Kapryśna Tanganika

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 21.06.2010 09:19

Jezioro Tanganika jest bardzo kapryśne. Ludzie tu mieszkający czują respekt przed tą wielką błękitną wodą, która w jednej chwili może przemienić się w czarną otchłań

Kapryśna Tanganika   Osady przy Tanganice Główna droga tranzytowa z Bujumbury do Kongo to stosunkowo równa asfaltówka. Praktycznie zero ruchu samochodowego. Spotykamy jedynie przydrożnych sprzedawców mącznych pączków i mandarynek. Odprowadza nas Paweł, Karmelita, z którym jedziemy do ostatniej przygranicznej wioski. Po drodze udaje nam się dostrzec rodzinę hipopotamów, na rzece Rusizi.

Na granicy pozbywamy się ostatnich franków burundyjskich, a to co zostało, wymieniamy na walutę kongijską.

Sama przeprawa idzie gładko. Oficerowie są uśmiechnięci, podoba im się idea naszej podróży. Jedna, druga, trzecia pieczątka. Za nimi wpisy w księdze urzędowej. Szybka kontrola, punkt sanitarny – żółte książeczki. Nie ma potrzeby przyspieszania procedury dolarami i po około 30 minutach jesteśmy już w Kongo.

Kapryśna Tanganika   Nad brzegami Tanganiki Wokół zarośla, zalane wioski, bajora i kałuże. Ludzie są bardzo przyjaźni i przyzwyczajeni do obecności mzungu. W Uvirze znajdują się koszary, zauważamy wielu Pakistańczyków z UN. Wszystkie  oddziały w Kongo w ramach UN stanowią największą na świecie operację MONUC. Sud Kivu to dość newralgiczne miejsce. Istniejące przewodniki dla turystów zalecają omijanie tych miejsc szerokim łukiem. Nas interesuje łódź, którą podążał Kazimierz Nowak z Uviry do Kalemie. Odpływa ona z miejscowego portu, dlatego  tutaj jesteśmy.

Śpimy na parkingu posiadłości Economat. Rozbijamy namiot między rozbitymi albo zdezelowanymi ciężarówkami. W nocy pojawiają się dziwne stworzenia i mnóstwo robactwa.

Kapryśna Tanganika   Hipopotamy przy Tanganice Z rana okazuje się, że łodzi do Kalemie już nie ma. Szef Economatu obwozi nas po okolicy, jednak mimo dobrych intencji i  koneksji uda nam się opuścić Uvirę najwcześniej w niedzielę rano.

Poznajemy Kongijczyka – Marcela, który udaje się z nami do portu. Role się odwracają. Tym razem mzungu (Światek) wozi Marcela na rowerowym bagażniku. Dojeżdżamy do portu, załatwiamy formalności, wpisy i pozwolenia. Jedno biuro, drugie, potem kolejne, bilety, kontrola szczepień, dwie  próby wyłudzenia łapówki, elementy szantażu, nasz człowiek jednak uporczywie trzyma naszą stronę. Mamy bilety, jesteśmy na prostej drodze do wypłynięcia naszą łodzią w najtańszej taryfie spośród 4 dostępnych.

Mamy czas na kąpiel w Tanganice. Krystalicznie czysta woda jeziora, kamieniste wybrzeże i upalny dzień przemawiają do naszej wyobraźni.

Bladym świtem pojawiamy się  w porcie by dostać się na łódź z Uviry do Kalemie (dawnego Albertville). Decydujemy się opłynąć ten newralgiczny politycznie odcinek naszej podróży.

Kapryśna Tanganika   Załadunek barki Wywołujemy sensację w małym porcie. Oto trójka białych z rowerami będzie płynąć barką. Mnóstwo ludzi oczekuje w kolejce na barkę przed wielka bramą do portu. Szybko zaznajamiamy się z kolegą “kolejkowym” i po chwili już wiemy, że moment wypłynięcia barki znacznie się opóźni. Czekamy na ciężarówki z Bukavu wypełnione żywnością. Ten transport także musi płynąć barką do Kalemie. I rzeczywiście po chwili zjawiają się wielkie ciężarówki, teraz tylko przeładunek na łódź i możemy płynąć.

Cały cabin crew już wie, ze muzungu będzie z nimi płynąć.

Porządkowy otwiera bramę i każe nam wprowadzić cały nasz majdan. Dostępujemy zaszczytu wejścia na barkę i oczekiwani na moment wypłynięcia. Mamy prawdziwą first class. Przy mostku kapitańskim. To nie lada zaszczyt, nie okupiony dodatkowymi dolarami. W tym czasie przeładunek trwa. Z zaciekawieniem przyglądamy się ciężkiej pracy młodych chłopaków w porcie. Nadmienić należy, że to całkowicie ręczny przeładunek.

Kapryśna Tanganika   Podróż barką Nasz poranek mija. Kolejna ciężarówka pojawia się na horyzoncie. Zastanawiamy się jak długo to jeszcze potrwa. Nasze zachodnie usposobienie daje znać o sobie gdy zjawia się trzecia ciężarówka. Już nie pytamy o której wypłyniemy. Jak Kongijczycy, posłusznie oczekujemy. W tym czasie ucinamy sobie krótka drzemkę, jemy późne śniadanko w postaci bananów i bulek i czekamy nadal obserwując prace w porcie.

Gdy już wszystko jest zapakowane nie wierzymy własnym oczom gdy zjawia się samochód terenowy, który wjeżdża na barkę. Też będzie płynąć do Kalemie. Dopiero wtedy mogą na pokład wejść pasażerowie. Rozpoczyna się wielka walka o miejsce. Nie ma tu krzeseł, kabin, pomieszczeń. Każdy chce zająć jak najlepsze miejsce – te najbliżej mostku kapitańskiego. Pod gołym niebem. Jedynym bonusem dla pasażerów jest tu piękne gwiaździste niebo. Krzyż południa wyznacza kierunek, gwiazda polarna błyszczy dostojnie. Ale poza nami nikt nie zwraca na to uwagi.

Port Uvira opuszczamy krótko po 16.00. Przed nami noc na jeziorze Taganika. Wypływamy. Woda jeziora jest niesamowicie błękitna, słońce świeci, wieje przyjemna bryza. Mijamy małe wysepki z osadami murzyńskimi rozsiane po jeziorze.

Kapryśna Tanganika   Zachód słońca nad Tanganiką Po zachodzie słońca pogoda zmienia się. Wieje silny wiatr, jest chłodno. Jezioro Tanganika jest bardzo kapryśne. Ludzie tu mieszkający czują respekt przed tą wielką błękitną wodą, która w jednej chwili może przemienić się w czarną otchłań – jak pisał Kazimierz Nowak.

Podobno lipiec to najbardziej sztormowy miesiąc. Przez 7 dni i nocy w nowiu nikt nie wypływa na jezioro, bo są olbrzymie fale , które w malej sekundzie potrafią połknąć murzyńskie pirogi. Czytamy listy KN jak pływał łodzią, która już prawie potrzaskana dopłynęła do brzegu. Datowane są 14-19 lipca!

Rano barka budzi się do życia. Głośne rozmowy, śpiewy, gra w kapsle, małe przekąski, płacz dzieci tulonych w ramionach mam.

Kapryśna Tanganika   Główna ulica w Kaleme Kalemie, kolonialne Albertville, zachwyca nas swoim zgiełkiem i postkolonialną architekturą. Jednak dawny swój urok ma już za sobą. Rankiem wybieramy się na poszukiwanie śladów naszego podróżnika. Przejazd żółtymi Brennaborami przez miasteczko wywołuje wielkie poruszenie. Zewsząd słyszymy “Bonjour Muzungu”. Niewątpliwie jesteśmy tematem rozmów, afrykańskim “break news” wśród ulicznych sprzedawców. Około południa całe miasteczko już  o nas wie.

Szukamy poczty. Z naszych notatek wiemy, że właśnie tu Kazik czekał z utęsknieniem na listy od żony i paczki z częściami do rowerów. Udaje nam się znaleźć pocztę. Niezawodna książeczka-pałeczka wywołuje po raz kolejny wielkie zdumienie, zaciekawienie. Pracownicy urzędu pocztowego są poruszeni nasza ideą.

Pani Kierownik opowiada nam historię poczty. Budynek został wybudowany w 1930. Za panowania Belgow był to jedyny punkt pocztowy w tym czasie w Albertville. Nie ma cienia wątpliwości, że to właśnie tu w 1933 Kazimierz Nowak odbierał pocztę od żony-Marysieńki, to właśnie tu nie odebrał paczki z oponami od Stomilu, bo źle zaadresowali i KN musiałby zapłacić niebotyczne cło;-). Pytamy czy istnieją jakieś archiwalne rejestry by to  udokumentować. Jednak nic takiego się nie zachowało. Ludność miejscowa słynie z wielkich zdolności utylizacyjnych. Tu nic się nie zmarnuje. Szczególnie wielkie ilości papieru.Pani kierownik z wielką chęcią przystaje na pomyśl umieszczenia nowakowej tabliczki w urzędzie pocztowym. I tak też się staje. Następnie otrzymujemy pamiątkowe wpisy do naszej “memory book”.

Kapryśna Tanganika   Afryka Nowaka z pracownikami poczty w Kalemie Afrykanowaka też zostawia swój ślad wpisując się w rejestry pocztowe. Pracownicy poczty chętnie się z nami fotografują, przekrzykując się nawzajem wyrażają wielkie zdumienie dla Kazika i jego wyczynu. Pełni wrażeń opuszczamy pocztę.

Czas na dalsze poszukiwania. Nasze kroki kierujemy ku pozostałościom misji Ojców Białych. W dawnych poklasztornych budynkach znajdują się teraz pokoje hotelowe zarządzane przez miejscowych menadżerów. Recepcjonista urzeczony naszą historią i kazikowym zdjęciem misji prowadzi nas na taras pod dachem.

Stąd rozpościera się przepiękny widok na Tanganikę i Kalemie. Duch nowakowej przygody jest wśród nas. Wymieniamy miedzy sobą radosne uśmiechy i refleksja nas spowija, że stoimy w tym samym miejscu co ON- prawie przed osiemdziesięciu laty. Robimy zdjęcia. Co prawda trudno obecnie dokładnie porównać rzeczywistość z nowakowym zdjęciem. Wszystko porosły wysokie trawy i drzewa, a Ojców Białych piłujących tego terenu dawno już tu nie ma.

Kapryśna Tanganika   Widok z tarasu dawnej placówki misyjnej Ojców Białych Późnym popołudniem pojawiamy się w miasteczku, każdy nasz krok jest starannie rejestrowany przez mieszkańców i przekazywany do miejscowej wiadomości lotem błyskawicy. Gdy pojawiamy się w sklepie po chleb to sprzedawca pyta czy udało nam się kupić lek w aptece, w której byliśmy przed południem. Wieczorny przechodzień mijany przez nas pyta czy w końcu udało nam się znaleźć ślady naszego “Grand Père”, dla którego wybraliśmy się do Afryki na rowerach. I tak Kazik został naszym Dziadkiem, a mieszkańcy Kalemie pewnie jeszcze długo będą wspominali muzungu na żółtych rowerach.