Kolce i lwy

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 09.08.2010 13:22

W około żyrafy, słonie i inny zwierz, było ciężko, jechaliśmy nocą w buszu, a lwy odganialiśmy trąbką rowerową!

Na początku chciałybyśmy wprowadzić czytelnikow w specyfikę naszych relacji. Powstają dwie a czasem nawet trzy wersje – nie dlatego żeśmy się pokłócili i poobrażali, nie po to aby Was zanudzić, tylko chcemy pokazać możliwie najbardziej obiektywny obraz – każde z nas widzi Afrykę inaczej… :-)

 

KOBIECY PUNKT WIDZENIA

265 dzień sztafety. 27 lipca, Hwange, Don Bosco

W Don Bosco wypoczywamy, będąc pod wrażeniem pracy polskich wolontariuszy; pełnej energii i otoczonej twórczą aurą Danusi, bardzo konkretnej i „ogarniętej” Beni oraz Piotra-złotej rączki, który w naszych oczach, po roku pracy z lokalnymi budowlancami, wszedł na wyższy stopień wtajemniczenia w miejscowe klimaty.

Pracują w szkole, szpitalu, oratorium. Organizują środki i fundusze dla misji, wspierają chorych, dożywiają dzieciaki; prawdziwa praca u podstaw. W połowie sierpnia wracają do Polski, już wiedzą, że będą tęsknić za Zimbabwe …

W naszej grupie tego dnia podział obowiązków jest dość tradycyjny. Panowie spawają albo walczą z komputerami i internetem (Norbert z błędnym wzrokiem chodzący z laptopem po całym ogrodzonym terenie w poszukiwaniu sieci, by tylko wysłać relacje… bezcenne :-) a my pierzemy, robimy kolację, nawet ciasto bananowo-orzechowe rośnie w piekarniku.

Wieczorem uroczysty wspólny posiłek przy świecach i nocne Polaków rozmowy o Afryce, o życiu, o wyjazdach i powrotach….

Jako wyprawke dostajemy jeszcze czysciutka,piekna flage (Jakub dumnie wozi na swojej przyczepce) i uzupelniona apteczke.

 

266 dzień sztafety, 28 lipca, Hwange- Main Camp – National Park – SEKCJA DAMSKA- „PANIE-PRZODEM”

Planujemy szybki i sprawny wyjazd, by dotrzeć do bram Parku Narodowego Hwange – z mapy wynika, że to ok 85 km. Sekcja damska o godz.10am spakowana, wykąpana (na zapas), śniadanie podane do stołu a panowie w tzw. rosole… Z tymi kąpielami to jest tak, że zawsze się martwimy, że nie będzie jak się umyć, więc jak tylko jest woda to …korzystamy parę razy dziennie- trochę na zapas ;-) …do tej pory co prawda nie było takiej sytuacji, żeby NIE UDAŁO nam się umyć, ale jesteśmy przygotowane na taką ewentualność. Chłopaki dla równowagi wstepnie postanowili się nie myć i nie prać, jednak szybko się złamali, na szczęście.

Wracając do Hwange… ustalamy, że jedziemy przodem, sekcja męska nas goni. W najgorszym razie – spotykamy się w Dete – miasteczku oddalonym o ok 30 km od głównej drogi, położonym przypuszczalnie na trasie Kazika- ciągnącej się wzdłuż kolei, skąd również można się dostać do docelowego Main Campu.

Po 50 km odbieramy sms od chłopaków – (nie będziemy cytować ), z którego dla nas wynikało jasno, że przyczepka się znowu zepsuła tuż po wyjeździe i że nie dojadą przed zmrokiem.

Postanowiłyśmy zatem jechać prosto do celu – Main Campu pewną, główną drogą, nie ryzykując niepewnego stanu trasy przez Dete, o czym niezwłocznie poinformowalysmy, a przynajmniejstaralysmy się.

Słońce, górki i zamiast 85 wychodzi 95 km…. dojeżdżamy do bram Parku w promieniach zachodzącego słońca. Krajobraz zapiera dech! Zmęczone ale szczęśliwe. No prawie szczęśliwe, bo brak wieści od chłopaków.

Rozbijamy namiocik na campie. Cały obiekt – domki, wille i wielki camping- mogłyby pomieścić setki turystów, tymczasem świecą pustkami. Jedyni goście – to: sympatyczna Japonka Yayoi i rodzina z Polski, która podróżowała razem z naszą ekipą z Rzymu do Johannesburga- rozkładają obóz nieopodal naszego namiotu. Okazuje się, że to podróżnicy, reporterzy z TVP i znają historię Nowaka :-) Jest godz. 20.30 – Dzwonią nasi Panowie, dojechali do Dete. Zdziwili się, że nas tam nie ma…: „ALE BEDZIECIE JUTRO NA NAS CZEKAĆ – PRAWDA?! BEDZIEMY O 11AM”

Wieczór bardzo zimny. Restauracja oczywiście nieczynna. Cale szczescie w barze dostajemy dzbanek gorącej wody i pałaszujemy kolację. Tradycyjnie – zupka chińska, jajo i ciasteczka.

Od rana organizujemy wycieczkę po parku. Być w takim miejscu i nie zobaczyć słonia, żyrafy, zebry, tego sobie nie możemy darować. Udało się – po negocjacjach, korzystając z braku turystów, namawiając Japonkę by do nas dołączyła, organizujemy za połowę katalogowej ceny wieczorny „game drive” – safari z przewodnikiem, jedzonkiem, z nocą na platformie przy wodopoju…pełen wypas.

O 11.00 dojeżdżają chłopaki. Czekamy z zimnym lwem (lion pilsner). Znowu razem :-)

Tu miejsce na obszerna relacje z safari autorstwa Jakuba (ja daruje wam moje wpadki…bizony zamiast bawolowi i orangutany zamiast szympansow ;-) i przejdę płynnie do branchu kolejnego dnia)

 

268 dzień sztafety, 30 lipca, Main Camp – National Park – Gwaii River – SEKCJA DAMSKA

ZEMSTA KAZIKA

Po powrocie z safari – czekamy na obiecane drugie śniadanie- nikomu się nie spieszy… W końcu na talerzach pojawiają się: kiełbaska, fasolka, jajo sadzone, tosty, kawa i cola…to jest śniadanie dla kolarza; na zegarkach godz.12.00, słoneczko świeci, ciężko ruszyć.

Ustalamy plan na dziś – dojeżdżamy do głównej drogi, następnie do Gwaii River i może dalej – jak się uda przed zmrokiem.

Sekcja damska rusza pierwsza – ale TYLKO DO GŁOWNEJ DROGI.

Karnie i grzecznie po 23 km stajemy na skrzyżowaniu i czekamy… jedna cola, druga cola, po półtorej godzinie rozkładamy się wygodniej w rowie, budząc coraz większe zainteresowanie… no co… czekamy jak wszyscy tutaj – telefony nie mają zasięgu, ale prorokujemy problemy z przyczepką.

Po dwóch godzinach już „trochę zniecierpliwione” zaczynamy zatrzymywać samochody – „Czy przypadkiem nie widzieliście trójki rowerzystów po drodze??” Kolejny pytany kierowca potwierdza : „Tak!!! Jadą! Zaraz będą!”

Hurra!! my już prawie w podskokach… Widzę 3 kolarzy zbliżających się, macham!!! Ale jacyś oni niepodobni, opaleni za bardzo, bez sakw… no tak… w końcu widzę wyraźnie, na drogę wyjeżdża trzech murzynków..no tak…przecież ślepa jestem – soczewki zgubione na safari a okulary za słabe…

Czekamy dalej – po 3 godzinach postanawiamy cofnąć się, żeby złapać zasięg. W tym momencie przychodzi sms; chłopcy odkryli zjazd przy torach w stronę kolejnej stacyjki, gdzie był Kazik Nowak– Malindi i jadą tamtędy… „Do zobaczenia w Gwaii River, może”.

Hmm…zaciskamy zęby i jedziemy do Gwaii River. 42 kmidasprawnie i 5.30pm. jesteśmy na miejscu.

Dojeżdżamy – po lewej stronie drogi głośna muzyka – niechybnie „chibuku party”, po prawej budynek szkoły – przy drodze jak to zwykle – „czekacze” i „watch-mani”. Odnajdujemy nauczycielkę – prosimy o możliwość noclegu. Po chwili pani otwiera nam klasę. Wprowadzamy rowery. Ewa zostaje na czatach, a ja po wodę do studni…. no, przecież się jeszcze umyjemy. Jedno wiadro ja, drugie nauczycielka na głowie i za szkołą w publicznych toaletach – kąpiel full wypas. Kupujemy świeczki, bo czołówki ledwo zipią a szkoła bez prądu Dostajemy klucz do naszej klasy – prawie się zamyka, ale na wszelki wypadek robimy barykadę. 2 stoliczki, 2 ławki i rozkładamy namiot. Na mycie zębów już wychodzimy przez okno – żeby konstrukcji nie burzyć.

Niestety nie ma zasięgu, czekamy na chłopaków i snujemy wersje:… nie dojechali – może dojadą rano?…pojechali drogą Kazika… ze słoniami, lwami, …nie mają strzelby;… a jak nie dojadą tu to gdzie? Jechać czy czekać? Nie mamy mapy, więc trudno nam cokolwiek ustalić. Ostatecznie postanawiamy czekać do 11.30 i jechać dalej, aby złapać zasięg.

Noc ciężka, biegają szczury, w mieście hałasy, śnimy koszmary…

 

269 dzień sztafety, 31 lipca, Gwaii River – Lupane – SEKCJA DAMSKA

KĄCIK SAMOTNYCH NIEWIAST

Panowie nie dojechali.Zgodnie z postanowieniem ruszamy o 11.30. Mamy prawie 80 km do przebycia. Całą drogę wypatrujemy słupów telefonicznych. Po przejechaniu 30 km wyrasta piękna wieża z antenkami – tuż przy niej stacja benzynowa, hotel i restauracja. Komórki już padły – więc oddajemy w barze do naładowania, zamawiamy jakieś jedzonko i rozpoczynamy wywiad środowiskowy na temat lokalnych dróg, przejazdów, stacji kolejowych…

Nie wygląda to dobrze – droga przy torach to jakaś masakra dla miłośników polowania. Lwy, słonie to norma; jest parę zjazdów z drogi do głównej… hmm… miny mamy nietęgie.

Komórki naładowane, brzuchy pełne, ale zasięgu nie ma, no tak – wieża dopiero jest montowana

– jeszcze nie działa:(

Wsiadamy na rowery i prujemy do Lupane.

Dojeżdżając tuz przed zmrokiem , słyszymy, że telefony ożywają. Kwaterujemy się w poleconym przez napotkanego na postoju lokalnego biznesmena- vel Rasta – Lupane Woman’s Center, wysyłamy smsy do chłopaków. i wpatrujemy w telefony czekając na znak… nie dzwonią… pomijając to, że cała okolica wie, że szukamy trzech szalonych rowerzystów, to zaczynamy na serio się martwić.

 

270 dzień sztafety, 31 lipca, Lupane – SEKCJA DAMSKA

HAPPY END

Rano budzi nas telefon! „Tak, jesteśmy w Lupane. Mamy czekać? Dobrze. Przyjedziecie? Kuba ?Nie nie kontaktował się . Jedzie? Dobrze, czekamy” HURRA!!! SĄ!!! JADĄ, MOŻE NAWET CALI!!! co prawda w dwóch podgrupach, ale jadąąąą!!!!!

Śniadaniamy zadowolone i zwiedzamy dokładnie przybytek w którym wylądowałyśmy.

„Centrum kobiet”- to ośrodek – instytucja, która szkoli i organizuje zajęcia dla kobiet z Lupane i okolic. Panie wyplatają rozmaite kosze, talerze i torebki, robią naturalne mydełka, produkują miód, Odbiorcami są lokalni klienci ale maja także specjalne zamówienia dla klientów z RPA

Na terenie ośrodka jest też warzywny ogródek, są pokoje gościnne i restauracja. Wszystko niezwykle schludne i zadbane

W samym”Lupane city” są 2 bary, mały warzywny bazarek, parę sklepów i stacja benzynowa. Zwiedzamy miasto w pół godziny, trafiamy jeszcze na końcówkę mszy świętej w Kościele Katolickim a potem dla zabicia czasu koncentrujemy się na praniu i myciu… w oczekiwaniu na chłopaków.

Pierwszy dojeżdża Kuba. Z wypiekami słuchamy mrożącej krew w żyłach relacji….Piotr i Norbert już po ciemku – opatuleni w polary i z czołówkami…Cali i zadowoleni! ale to ich historia….

 

PISZĄ PANOWIE:

DZIEŃ 266, 28 lipca.

Problemy z przyczepką

Dzień jazdy zaczęliśmy od kolejnych problemów z przyczepką EXTRA-WHEEL. Od dwóch dni jechałem z pękniętym hakiem, przymocowanym do ośki plastykowymi szybkozłączkami. Na szczęście na misji Don Bosco udało się znaleźć spawarkę i miejscowy majster – pan Maestro (nawiasem mówiąc ten sam, który przetłumaczył tekst na język Ndebele wygrawerowany na tabliczce Nowakowej) – kilkoma zręcznymi ruchami elektrody przywrócił przyczepkę do życia. Tak się nam przynajmniej wydawało, do momentu, kiedy wsiadłem na objuczony sakwami rower. Po kilku kilometrach jazdy przyczepka znów zaczęła się niebezpiecznie chybotać i dalsza jazda była prawie niemożliwa. Okazało się, że hak nie był najstaranniej zespawany, a pan Maestro pomylił się o jakieś pół centymetra, odnośnie położenia haka. Uciekliśmy się do wypróbowanych metod domowych. Gumki recepturki doskonale sprawdziły się jako podkładki i mogłem jechać dalej.

Z Agą i Ewą umówiliśmy się, że zaczekają na skrzyżowaniu dróg, z których jedna prowadziła do Dete. Właściwie nie zdziwiło nas bardzo to, że dziewczyn już tam nie było. Z misji wyjechały kilka godzin przed nami, a my jeszcze mieliśmy przestoje związane z naprawą przyczepki. Za dolara zjedliśmy szybki posiłek z barze – sadzę, czyli papkę z kukurydzy, z wątróbką i warzywami i pomknęliśmy do Dete. Do wioski dojechaliśmy już prawie w kompletnych ciemnościach, przejechaliśmy dwie ulice, ale po dziewczynach ani śladu. Nie liczyliśmy na gotową kolację i zagrzaną wodę w balii, niemniej jednak spodziewaliśmy się, że przynajmniej będą gdzieś na nas czekać z informacją, gdzie możemy rozbić namioty. Pytani na ulicy mieszkańcy żadnych bladolicych dziewic nie widzieli. Trudno, musieliśmy w ciemnościach szukać bezpiecznego noclegu. Opcja dziki kamping raczej nie tego wieczora, bądź co bądź ostrzegano nam przed noclegiem pod chmurką, z uwagi na hasające w nocy głodne lwy.

Decydujemy się spróbować w kościele. Parafia zamknięta na cztery spusty, brama zaryglowana, a na nawoływania nikt nie reaguje. Wybrany na ochotnika Kuba przeskakuje ogrodzenie i ryzykując spotkanie z czworonożnymi, krwiożerczymi bestiami biegnie do okna i wali w szybę. Za moment wychodzi przestraszony mężczyzna, w ciemności widać było tylko białka oczu i śnieżnobiałe zęby. Mówimy, że mamy problem z noclegiem i zgubiliśmy kobiety, opowiadamy historię nowakową i po chwili już nie jesteśmy intruzami, tylko strudzonymi wędrowcami, którym trzeba pomóc w potrzebie. Dostajemy pokój, kolację, a rankiem śniadanie. Mieliśmy w planie zajść rano na mszę, ale jakoś nikt nie wygrzebał się spod kołderki o szóstej nad ranem…

Dzień 267, 29 lipca

Safari na torach

Około południa docieramy do głównego obozu w parku narodowym Hwange. Dziewczyny dojechały tu już wczoraj i zdążyły załatwić wieczorne safari. Perspektywa zobaczenia słoni i innych zwierząt zwycięża nad rozsądkiem (który mówił: nie wydawaj ostatniego dolara swego na błahostki i inne trywialności, impreza ta kosztowała bowiem jedną trzecią naszego budżetu) i po piętnastej byliśmy gotowi na bezkrwawe łowy. Co prawda nie liczyliśmy na nieprzebrane ilości zwierząt, ale rozczarowanie było duże. Jeden słoń, w dodatku pod wieczór, kilka żyraf, antylopy i zebry widziane z odległości kilometra.

W planie wycieczki był jeszcze nocleg na platformie w pobliżu wodopoju. Według naszego przewodnika mieliśmy tu być świadkami nocnej, istnej orgii słoniowej. Owszem, może i słonie były, ale nie mamy noktowizorów w oczach, a nasze czołówki nie świeciły na odległość kilkuset metrów. Podobno można je było usłyszeć – chlapanie, mlaskanie, siorbanie, ciamkanie i inne odgłosy związane z pochłanianiem stu litrów wody na czworonoga. Niestety, agregator pompujący wodę w pobliżu skutecznie zagłuszał wszelkie odgłosy, no może poza chrapaniem dobiegającym z sąsiedniego namiotu…

Rankiem pojechaliśmy jeszcze odkrytym pickupem na objazd po parku, ale jedynym mocnym wspomnieniem, jakie we mnie zostało, było przeszywające zimno i pusty żołądek. Na prawdziwe safari miał przyjść czas w ciągu najbliższych dni, ale o tym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy…

Jako, że część męska znów pakowała się dłużej od żeńskiej, ta druga, starym zwyczajem, postanowiła ruszyć wcześniej i zaczekać na nas na skrzyżowaniu przy głównej drodze prowadzącej do Bulawayo. Kiedy już jednak ruszyliśmy z parku, przypomnieliśmy sobie, że mieliśmy jeszcze spróbować dojechać do Malindi – stacyjki przy torach, do której prowadziła piaszczysta, mało zachęcająca droga. Z listów Nowaka do żony wynikało, że podróżnik nocował gdzieś tam w okolicy, chcieliśmy więc odwiedzić te miejsca. Według mapy do pokonania mieliśmy około dziesięciu kilometrów, więc pomimo zapiaszczonej drogi zdecydowaliśmy się pojechać. Kobiety poinformowaliśmy sms-em, aby ruszyły dalej, a na miejsce spotkania wyznaczyliśmy miasteczko Gwai-River.

Po kilku kilometrach piasek zrobił się już tak grząski, że w żaden sposób nie dało się po nim jechać i zaczęliśmy jazdę „na nowaka” ­ – czyli pchając nasze Brennabory wzdłuż nasypu kolejowego. Niestety, lepiej nie było. Podpisalibyśmy się wszyscy pod tym, co Nowak pisał w liście do żony prawie siedemdziesiąt siedem lat temu…

Myślałem, że o wiele lżej będzie się można poruszać nasypem kolejowem, ale i ten tak zasypany piaskiem, jak i droga. Jedno lepiej – to to – że prędzej można znaleźć wodę – a także zawsze i o pomoc lżej – bo oprzeć się można o stacyjkę – a także skracam drogę – bo tor kolejowy biegnie w zupełnie prostej linii – tak prostej, że widać dużo mil naprzód”

Kuba wpada na pomysł, aby spróbować jechać po podkładach kolejowych, ale tempo nie jest zawrotne – właściwie identyczne z tym, jakie mamy, pchając rowery po piasku… Jakby jeszcze wszystkiego było mało, na ziemi pojawiło się dziwne pnącze, którego końcówki wyglądają jak pineski, z tą różnicą, że od spodu ma dwie ostre jak igła kolce. Piękne kapelusze ochoczo zaczęły wbijać się w opony… Ponieważ ciągnęliśmy jeszcze przyczepki, więc dziur do zalepiania było więcej, średnio po cztery, pięć na koło, na każdy kilometr „jazdy”

Prawie o zmierzchu docieramy do stacyjki Malindi, a tam, poza czterema barakami, ani żywego ducha. Dobre i to. Baraki ochronią nas przed lwami, hienami i innymi nocnymi paskudami, a rano pomyślimy, co dalej. Zabarykadowaliśmy się w jednej z blaszanych szop, zaryglowaliśmy drzwi, rozbiliśmy namioty i po wyczerpującym dniu poszliśmy spać. Były tak wyczerpany, że nie słyszałem nawet pociągu, który zatrzymał się dosłownie nad naszymi głowami. Jakże innego znaczenia nabierają teraz czytane listy Nowaka do żony, kiedy pisał o przebytym dniu tą samą drogą, jaką pokonywaliśmy w ciągu dnia. Ileż podobnych dni, potwornie ciężkich miał za sobą. Doprawdy, trudno zrozumieć, jakiego ogromnego wysiłku woli musiały kosztować go te dni w drodze z Victoria Falls do Bulawayo. 29 grudnia 1933 roku pisał:

Przebyłem dziś zaledwie 16 mil – to jest 26 km – ale wszystko pieszo – przez piasek tak grząski, że po prostu wszystkie muskuły zerwane – czuje się jak bez duszy. Takie trudne dnie przeżywałem tylko na Saharze – a tu jeszcze nie koniec – oj! Dużo jeszcze takiej okropnej drogi! (…)

Ciężko mi Maryś – ani nie cieszy płonące ognisko – ani pełna gęba księżyca, który mdłem światłem spowija okoliczną dżunglę. Gwiazdy tak cudownie migocą – tak nisko – tuż prawie nad drzewem, pod którym stoi mój namiot, a mnie smutno – taki bardzo zmęczony jestem”

Dzień 268, 30 lipca

Z wuwuzelą nocą przez busz

Rankiem Kuba, kierując się głosem rozsądku, decyduje się wrócić tą samą drogą, którą przebyliśmy wczoraj, my z Norbertem natomiast kontynuujemy „jazdę” na wschód, do stacyjki Kennedy. Z powodu ogromnej ilości kolców po obu stronach nasypu i kilkunastu dziur do łatania po pierwszym kilometrze jazdy, decydujemy się pchać rowery po torach kolejowych aż do samego Kennedy. Kilkanaście kilometrów „jazdy” było prawdziwą droga przez mękę. Już około siedemnastej wiedzieliśmy, że przed nocą nie zdążymy. Wraz z zapadającym zmierzchem zaczynał budzić się busz. Pomrukiwania lwów i innych zwierząt dochodziły do nas coraz bliżej i wyraźniej…. Nocą docieramy do stacyjki. Ale jest droga, będziemy mogli próbować przedrzeć się przez busz do głównej drogi. O noclegu w lesie nie mam mowy. Zatrzymujemy się przy barierce przejazdu kolejowego, aby ubrać cieplejsze ciuchy. Busz żyje własnym życiem. Nerowowo przeszukujemy sakwy i popędzamy się nawzajem. Nagle, dosłownie za plecami, przeszył nas ryk wygłodniałego lwa, zakończony głośnym mlasknięciem. Jak pershingi wskoczyliśmy na Brennabory, pokrzykując i trąbiąc miniaturową wuwuzelą ruszyliśmy w drugą stronę pędząc ile sił w nogach przez ciemny las. I tak, we wzajemnych nawoływaniach, pokrzykiwaniach, trąbieniu, dzwonieniu i gwizdach, mknęliśmy sobie przez busz.

Po kilku godzinach takiej jazdy, dotarło do nas, że nie damy rady o własnych siłach wyjechać z buszu. Byliśmy kompletnie wyczerpani, głodni (jechaliśmy cały dzień tylko na śniadaniu, bo chcieliśmy dotrzeć przed nocą do Kennediego, więc nie zatrzymywaliśmy się na posiłek), odwodnieni. Ale znów mieliśmy szczęście. W druga stronę jechał ciągnik, a w nim dobrzy ludzie, którzy naprowadzili nas na kemping w buszu. Miejsce okazało się był wypasionym pensjonatem dla turystów z mocno wypchanymi portfelami. Nie stać nas by było na nocleg tam, ale nie chcieli od nas żadnych pieniędzy i zaoferowali pokój w iście królewskim apartamencie. Dosłownie padliśmy na łóżka i zasnęliśmy twardym snem, już nawet na umycie się zabrakło sił…

Rankiem skontaktowaliśmy się z dziewczynami. Czekały już na nas w Lupane. Do wieczora udało się dotrzeć do miasteczka, był tam również Kuba. I znów razem w pełnym składzie! Na razie mamy dość jeżdżenia w grupach i najbliższe dni najprawdopodobniej spędzimy razem.