Granica jednak istnieje

Od zaufania do zuchwałości droga niby daleka. Gdy jednak do ich granicy się zbliżyć, łatwo ją też przekroczyć.

Granica jednak istnieje

Czy Kościół jest zbyt miłosierny? Czy nie za mało od swoich wiernych wymaga? Warto czasem zadawać i takie pytania. Choćby w kontekście dyskusji między kanadyjskim psychologiem klinicznym Jordanem Petersonem a biskupem pomocniczym archidiecezji Los Angeles Robertem Barronem.

Trudno mi powiedzieć, jaki jest pod tym względem Kościół w Ameryce. Trudno mi osądzać Kościół w Europie. Myślę jednak, że Kościołowi w Polsce generalnie udaje się zachować w tym względzie roztropny umiar. I jednak nie mylić miłosierdzia z brakiem stawiania jakichkolwiek wymagań. Niestety, w tym „antymiłosiernym” buncie, jaki możemy czasem u niektórych zaobserwować, jednak coś jest. Faktycznie, bywa, że głosząc wielkie Boże miłosierdzie zatraca się zdrowy rozsądek i zapomina o czci należnej Bogu.

Czytam ostatnio Izajasza. Wiadomo, często wytykał Izraelowi niewierność. Uderza jednak w jego przesłaniu, jak często gani nie tylko odwrócenie się od Boga, ale powierzchowność oddawanej Bogu czci. Zda się mówić:  twierdzicie, że Bóg jest dla was ważny, że Go czcicie,  ale tak naprawdę w ogóle się Nim  nie przejmujecie. Myślicie, że powierzchowny kult wystarczy, że Bóg zadowoli się ofiarami, świętami i zewnętrznymi oznakami postu. Tymczasem On chce, byście dali Mu całe swe serca, chce, żebyście w końcu przestali czynić zło, żebyście poukładali swoje życie, życie waszej społeczności, zgodnie z prawem i sprawiedliwością (daleki jestem tu od partyjnej propagandy).

Jezus wcale nie uczył inaczej. Wiele ludziom wybaczał. Zwłaszcza tym życiowo pogubionym. Ale domagał się nawrócenia. Jawnogrzesznicy nie potępił,  ale jednak powiedział: „nie grzesz więcej”. Dlatego wzdrygam się przed głoszeniem miłosierdzia cukierkowatego, głaskającego po główce. I to wcale nie głupiutkie dzieci, ale wyrachowanych drani. Tak, myślę, że błędem jest głoszenie miłosierdzia, które przestaje cokolwiek wymagać. Bo to naigrywanie się  z Boga.

Nie tak dawno pojawiła się informacja, że anglikanie w Kanadzie, wbrew oczekiwaniom, nie zmienili definicji małżeństwa. To znaczy definicji określającej je jako związek mężczyzny i kobiety. Gdy wczytać się w informację, widać jednak, że tak dobrze nie jest. Większość była za zmianą, zablokowali ją dopiero anglikańscy biskupi. To smutne. Nauka Pisma Świętego, także Nowego Testamentu, jest przecież w tym miejscu jednoznaczna: jednym ciałem stają się mężczyzna i kobieta. To ich związek jest chciany i zaplanowany przez Boga. A związki homoseksualne w obu Testamentach są ostro potępiane. I nie są to sprawy uwarunkowane zwyczajami tamtych czasów, jak kwestia nakrywania czy nienakrywania głowy podczas modlitwy. To prawo, za którego złamanie w Starym Testamencie nawet karano śmiercią. Nie można tego nie zauważyć. Jeśli mimo to ktoś Objawienie chce zmieniać, chce zmieniać nauczanie Chrystusa, to kim jest? Po co Kościół, który ponad naukę swojego Mistrza i Pana stawia ludzkie widzimisię?

Żyjemy w czasach, w których wielu głośno przyznaje, że odrzucili wiarę w Boga, a wielu nominalnie wierzących zrobiło tak w praktyce. Oburzają się, gdy wierzący głośno protestują przeciw bluźnierstwom, bo właściwie o co chodzi? Nie jestem oczywiście zwolennikiem, by za bluźnierstwo, jak w Starym Testamencie, karać śmiercią, ale rozumiem, o co chodziło. Bo kpiąc z Boga znacznie bardziej niż zwykłym odrzuceniem wiary w Niego pokazuje się innym, że można się Nim nie przejmować. To początek burzenia całego opartego na Dekalogu porządku moralnego. Niestety, także część chrześcijan, niby wierząc w Boga, tak naprawdę zaraziła się  od świata tym lekceważeniem Boga,  już się Nim nie przejmuje. Często robi to mając miłosierdzie Boże na ustach. I widzimy, jak ta postawa przyczynia się do lekceważenia wszystkich po kolei przykazań.  

Ot, kwestia świętowania niedzieli. Wmawia się, że bez niedzielnego handlu świat zubożeje, a wielu wierzących takim tezom potakuje. Albo kwestia czwartego przykazania: dziś wielu otwarcie twierdzi, że starzy rodzice mają znaleźć pomoc w opiece społecznej, nie u swoich dzieci. Piąte? Wystarczy przypomnieć niedawną sprawę Vincenta Lamberta, w majestacie prawa zagłodzonego na śmierć, o milionach mordowanych w łonie matek i zabijanych w domach starców już nie mówiąc. Szóste? Traktowane jak norma rozwody, a rozpusta przedstawiana wręcz jako prawo człowieka. Siódme? Ciągle trwa przepychanka o to, czy ważniejsze jest dobro wspólne, czy konta w bankach z ośmioma zerami na końcu dla „tych lepszych”.  Ósme? Wielki triumf propagandy i spin doktorów.  No i asceza przedstawiana jako przeżytek, który trzeba zastąpić konsumpcją, czyli folgowaniem wszelkiemu pożądaniu.

Bóg oczywiście jest miłosierny. Tyle że człowiek powinien przed miłosiernym Bogiem klękać, a nie oczekiwać, że ustawi sobie świat po swojemu, a Bóg to wszystko zaakceptuje. Taka zuchwałość zawsze ostatecznie kończy się bolesnym wstrząsem...