W drodze do Hwangwe

Piotr Strzeżycz

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 04.08.2010 09:43

Dwudziestego czwartego lipca opuściliśmy Victoria Falls, kierując się na południowy wschód w stronę Bulawayo.

W drodze do Hwangwe wikipedia (PD) Zimbabwe

Rankiem, w hotelu „Sznurówki”, przybiliśmy na sędziwym pniu drzewa jeszcze jedną tabliczkę, która została ekipie zambijskiej. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć i sutym śniadaniu byliśmy gotowi do drogi. Dobrze, że mamy przyczepki EXTRA WHEEL, bo w sakwy nie zmieścilibyśmy całego bagażu. Same długopisy, piłki i koszulki ważą kilkanaście kilogramów. Rowery trochę przeładowane, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co musiał dźwigać podczas swej podróży Nowak. W liście do żony datowanym 15 grudnia 1933 pisze:

„Trudno mi na rowerze wozić taki ciężar. – Tym bardziej, że i zdrowie liche, a każde przemęczenie grozi czarną febrą, która równa się śmierci! Ja i tak forsuję, bo przecież, aby nie zginąć w tych stronach od pragnienia i głodu, trzeba mieć broń, amunicję, zapasy wody i żywności, coś do spania, przybory do reperacji, razem około 50 kg bagażu wożę i tak na rowerze.”

Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów dobrą, asfaltową drogą, skręcamy na południe w szutrówkę. Naszym celem tego dnia jest dojechanie do wioski Matetsi, nieopodal której nocował Nowak. Droga rzeczywiście podła, tak jak to opisywał podróżnik:

„Ale droga okropna, że ani mowy o jeździe. Czuć pustynią – tyle piasku – taki jak na Saharze! – to znowu bagna, wezbrane rzeki bez mostów – zupełne bezludzie. (…)”

Na szczęście nasze BRENNABORY mają doskonałe przerzutki i mocne ramy, więc nie musimy pchać rowerów i mozolnie metr po metrze pokonujemy kolejne wzniesienia. Niestety, na kolejnym z podjazdów zrywam łańcuch, przy okazji wyginając przerzutkę i urywając dwie szprychy razem z nyplami. Dalsza jazda wykluczona. Norbert, Aga i Jakub jadą dalej szukać noclegu, a ja z Ewą pchamy rowery po zakurzonej drodze. Po godzinie marszu docieramy do Matetsi. Zbliża się noc, a nasi współtowarzysze nie wracają, więc żeby nie jechać po ciemku przez busz i nie stać się kolacją dla lwów albo innego zwierza, decydujemy się zostać na noc przy jakiejś tubylczej zagrodzie. Dwie dziewczynki na nasz widok chowają się do domu, ale na podwórku zostaje jeszcze przygarbiony staruszek. Tłumaczymy, co się stało i pytamy, czy możemy zostać obok jego chaty na noc. Dostajemy zgodę i zostajemy zaproszeni na kolację przy ognisku. Nie musimy już bać się buszu, nocy i dzikich zwierząt. Dziewiętnastego grudnia 1933 roku gdzieś nieopodal nocował Kazimierz Nowak… Po ukończeniu zasieków dookoła namiotu, tak oto pisał w listach:

„I znowu obóz po twardym do nieopisania dniu. Istna Sahara, z tą różnicą, że po obu stronach piaszczystej drogi rozlega się splątany niemożliwie gąszcz puszczy, pełny lwów i innego dzikiego zwierza. Lwów naprawdę dużo, cała droga pełna śladów ich potężnych łap, ale unikają mnie bestie a ja przyznam się, straciłem chęć polowania na nie. Szukać w takim gąszczu, podrzeć ubranie i narażać życie – a kto mi zapłaci? Nawet choćbym skórę chciał posłać do Ciebie – nie wolno! Zakaz eksportu skór. Inna rzecz, gdy król zaatakować by chciał włóczęgę – Pięć kul w karabinie!  W każdej chwili gotów jestem do obrony. Ot i teraz noc, gdzieś niedaleko ryczą lwy, aż zda się, ziemia drży od ich potężnego głosu – dzieli mnie od nich płócienna ściana namiotu, ale widać przeczuwają, że karabin nabity – wolą młode antylopy – których pełno. Oj! Tak paskudnie ryczą lwy – pójdę jednak na polowanie z lampą, bo trzeba coś zjeść, a dużo gazel i antylop.”

My, na szczęście, na polowanie ruszać nie musieliśmy. Dostaliśmy pożywną kukurydzianą papkę, zwaną tu sadza, do tego szpinak i herbatę. Gospodarz domu ma trzy żony, na pytanie ile ma dzieci, odpowiedział – „plenty! mnóstwo! Kto by je wszystkie zliczył? Pogawędziliśmy jeszcze chwilę i poszliśmy spać.

Spałem jak kamień, nie niepokojony przez żadne zwierzęta. Jakże inny mieliśmy poranek w Matetsi od tego, jaki dwudziestego grudnia 1933 roku opisywał Kazimierz Nowak z namiotu:

„Słońce już wstało, za chwilę w drogę. Jestem, ale jak zbity, mięśnie tak bolą, jakby je ktoś kijem obił. Po nocy czuję się jeszcze bardziej przemęczony, jak wczoraj wieczór. Ale bo to też noc! Spać trudno, zwierzęta nie dały. Co chwila się budziłem i z karabinem w ręku i lampą na patrol.”

Rankiem dojechał do nas Kuba z narzędziami i po śniadaniu składającym się z kukurydzianej papki i herbaty wzięliśmy się za naprawę roweru. Okazało się, że reszta ekipy nocowała kilka kilometrów dalej w wiosce „Śniadanie” u nauczycielki z miejscowej szkoły podstawowej. Około południa wszyscy byliśmy gotowi do dalszej drogi. Gospodarzowi i dzieciom zostawiliśmy garść długopisów, notesy, piłkę i, mamy nadzieję, dobre wspomnienia.

Dojechawszy do głównej drogi, zobaczyliśmy wśród pudeł i toreb chłopca, stojącego w tym samym miejscu, w jakim widzieliśmy go poprzedniego dnia. Czekał na okazję do Matetsi. Stał tam już od dwóch dni. „No traffic, no transport” – powiedział. Tutaj czas rzeczywiście stanowi abstrakcję oderwaną od życia. Zegarek niepotrzebny, upływ czasu wyznaczają wydarzenia, sytuacje, choćby krótkie rozmowy, ale na pewno nie godziny.

Wieczorem dojeżdżamy do wioski Lubangwe i tam spędzamy noc. Przez miejscowego nauczyciela zostaliśmy zaproszeni na nocleg – jest ciepła woda, prąd, można podładować akumulatory, dosłownie i w przenośni. Na zewnątrz pełnia. Nie chce mi się kisić w czterech ścianach i decyduję się spać w namiocie. Nauczyciel nie wydawał się być do końca zachwycony moją decyzją.

Jak w nocy przyjdą lwy, krzycz w całych sił, przybędziemy z pomocą – rzucił na dobranoc. Nie wiem, czy mówił to na serio, czy żartował, bo nie tylko lwów żadnych nie było, ale nawet komarów jak na lekarstwo. Mamy szczęście, jedziemy w środku afrykańskiej zimy, komary dopiero zaczynają się rozpleniać, na razie w ogóle nie dokuczają. Nowak nie miał tyle szczęścia. Nocując niedaleko Lubangwe tak pisał w liście do żony:

„Noc była straszna. Mimo siatki przeciw moskitom, spać ani sposób – po prostu chmury tych złośliwych owadów naleciały do namiotu. Więcej siedziałem u ogniska, jak spałem – to też rezultat: śpiący jestem i niewypoczęty”

Następnego dnia docieramy do salezjańskiej misji Don Bosco w miejscowości Hwange, która podczas podróży Nowaka nazywała się Wankie. Była to nazwa nadana przez angielskich kolonizatorów, którzy nie do końca potrafili wymawiać oryginalną nazwę, nadaną po lokalnym wodzu plemienia Ndebele – Hwange Rosumbani.

Zostaliśmy tu bardzo ciepło przyjęci przez troje polskich wolontariuszy pracujących w misji. Zamierzamy odpocząć jeden dzień i spróbować wynająć samochód, aby dostać się do Parku Narodowego, z rowerami nas bowiem do niego nie wpuszczą. Jest dach nad głową, ciepła woda i dobre słowa od bardzo przyjaznych ludzi… Szkoda, że Kazik na swojej drodze w okolicach Hwange nie mógł liczyć na taką pomoc. Ostatnie dni grudnia były dla niego ciężkie nie tylko z powodu nawracających ataków malarii, ale i potwornej nostalgii związanej ze zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia, które kolejne miał sam spędzić w buszu.

„Mimo że przy drodze prawie są wioski murzyńskie – jechałem bowiem przez tak zwany rezerwat WANKIE – ale nigdzie wody ani na lekarstwa. Murzynki idą gdzieś daleko po cuchnącą gnojówkę. Gdzieś dopiero koło południa znalazłem bagienko wody, w której było pełno żab i żmija tuż spod mych rąk wystawiła łeb, w czas odskoczyłem. Naturalnie wypić takiej wody i można dostać wszystkie straszne choroby – a więc dalej gotować! – Woda zielona – straszna, ale i za taką Bogu dzięki”

Na razie takich przygód nie mamy. Spotykani po drodze ludzie są bardzo otwarci i gościnni, nie tylko Polacy, ale również miejscowi. Są bardzo biedni, ale uśmiechnięci, pogodni i życzliwi. Poruszamy się wzdłuż głównej drogi, więc mamy nadzieję, że z wodą również nie będzie problemu. A na razie – do przeczytania!

 

Oto treść (2.08.10) wiadomości sms od naszej ekipy “Gdzie krokodyl zjada słońce” z Zimbabwe:

Jesteśmy w Lupane, 3 dni jechaliśmy na Nowaka, wzdłuż torów – całkiem nie wiemy, jak On tego dokonał! Mnóstwo piachu, kolce dziwnych roślin co kilkaset metrów dziurawiły opony, w końcu prowadziliśmy rowery torami! W około żyrafy, słonie i inny zwierz, było ciężko, jechaliśmy nocą w buszu, a lwy odganialiśmy trąbką rowerową!