Proboszcz w kaloszach

ks. Włodzimierz Lewandowski

Prymas Wyszyński (jutro rocznica śmierci) przestrzegał, by nie mówić, że czas to pieniądz.

Proboszcz w kaloszach

Patrząc na dwie, ustawione przy drzwiach pary, ktoś z gości (chyba nawet biskup na wizytacji) pytał, po co mi to. Jak to po co? Na wsi, na polanie wśród lasów i jezior, kalosze są do życia niezbędne. Inne na zimę, inne na lato. Bo zimą, proszę państwa (mieszczuchy mogą nie wiedzieć) chodzi się w tzw. gumofilcach. Oczywiście nie do kościoła. Ale gdy trzeba odkopać wyjazd z garażu do drogi, w butach z cholewami po kilku minutach będzie woda w środku. Na pozostałe pory roku są zwykłe kalosze. Przydały się w ubiegłym tygodniu. Gdy do piwnicy wdarła się woda. Nie, spokojnie. Żadna wielka powódz. Woda z dachu podczas ulewnego deszczu w niewiadomo jaki sposób znalazła sobie nową drogę odpływu. Zanim straż przyjechała z pompą, już miałem na nogach kalosze, idąc zalewanej piwnicy na ratunek. Przy okazji okazało się, że kalosze to dobry sposób na złapanie kontaktu. O, proboszcz też ma kalosze – zdziwił się strażak. I tak zaczęła się rozmowa. Wiadomo, jak ma kalosze, znaczy swój człowiek. Znajdzie się wspólny temat. A jak już jest jeden wspólny, to i następny też się znajdzie. Zresztą nie tylko o kontakt słowny chodzi. Głupio jakoś rozmawiać strażakowi w kaloszach z paniczykiem w lakierkach, nie? Sam też głupio się czuję, gdy muszę wyjechać ze swojej puszczy do kurii i zabłocony samochód postawić obok błyszczącej gabloty któregoś z dostojników kurialnych, a potem przejść po podgrzewanym chodniku. Nieswojo jakoś.

Coraz bardziej odkrywam smak małej parafii. Wczoraj przyszła matka, zamówić Mszę św. na osiemnastkę córki. Jeszcze prawie rok, ale wolała mieć pewność, że termin będzie wolny. Po zapisaniu zaczęła się rozmowa. Od tematu do tematu prawie dwie godziny zeszły. Pobożnie było i kulinarnie, bo starszy syn, co był matkę przywiózł, technikum gastronomiczne skończył. Więc zacząwszy od spraw Bożych na księdze przepisów kulinarnych rodu Świeżawskich skończyliśmy. Gdy wychodzili uświadomiłem sobie, że w dużej parafii nigdy na taką rozmowę bym sobie nie pozwolił. Przecież każdy wie, co znaczy oddech kolejki czuć na karku. W takim na przykład Koninie nieraz i czterdzieści osób czekało przed drzwiami. Tu nic nie goni. Jest czas, by spokojnie usiąść i nawiązać dialog. Zaczynając od spraw najprostszych. Przecież i Pan Jezus po zmartwychwstaniu zaczął od pytania czy mają coś do jedzenia.

Ksiądz Blachnicki mawiał, że w oazie najważniejszy jest charyzmat spotkania. Ludzie muszą się spotkać i zacząć ze sobą rozmawiać. Pamiętam jeden z wyjazdów do domu po rekolekcjach wakacyjnych. Kierowcy spoglądali na zegarki, a dzieciaki jak nawiedzone stały przed autobusem i śpiewały. „Cyk, cyk, cyk. Cyk, cyk, cyk… Mamy czas, mamy czas, czas nie goni nas…” Prymas Wyszyński (jutro rocznica śmierci) przestrzegał, by nie mówić, że czas to pieniądz. „Czas to miłość, a na miłość zawsze musi być czas.” To może w programie duszpasterskim trzeba napisać w pierwszym punkcie: musisz zawsze mieć czas. Dla człowieka. Wypompowując wodę z zalanej piwnicy, w kancelarii, przed kościołem… Inaczej wszystkie, nawet najlepsze plany ewangelizacyjne, legną w punkcie wyjścia. Bo ewangelizacja prowadzi do wspólnoty wiary. I nie jest ważne czy w sutannie, czy w kaloszach. Ważne, by rozmówca wiedział, że w tym momencie jest dla mnie najważniejszą osobą na świecie.