A w Jego uszach brzmi wciąż na nowo delikatny, pokrzepiający szept Pana: „…a bramy piekielne Go nie przemogą”. Tu es Petrus…

Michał Koźlik - student IV roku Teologii na Uniwersytecie Śląskim. Był redaktorem "Naszej Myśli", publikował w portalach Jezus.com.pl, Opoka.tv. Obecnie jest Z-cą Redaktora Naczelnego internetowego Radia Mysłowice.FM, autorem audycji religijnej "W rytmach wiary". Współpracownik Wiara.pl