Seks, wolność i Kościół

Jarosław Dudała

publikacja 14.02.2020 07:00

Mamy naturalne piękno, które daje nam Pan Bóg i mamy prawo je podkreślać – mówi Weronika Kostrzewa, szef publicystyki Radia Plus, żona Jana, mama Józefa i Klary.

Seks, wolność i Kościół Jakub Szymczuk /foto gość Weronika Kostrzewa

Jarosław Dudała: Różne są podejścia do seksualności. Dwie skrajności to: "łatwa laska" i "szara mysz". Gdzieś pomiędzy nimi jest złoty środek. Gdzie?

Weronika Kostrzewa: Ks. Piotr Pawlukiewicz opowiadał, że, jak przychodzi dziewczyna i mówi, że jest po kursie św. Pawła, kursie św. Piotra, po takich i siakich rekolekcjach, to on mówi: "to jeszcze kurs tańca i makijażu". Ja myślę, że to jest ten złoty środek.

Kobiety często modlą się o znalezienie męża. Samo klęczenie w kościele nie wystarczy. Mamy prawo podkreślać swoje piękno. Mamy prawo cieszyć się ze swojej seksualności. Ale ona nie może wychodzić na pierwszy plan.

Nie może? W Katowicach widziałem mocno erotyczną reklamę na całą elewację wielkiego wieżowca.

Jak się dawniej wchodziło do biur budowlańców, to biły po oczach kalendarze ociekające seksem. Teraz seksem ociekają całe miasta. To się już wymknęło zdrowemu rozsądkowi. Nawet pieczywo i margarynę reklamuje się z podtekstem seksualnym. Kiedyś rozmawialiśmy o tym, jaki ktoś ma charakter, jakie ma usposobienie. Teraz przedstawiamy kogoś, mówiąc, że jest np. homoseksualny. Tak jakby to było najważniejsze.

Młodzież często żartuje z seksu.

I takie jej prawo, bo to jest wiek, kiedy hormony buzują. Ale to się już rozlało na wszystkie grupy wiekowe.

Nawet w Kościele się na to nabieramy – zaczynamy traktować seksualność jak rzecz najważniejszą, priorytetową. A przecież szóste przykazanie jest... szóste. A nie pierwsze. Nie mówmy o nim cały czas, jakby było najważniejsze. Bo nie jest.

Z drugiej strony – nie chce nikogo obrazić, bo mam wielu wspaniały przyjaciół z oazy – ale jest coś takiego, jak oazowy wygląd. (To nie musi dotyczyć wyłącznie dziewczyn, będących w oazie.) Czyli: brzydzę się kosmetykami; brzydzę się tym, co modne; zakładam ubrania, które podkreślają moje mankamenty, a nie moje walory. A przecież mamy prawo być piękne. Chodzi o to, żebyśmy były piękne dla siebie, a nie o to, żebyśmy równały do poziomu billboardów i żeby ta seksualność przenikała każdą sferę naszego życia.

To brzmi jak damska wersja słów Chesterstona o tym, że w katolicyzmie krzyż, kufel i fajka pasują do siebie.

Tak. Na szczęście coraz więcej mamy kobiet, o których nigdy byśmy nie powiedzieli – w tym stereotypowym myśleniu – że są "kościołowe". A one są bardzo Boże i bardzo z Kościołem związane.  Nie chce mówić po nazwiskach, ale to są aktorki, kobiety mediów. I o to chodzi.

Mamy naturalne piękno, które daje nam Pan Bóg i mamy prawo je podkreślać. Gdzie jest granica? To kwestia sumienia. Jeśli wszystko mamy poukładane, to wiemy, jak wypada się ubrać; jak rozpoczynać związek; jak budować relację. To wszystko wynika z tego, że hierarchia wartości jest odpowiednio poukładana. Wtedy nie ulegamy temu, co krzyczy świat.

A co krzyczy?

Widziałam kiedyś taką reklamę w komunikacji miejskiej: "Trzecia randka - na Chmielnej". (Na Chmielnej w Warszawie jest miejsce, gdzie się bada na obecność wirusa HIV. Czyli wiadomo, że jak trzecia randka, to idziemy do łóżka.) Jak mamy wszystko poukładane, to nie ulegamy czemuś takiemu.

W Skandynawii panuje swobodne podejście do seksu. Spytałem Polkę mieszkającą w Norwegii, czy panowała tam dawniej jakaś opresywna wersja moralności seksualnej, że nastąpiło takie silne odbicie w drugą stronę. I dowiedziałem się, że... tak. Że to się nazywało pietyzmem i oznaczało, że człowiek mógł robić właściwie tylko trzy rzeczy: spać, pracować i modlić się.

Taaak, słodkie życie...

Myślę, że to jest reakcja na ograniczanie naszej wolności. Jeśli ktoś to robi w sposób drastyczny, to rodzi się chęć, żeby to sobie odbić. A wiara katolików jest wolnością. Sumienie i zdrowy rozsądek dyktują nam jej granice.

Jeśli weźmiemy najlepsze na świecie ciasto – niech to będzie np. tort malinowy z pistacjami – to jeśli wyciągniemy z niego same białka i zjemy je na początku, a potem będziemy jeść po kolei wszystkie inne składniki, to nic nie osiągniemy. Ale jeśli zjemy piękny, wypieczony tort, to on będzie przepyszny. Tak jest wtedy, gdy podchodzimy do drugiego człowieka, nie wystawiając seksualności na pierwszy plan. Kiedy naszą relację budujemy nie w oparciu o seksualność i kiedy traktujemy siebie jako istoty seksualne, ale nie to jest na pierwszym miejscu. Wtedy może nam powstać coś wspaniałego. Seksualność jest składnikiem całości – ale tylko składnikiem.

Jaki jest Pani prywatny sposób na czerpanie radości z własnej seksualności i dawanie tej radości swojemu mężowi?

Bardzo wiele dała mi wspólnota małżeńska, w której jesteśmy. I rekolekcje, które były w pewnym momencie prowadzone oddzielnie dla mężczyzn i kobiet. To było moje odkrywanie siebie jako kobiety-żony. Rekolekcje oparte były na tym, co jest czytane w czasie ślubu i na Pieśni nad Pieśniami.

Tak naprawdę  Pismo Święte – tylko dobrze interpretowane! – to jest najlepszy przepis na to, jak budować relację małżeńską. Małżeństwo to sakrament, który ma trzy ołtarze: ten w kościele, stół w domu i łóżko małżeńskie. To ostatnie nie jest najważniejsze, ale jest niezbędne. Tak na to patrzę.

Wielu ludzi ma wypaczone spojrzenie na małżeństwo i współżycie małżeńskie.

Bo świat podpowiada nam różne rzeczy i – nawet jeśli się na to nie zgadzamy – to one do nas przeciekają. Dlatego pogłębianie swojej wiary, lektura Pisma Świętego i Jego zdrowa interpretacja powodują, że zaczynamy się dobrze odnajdować w seksualności – nie takiej, o której krzyczy świat, ale takiej, która pozwala bezinteresownie kochać drugą osobę i oddawać się bezinteresownie drugiej osobie.