Jak przeżyć 75 lat razem? Świadectwo małżonków

Agnieszka Gieroba

publikacja 02.03.2019 08:00

Józef Pękala ma 95 lat i do swej żony Leonardy - lat 94 - wciąż mówi "Mała". Zawsze tak było i kiedy brali ślub 75 lat temu, i gdy ją przytulał po śmierci dwojga dzieci, i kiedy razem szli pod krzyż postawiony pod domem, by swój dzień powierzać Bogu.

Leonarda i Józef Pietrzelowie są razem 75 lat Agnieszka Gieroba /Foto Gość Leonarda i Józef Pietrzelowie są razem 75 lat

Było ciepło tak, że dzieci z okolicznych domów bawiły się na pobliskiej łące. Strumień, który płynął niedaleko i las w pobliżu zamieniały miejscowość Szumów koło Kurowa w sielską dolinę. W tym miejscu swoje gospodarstwo miał także poseł na Sejm II Rzeczpospolitej Stanisław Pękala. To on niespodziewanie pojawił się wśród gromady dzieci, spojrzał na nie, po czym złapał za ucho może 7-letnią Leonardę i zaczął prowadzić w kierunku swego domu. Zaskoczona dziewczynka szła potulnie, zresztą tak zacnemu gospodarzowi i posłowi strach było się opierać. Stanisław wprowadził ją na podwórze i do swojej rodziny powiedział, wskazując na dziewczynkę: „To będzie moja synowa”. Ta popatrzyła na wszystkich i uciekła.

Jednak to nie życzenie ojca po latach wziął sobie do serca jego syn Józef, ale miłość pchała młodego chłopaka do Leonardy – dziewczyny z sąsiedztwa. – Znaliśmy się z widzenia i dziecięcych zabaw. Józek zawsze mi się podobał, ale on był z bogatej rodziny, syn posła na dużym gospodarstwie, a ja byłam siedemnastym dzieckiem moich rodziców i bieda u nas piszczała. Za to miłości było dużo. Byłam ulubienicą rodzeństwa, czułości i opieki nigdy mi nie brakowało. To sprawiało, że mimo trudnych warunków życia było we mnie zawsze dużo radości. Może to mnie wyróżniało tak, że Józef zwrócił na mnie uwagę – opowiada pani Leonarda.

Za wskazówkami babci

Czasy niestety nie sprzyjały młodym. Wybuchła wojna. W gospodarstwie Pękalów, położonym nieco na uboczu, pojawiło się wielu znajomych pana posła z rodzinami, którzy uciekając z Warszawy, szukali schronienia. – Ojciec wszystkich przyjmował. Nigdy nie było mowy, by odmówić komuś w potrzebie. Taką postawę nakazywała zresztą wiara, która w naszej rodzinie była bardzo mocna. Moja mama zmarła przy porodzie, gdy miałem 3 lata. Wychowywała nas więc babcia, dopóki ojciec po jakimś czasie nie ożenił się drugi raz – opowiada pan Józef.

Babcia Pękalowa była bardzo wierząca. Nie tylko sama co dzień modliła się długo, czytając modlitwy z grubej książeczki, ale i uczyła ich wnuki. – Nie było zmiłuj w niedziele, święta czy pierwsze piątki miesiąca. Nieważne, czy była pogoda, czy padał deszcz, czy był śnieg i tęgi mróz, babcia wysyłała nas do kościoła. Trzeba było 5 km iść piechotą do Kurowa w jedną stronę, ale nikt nie marudził – mówi pan Józef.

To właśnie do Kurowa wybrał się w pierwszych dniach wojny poseł Stanisław, by dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja. – To było dziwne, bo ojciec często wyjeżdżał załatwiać jakieś sprawy i nie żegnał się z nami jakoś specjalnie, ale wtedy mnie tak uścisnął mocno i powiedział, że dobrze to raczej nie będzie – wspomina pan Józef. – Już nie wrócił. Zginął podczas pierwszego bombardowania naszych okolic. Zostałem sam z moją macochą i siostrami, bo bracia i szwagrowie walczyli w 1939 roku. Miałem 16 lat i gospodarstwo na głowie.

Z partyzantki do szkoły

Po kilku tygodniach, kiedy Niemcy rozbili polskie wojsko, wrócili do domu bracia i szwagrowie. Zaczęła się partyzantka. – Las dookoła sprzyjał konspiracji. Partyzanci spotykali się u nas. Drukowaliśmy też różne ulotki przeciw Niemcom i roznosiliśmy je po okolicy. Staraliśmy się jednocześnie normalnie żyć. Wojna sprawiła, że wszyscy szybko dojrzeliśmy. Leonarda podobała mi się coraz bardziej. Odwiedzałem ją, kiedy mogłem, i chciałem się z nią ożenić. Dałem nawet na zapowiedzi, ale starszy brat uznał, że jestem za młody i poszedł do księdza je wycofać – opowiada pan Józef.

– Myślałam wtedy, że nic z tego nie będzie. Zresztą to byłby pewien mezalians, ja z biednego domu z synem posła, no ale czas pokazał, że mój Józef był konsekwentny – dodaje pani Leonarda.

Zanim jednak młodzi mogli coś postanowić, przyszła wiadomość, że Niemcy złapali jakiegoś partyzanta z okolicy i wszyscy mężczyźni są zagrożeni aresztowaniem lub rozstrzelaniem. Trzeba było zniknąć. – Z pomocą przyszedł mi brat, który poddał pomysł, bym zgłosił się do szkoły rolniczej koło Garwolina. Uczył tam profesor, który kiedyś pracował w szkole w Kurowie, a że jakoś Pan Bóg dał mi zdolności, że zawsze byłem bardzo dobrym uczniem i lubiłem się uczyć, nauczyciele mnie lubili. Przypomniałem się więc profesorowi i zapisałem do szkoły. Niemcy uznawali naukę w takich placówkach, uważając, że będą mieć z Polaków, którzy coś potrafią, tanią siłę roboczą. Wtedy pomyślałem też, by zabrać ze sobą kilku chłopaków z okolicy, by ich w ten sposób uratować przed wywózką. Namówiłem sześciu, ale do szkoły dotarliśmy we trzech, bo pozostali tak zaczęli się żegnać ze swymi rodzinami i znajomymi, że się popili i na czas do szkoły nie dotarli. Natomiast dotarli do nich Niemcy i wszyscy zginęli – relacjonuje pan Józef.

Wojenna miłość

Szkoła trwała rok. W tym czasie Józef pisał do Leonardy listy, a gdy wracał do domu, pierwsze kroki kierował do dziewczyny.

- Któregoś razu przyszedł do mnie. Nic nie mówi, tylko kładzie przede mną małą karteczkę, a na niej wypisane nasze imiona i nazwiska i data ślubu. Wszystko pozałatwiał, poszedł do księdza, wyjaśnił sytuację i ksiądz na ślub się zgodził. Moi rodzice mieli akurat świniaka, więc go zabili i wyprawili nam wesele. To był dziwny ślub w niepewnych czasach. 29 stycznia 1944 roku w kościele w Kurowie zostaliśmy małżeństwem. Od tamtej pory minęło 75 lat i wiem, że to najlepsze, co mogło się w moim życiu wydarzyć – mówi pani Leonarda.

Na ojcowym polu pan Józef zbudował dla rodziny dom. Na świat przyszły dzieci. Najstarsze Zygmunt i Jadwiga zmarły w dzieciństwie. – Zygmuś miał 3 miesiące, Jadzia półtora roku. Zachorowała na dyfteryt. Wzywaliśmy lekarza, dostała wieczorem trzy zastrzyki i w nocy zmarła – do dziś z drżeniem w głosie pani Leonarda opowiada o swojej córeczce.

Śmierć dwojga dzieci to był straszliwy cios dla rodziców. – Tylko Pan Bóg i nasza miłość pozwoliły nam to przetrwać – mówią małżonkowie.

Dziecko spod krzyża

Krzyż przed rodzinnym domem Pękalów to znak zawierzenia Bogu   Agnieszka Gieroba /Foto Gość Krzyż przed rodzinnym domem Pękalów to znak zawierzenia Bogu
Dlatego, kiedy w 1949 roku urodził się syn, który po ojcu otrzymał imię Józef, państwo Pękalowie postawili przed domem krzyż, by strzegł ich syna i całej rodziny. Pod ten krzyż wychodzili codziennie się modlić. Często dołączali do nich sąsiedzi. Krzyż stał się miejscem, gdzie okoliczni mieszkańcy śpiewali majówki czy odprawiali inne nabożeństwa. Kiedy mały Józef szczęśliwie dorósł, po latach drewniany krzyż zamienił na metalowy. – To wyraz mojej wdzięczności za życie i moich rodziców – mówi dziś Józef syn Józefa. Mimo upływu lat i sił wciąż pod tym krzyżem modlą się Pękalowie i nieliczni już sąsiedzi. – Kiedy przyjeżdżam do rodziców i nie  ma ich w domu, wiem, że modlą się razem pod krzyżem. Niedawno przyjechałem, patrzę, a tu pusto i cicho. Idę pod krzyż, a tam rodzice i też 90-letnia ciotka. Pytam: co tak cicho śpiewacie? A oni mi na to: "Synu my razem mamy prawie 300 lat, więc już głos nam osłabł" – opowiada syn jubilatów.

Czasy ich młodości i małżeństwa nie były łatwe. Po wojnie nadszedł czas komuny. W Kurowie nastał srogi wójt, który ściągał od ludzi kontyngenty, a jak ktoś nie miał to wsadzał do więzienia. Sąsiedzi przychodzili żalić się do Pękalów i prosić o radę, bo pan Józef słynął z tego, że potrafił pojednać najbardziej zwaśnionych i napisać odpowiednie pisma urzędowe, by sprawę załatwić. Kiedy więc przyszły wybory, ludzie, nie pytając go o zdanie, wybrali go najpierw do rady gminy, a potem na wójta. – Trzeba było nie lada gimnastyki, by to, co konieczne, oddać państwu, tak by ludziom nie zabierać. Pan Bóg dał mi jednak jakąś taką zdolność porozumiewania się ze wszystkimi, że każdy był zadowolony. Może dlatego ludzie wybierali mnie na wójta 4 razy. Za czwartym razem zachorowałem na zapalenie opon mózgowych i musiałem zrezygnować, ale i tak całe życie przychodzili sąsiedzi po radę i pomoc, a ja nikomu nie odmawiałem – mówi.

Pani Leonarda zajmowała się domem, gospodarstwem i dziećmi, bo po 8 latach urodził się drugi syn. – Mąż na urzędach miał dużo obowiązków, ja czuwałam nad domem. Zawsze jednak jak wracał, szliśmy pod krzyż się pomodlić. Siadaliśmy, braliśmy się za ręce, tuliliśmy i tak sobie przed Panem Bogiem byliśmy. Dziś też trzymamy się wciąż za ręce, dziękując Bogu za każdy dany nam dzień – mówi małżonka.

Praca na roli nadwyrężyła szybko jej siły i podupadła na zdrowiu. Wiele razy musiała udawać się do szpitala czy sanatorium. Mąż zawsze pisał wtedy do niej listy. Wszystkie ma do dziś. Jest ich 50 i lubi do nich wracać. – Kiedy siedzimy sobie tak sami w domu, mąż mówi często: „Weź, Mała, przeczytaj jakiś list” – i czytamy, przypominając sobie, jak to było. Kiedy sięgam po to jego pisanie do mnie, zawsze się wzruszam, bo każdy list mój mąż, także po latach małżeństwa, zaczynał słowami: „Najukochańsza, najwspanialsza, najpiękniejsza” – mówi pani Leonarda.