O świeckich w Kościele

Nieobiektywnie i tendencyjnie oczywiście.

O świeckich w Kościele

Ostatni komentarz napisałem o „klerykalizmie”. Samych duchownych i nas świeckich. Dziś, zgodnie z obietnicą, parę kamyczków do naszego, świeckich ogródka. W kwestii bycia w Kościele. Nieobiektywnie i tendencyjnie oczywiście :-)

To może rozpocznę zaraz bardzo mocno. „Zadaniem ludzi świeckich, z tytułu właściwego ich powołania, jest szukać Królestwa Bożego, zajmując się sprawami świeckimi i kierując nimi po myśli Bożej” – głosi jedna z konstytucji ostatniego soboru. I słusznie: każdy chrześcijanin w każdym miejscu, w którym rzucił go los (czytaj: zrządzenie Bożej Opatrzności), ma być wiernym uczniem Chrystusa. Kto jest przeciw? Nie sądzę, by był ktokolwiek.

Nie trzeba się jednak nawet specjalnie przyglądać, by widzieć, że na tym polu bywa fatalnie. Wydaje mi się, że znacznie gorzej niż w „instytucjonalnej” części Kościoła. Bo duchowni, konsekrowani, swoje zadania lepiej czy gorzej wypełniają. Tymczasem my, świeccy... Nie pytam nawet o wychowanie w rodzinach. Wiadomo, najlepsi rodzice nie są gwarancją, że dziecko nie zejdzie na złą drogę. Ale spójrzmy na nasze miejsca pracy, spójrzmy na życie społeczne, spójrzmy na politykę: bardzo wielu tam chrześcijan. Czy naprawdę te sprawy są ułożone po myśli Bożej? Ilu chrześcijan, gdy trzeba dokonywać konkretnych wyborów, dystansuje się od własnej wiary czy traktuje ją wybiórczo? Ilu przymyka oczy, że nie będzie zgodnie z przykazaniami, bo jest okazja coś zyskać?

Tak, rozumiem, grzech jest wszędzie. Tylko... Mam wrażenie, że pewna część z nas, świeckich, z góry zakłada, że życie zgodnie z przykazaniami jest nie dla nas. Że tak się nie da. Uważamy, że święci za nas powinni być księża czy zakonnice. Tak, oni mają powołanie, oni mają na to czas, oni powinni. My możemy sobie chodzić po opłotkach, flirtować z grzechem. W razie czego spowiedź i po sprawie. I mam wrażenie, że właśnie z tego powodu niektórych oburzonych grzechami duchownych tak bardzo boli: zdystansowali się, zwolnili  się z „przesadnej” troski o własną świętość licząc, że Kościół będzie święty dzięki duchownym. A tu proszę, taki zawód, cała konstrukcja usprawiedliwiania własnej bylejakości legła w gruzach...

A zaangażowanie w Kościele instytucji, czyli we własnej parafii, jak wygląda? Rozumiem, że świeccy nie bardzo chcą się angażować w ten wymiar życia Kościoła inaczej, niż przez udział w niedzielnej Mszy. Bo wiem, że każda praca absorbuje, a gdy do tego dochodzi troska o wychowanie dzieci, jest tego za dużo. Dlatego zostawiamy troskę o Kościół specjalistom – kapłanom. Jest w tym sporo racji, ale doprowadza też do braku poczucia odpowiedzialności za naszą wspólnotę. Może warto przypomnieć piąte kościele przykazanie o potrzebie troski o wspólnotę Kościoła? Żeby przynajmniej mieć w tej kwestii wyrzuty sumienia.

Bywa jednak i inaczej. Moja złośliwość nie jest aż tak wielka, bym twierdził, że dziś świeccy  swojego miejsca w Kościele upatrują w zastępowaniu księży w ich zadaniach wynikających ze święceń. Choć czasem i takie podejście zauważam. Generalnie nie jest to jednak moim zdaniem problem. Istnieją i działają odpowiednie przepisy. Gorzej, że czasem dostrzega się tylko „liturgiczną” możliwość zaangażowania się w Kościele, zapominając o innych wymiarach. Wyjątek czyniąc dla rządzenia oczywiście.  

Myślę na przykład o szkolnej katechezie. Precyzyjniej – lekcjach religii. To pole, które w sporej mierze zostawione jest świeckim. Mogą się wykazywać do woli. I wykazują. To praca zawsze trudna, w części środowisk także niewdzięczna. Do tego stopnia, że jeden z biskupów żartował wiele lat temu, iż niejeden katecheta pewnie dziwi się, że wybrał pracę w winnicy Pańskiej, a trafił do kamieniołomu :). Dobre porównanie. Naprawdę. Trzeba wielkiej psychicznej odporności, by dla Chrystusa codziennie mierzyć się nie tylko z trudem przekazywania religijnej wiedzy i kształtowania ewangelicznych postaw, ale nadto z przeżywającymi swoje młodzieńcze bunty, często wyrażające się także w niechęci wobec Kościoła. Tak, katecheci to prawdziwi frontowcy. Często poniewierani, lekceważeni i ranieni. A jak my, świeccy, ich wspieramy?

Zdarza się, że grupy ewangelizacyjne pomagają przeprowadzić szkolne rekolekcje. Świetny pomysł. Ale to ciągle rzadkość. Znam też sytuacje, gdy świeccy mocno angażują się w prowadzenie przy parafii grup dla dzieci. To dobre wsparcie dla pracy nauczyciela religii. Jednak z perspektywy mediów – także społecznościowych – dostrzegam głównie narzekanie. Na katechetów. Aż korci, żeby napisać: sam spróbuj swoich sił. Do tego narzekanie, że religia w szkole nic nie daje, że lepiej, gdyby była w salce. Zostawmy bilans zysków i strat obecnej sytuacji. Realia są takie, że religia jest w szkole. Dlaczego zaprzątać sobie głowę na razie nierealnym, a nie próbować sensownie wykorzystać tego, co jest? Nauczyciel religii, jeśli ma młodych przyprowadzić do salki, do parafii, musi mieć do kogo przyprowadzić, prawda? Wielkie pole do popisu, wielkie pole do wspierania. Niestety, prawie puste.

Z tej perspektywy patrzę też na narzekania „katolików medialnych” w innych dziedzinach. To źle, tamto niedobrze. Zdrowa krytyka oczywiście jest potrzebna. Nie można się jednak tylko na niej koncentrować. Ciągle oburzać, że jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Najbardziej jednak irytującym jest, gdy świeccy (zachęceni zresztą medialną aktywnością niektórych duchownych) wcielają się w rolę jedynych sprawiedliwych, jedynych światłych, jedynych rozumiejących Kościół, a wszystkich myślących inaczej – z biskupami, soborami i papieżami włącznie – uważają zdrajców Prawdy. Widać to i po stronie „konserwatystów” i „liberałów”. Dlaczego nam, świeckim, tak łatwo przychodzi kwestionowanie tego, czego uczy i jeszcze łatwiej tego, jak działa Kościół? Skoro tak bardzo chodzi nam o Kościół – Matkę, to dlaczego tak łatwo, często bez krztyny miłości, krytykujemy go, nieraz bezmyślnie dołączając do chóru jego zaciekłych wrogów?

Tak, to wizja miejscami przerysowana. Zdaję też sobie sprawę, że jest wielu świeckich mocno, często bezinteresownie w pracę duszpasterską zaangażowanych. Nie tylko w szkolnym nauczaniu religii. Mam jednak wrażenie, że ci akurat są mniej skłonni do krytykowania. Mylę się?