Rowery w ogniu

Janusz Adamski

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 18.05.2010 11:09

Chyba w końcu dojechaliśmy do „kazikowej krainy”

Rowery w ogniu   Kuba Gurdak, Janusz Adamski/AfrykaNowaka.pl Butembo – Alimbongo

Budzik nastawiony na siódmą zastaje nas w dobrych nastrojach na śniadaniu. Potem jeszcze tylko krótka wizyta oficera emigracyjnego, dwa punkty kontrolne przy wyjeździe i ruszamy w drogę. Niestety Butembo, największe miasto w okolicy, mocno rozczarowuje. Nierówne laterytowe ulice, rozpadające się budynki, chaos i bałagan. O statusie regionalnej stolicy tak naprawdę stanowią, narastające od lat przedmieścia. Beni, choć mniejsze, zdecydowanie bardziej wypełniało definicję miasta.

Przed wyjazdem szukamy jeszcze „domu kopalnianego”, w którym nocował Nowak, ale jest to zadanie praktycznie niewykonalne. Butembo, tak jak wszystkie poprzednie miejsca, straciły klimat i prowincjonalność tamtych czasów. Nowak pisał o wysokogórskiej drodze, o malowniczo rozsianych wioskach, gdzieś wysoko na okalających wzgórzach. Te czasy minęły bezpowrotnie. Jedziemy drogą „oblepioną” wioskami i raczej próżno szukać dzikich, rozległych przestrzeni. Niestety wieloletni konflikt zepchnął większość ludności bliżej drogi, bliżej wojska i bezpieczeństwa. W górach ciągle rządzą rebelianci…

Dopiero tuż przed równikiem, wyjeżdżamy z laterytowej rynny na otwartą przestrzeń. Na drodze pojawia się długo wyczekiwany żwir oraz następuje chwilowe przerzedzenie wiosek. Znów wspinamy się do góry. Jest nam raźniej, bo razem z nami wspina się solidna ulewa. Jedziemy w ścianie wody, aż do Lubero.

Lubero, kolejny punkt na mapie podroży Kazika. Rozsiane na pagórkach zabudowania, ciągną się przez kilka kilometrów wzdłuż wyboistej drogi. Powietrze po burzy jest rześkie, choć jednocześnie ciężkie i wilgotne, przesycone zapachem butwiejącej roślinności.

Uważnie szukam wzrokiem domu etapowego, w którym spał Nowak prawie dokładnie 77 lat temu – 26.04.1933 roku. Dopiero przy wyjeździe z miasta dostrzegam duży budynek  z napisem „Hotel”. Tak, to mogło być to miejsce! Zapominam o oficjalnym zakazie fotografowania i robię kilka zdjęć „bez przyczajki”. Pechowo kilkadziesiąt metrów dalej jest posterunek policji. Staję do kontroli, a w moim kierunku idzie energicznie rosły oficer w czarnych okularach (...) Pyta o cel podróży, paszport… Jednak nie zauważył.

W górę i w górę, droga wije się serpentyną wśród soczystozielonych wzgórz, wśród bananowców i małych poletek. Nie mijamy już prawie wiosek, są gdzieś wyżej, rozsiane po zboczach, czasami tylko kilkoma budynkami dotykają drogi. Chyba w końcu dojechaliśmy do „kazikowej krainy” ;)

Dla równowagi pojawia się jednak coraz więcej żołnierzy. Mija nas kilka ciężkich wozów bojowych. Na pancerzach siedzą ranni z obandażowanymi głowami i w poszarpanych mundurach, nawet nie reagują na nasze pozdrowienia. Niektórzy wyglądają tak awanturniczo, że nie do końca wiemy czy to jeszcze armia kongijska, czy już rebelianci.

Próbujemy dojechać do Alimbongo, jednak plan okazuje się zbyt ambitny – nie ma szans! Szybko zapadający zmrok i piekielnie ciężka droga, zmuszają nas do szukania noclegu. Wrzucamy rowery na dach auta, zaznaczamy punkt na GPS i ruszamy w stronę miasta. Mijają kolejne kilometry jazdy w zupełnych ciemnościach, strachu i niepewności. Za każdym zakrętem mogą stać rebelianci, możemy zostać ostrzelani z okolicznych wzgórz. Wiele razy nas ostrzegano, aby absolutnie w żadnym razie nie jechać w nocy przez góry…

Chociaż na mapie Alimbongo zaznaczone jest, jako „duża” miejscowość, nic nie zwraca naszej uwagi przez 30km. W końcu z ulgą dojeżdżamy do szlabanu. Droga zamknięta, w nocy jechać nie można. Na posterunku stoi zepsuta ciężarówka z całym ludzkim i zwierzęcym inwentarzem i dwa busy. W wielkim zamieszaniu wypytujemy o drogę, większość pokazuje do tyłu. Trudno cokolwiek ustalić. Odkładamy temat do rana.

Atmosfera na posterunku jest coraz mniej przyjemna. Z ciemności wyłania się coraz więcej ludzi, wojskowych z bronią, policjantów. Każdy coś chce, chce coraz bardziej natarczywie. Ten papierosa, tamten buty, namiot, rower, samochód… Wiedzą, kto w górach rozdaje karty.

Jest coraz gorzej, a kolejne minuty konsekwentnie zbliżają nas do momentu spontanicznego rozdysponowania naszego wyposażenia. Trzeba działać!

Wyciągam naszą wizytówkę z „africoasia.com”, gdzie Przemek wygląda jak rasowy policjant. Pokazuję żołnierzom i stanowczo wyjaśniam, że jesteśmy oficjalnie zaproszeni przez rząd Kongo, oraz że oczekujemy ochrony (koń by się uśmiał, ale nic innego nie przyszło mi do głowy). Szczęśliwie zyskujemy przychylność kilku wojskowych, którzy od tego czasu czują się w honorowym obowiązku zapewnić nam bezpieczeństwo – co czynią zresztą bardzo skutecznie…

Po długiej godzinie wszyscy powoli się rozchodzą i zamieszanie ustaje. Kuba barykaduje się w aucie, a my zasypiamy w namiocie. Co ma być, to będzie…

Rowery w ogniu   Kuba Gurdak, Janusz Adamski/AfrykaNowaka.pl Dom etapowy Kazimierza Nowaka? Alimbongo – Kanyabayonga

O piątej trzydzieści budzi nas gość z radiem (?!). Stoi to w mega kontraście z wydarzeniami poprzedniej nocy, ale ok. Zwijamy się szybko i wracamy do punktu „0”, gdzie wczoraj zsiedliśmy z rowerów. Droga groźna i odludna w nocy, za dnia okazuje się relatywnie przyjemna, natomiast Alimbongo okazuje się zbieraniną kilkudziesięciu porozrzucanych po wzgórzach domów. Nic dziwnego, że przeoczyliśmy tą „metropolię” w nocy.

Wspinamy się dalej, jadąc w przepięknej okolicy. Droga znów wije się w górę. Znów serpentyny, wzgórza oraz poletka, ozdabiające krajobraz kratownicą upraw. W końcu osiągamy przełęcz na 2400m. Przez następne kilka kilometrów jedziemy grzbietami wzgórz, które pełnią funkcję centrum logistycznego armii rządowej. Mnóstwo posterunków, wozy z ciężkimi karabinami, wyrzutnie rakiet, ranni i… my w wyprawowych koszulkach, na żółtych rowerach z przyczepkami.(...)

Za przełęczą pędzimy na złamanie karku kamienistym traktem. Jęk klocków hamulcowych i zawieszenia towarzyszy nam przez kilka kilometrów. Jesteśmy pełni podziwu dla trwałości Brennaborów, mają za sobą bezmiar afrykańskich bezdroży, a zachowują cały czas wzorową sprawność.

Kompletnie „wytrzęsieni” wjeżdżamy do Kisamba. Kolejne miasto rozpostarte ciasno na okolicznych wzgórzach, ciągnące się kilka kilometrów. Droga prowadzi łagodnie w dół, dookoła dachy, połyskujące w popołudniowym słońcu, purpurowo-brazowe strzechy – pięknie! Znów tłumy przy drodze, śmiechy, pozdrowienia i komentarze. W przeciwieństwie do mozolnych podjazdów, podczas energicznego zjazdu, można jednym przeciągniętym „haabaari” pozdrowić mieszkańców na długości kilkudziesięciu metrów, co znacznie oszczędza siły.

Od Kisamba znów ostro w górę, ale już tylko trochę powyżej 2000m. Znów jedziemy pomiędzy nieprzerwanym ciągiem wiosek i osad. Słońce powoli chowa się horyzontem, oświetlając purpurą potężne wulkaniczne szczyty na wschodzie.

Przed zmrokiem chcemy dojechać do Kanyabayonga. Tam 28 kwietnia dotarł Kazik. Jesteśmy tuż przed zachodem słońca. Zmęczeni i ubłoceni – jak cienie wjeżdżamy do miasta. Nie tracimy czasu na samodzielne szukanie hotelu i wysyłamy Przema za „motocyklowym-taxi”.

Kiedy czekamy tłum napiera, sam już nie wiem, co robić czy pilnować roweru, przyczepki, sakw, czy brać na ręce wciskane dzieci. Patrzę w kierunku Kuby, już trzyma w objęciach kolejne małe murzyniątko, ściska kolejne dłonie, „habari-muzuri” – tłum wiwatuje!

Przemo prowadzi do „najlepszego” hotelu w mieście, jednak jego standard wyczerpuje nawet nasze bardzo już elastyczne poczucie estetyki – masakra! Dzięki Bogu w zanadrzu trzyma drugi – relatywnie Hilton;)

Rozpakowujemy graty, kąpiel i w miasto. Dla bezpieczeństwa towarzyszy nam przemiły właściciel hoteliku, o sympatycznej aparycji hipopotama. Jemy przepyszną rybę złowioną w pobliskim jeziorze Edwarda, wypijamy „odkażającą” colę oraz rozmawiamy o przyszłości, bo o tym co było, mało kto w Kongo chce opowiadać…

Kiedy miasto okrywa mrok, a przepiękne gwieździste niebo rozlewa się z miastem, w nielicznych domach rozścielonych na wzgórzach zapalają się lampy. Trudno dostrzec, gdzie kończy się miasto, a zaczyna niebo. To jeden z tych widoków, który pozostaje w głowie na lata…