Marshall dla Syrii

Jacek Dziedzina

GN 11/2020 |

publikacja 12.03.2020 00:00

Kto odbuduje zniszczoną przez wojnę Syrię? Mimo wielu państw zaangażowanych w ten konflikt, chętnych do podniesienia kraju z gruzów brak.

Tak wyglądała po bombardowaniach miejscowość Al-Qadam. Ammar Safarjalani / Xinhua/News Pictures/pap Tak wyglądała po bombardowaniach miejscowość Al-Qadam.

Wprawdzie wszyscy w Europie są obecnie zajęci koronawirusem, ale skutki toczącej się już od 9 lat wojny ponownie odczuwalne są u granic Unii Europejskiej. Kolejna fala uchodźców, która już próbuje dostać się do Grecji i dalej na Zachód, to tylko jedna z konsekwencji. I choćby z tego powodu powinny nas interesować losy kraju, z którego mocarstwa światowe i regionalne zrobiły sobie poligon do załatwiania własnych interesów. Wprawdzie zdecydowana większość Syryjczyków, którzy już uciekli z kraju – zarówno tych, z którymi rozmawiałem kiedyś w Libanie, jak i tych, którzy uczestniczyli w badaniach prowadzonych przez różne organizacje międzynarodowe – deklaruje, że chciałaby wrócić do Syrii po zakończonej wojnie, to jednak nie będzie to możliwe bez odbudowy zniszczonych miejscowości.

Szacuje się, że ponad 40 proc. budynków nie nadaje się do zamieszkania, a odbudowa całego kraju – gdyby wojna skończyła się dzisiaj – zajęłaby od 50 do 70 lat. Przy optymistycznym założeniu, że będą na to środki. Bez tego założenia – trudno sobie nawet wyobrazić perspektywę (czy raczej jej brak) podniesienia Syrii z ruin. Kto w pierwszej kolejności powinien sięgnąć do kieszeni i sfinansować zrujnowaną infrastrukturę, gospodarkę i przywrócić nadzieję przeoranemu wojną społeczeństwu?

Konto Asada i Putina

Ci, którzy śledzą ten konflikt od początku, nie mają wątpliwości, że jednym z głównych powodów, dla których trwa on tak długo, jest fakt, że nie jest to tylko wojna domowa. W Syrii jest zaangażowanych tak wiele podmiotów międzynarodowych, że w rzeczywistości mamy do czynienia z wybuchową mieszanką interesów syryjskich, irańskich, saudyjskich, katarskich, tureckich, izraelskich, rosyjskich, amerykańskich… Tak z grubsza. W ten sposób ułożyła się nam lista pierwszych kandydatów do odbudowy Syrii.

Na pewno zainteresowany tym powinien być sam rząd syryjski. Nie tylko ze względu na to, że wojnę – jak na razie – wygrywa, przynajmniej w sensie terytorialnym, ale też ze względu na zniszczenia, których dokonała armia syryjska. Obserwujemy to obecnie w prowincji Idlib, a wcześniej w Aleppo czy w Homs – bombardowania (przy wsparciu Rosji) nie uderzają tylko w rebeliantów, ale są dokonywane na oślep, zmuszając do ucieczki ludność cywilną. Z pewnością zatem sam Baszar al-Asad jest pierwszym w kolejce do odbudowy własnego kraju. Problem w tym, że nie jest w stanie tego zrobić w sytuacji, gdy gospodarka syryjska jest w takiej samej ruinie, jak niemal połowa infrastruktury. Potencjalnym „partnerem strategicznym” w odbudowie kraju jest najważniejszy pomagier i zwycięzca tej wojny, czyli Rosja. Bez udziału jej lotnictwa Asad byłby prawdopodobnie albo na straconej pozycji, albo nawet już dawno oddałby władzę. Tyle tylko, że Rosja też nie jest w stanie udźwignąć kosztów odbudowy kraju, bo sama boryka się z problemami gospodarczymi, a zwycięstwo w Syrii było jej potrzebne głównie w celach szkoleniowych, propagandowych i strategicznych. Armia rosyjska na cudzym poligonie przećwiczyła możliwe scenariusze na wypadek wojny z poważniejszym przeciwnikiem, sukces w walce z Państwem Islamskim jest ważny na potrzeby wewnętrznej polityki w Rosji, a Putin chce rozdawać karty na Bliskim Wschodzie i zwycięstwo w Syrii mocno go w tym zamiarze umacnia. A może to spokojnie robić na zgliszczach nie swojego przecież terytorium, więc zaangażowanie zbyt wielkich kwot w odbudowę raczej nie wchodzi w grę.

Nie nasz człowiek

Innymi kandydatami są – niekoniecznie w kolejności zgodnej z zaangażowaniem sił – Turcja i Arabia Saudyjska. Pierwsza daje o sobie znać wyraźnie w ostatnich miesiącach, gdy otwarcie ingeruje w konflikt na terytorium syryjskim, wspierając rebeliantów z północy kraju i wypychając Kurdów z tworzonego przez siebie „pasa bezpieczeństwa”, ale Turcja jest obecna w tej wojnie od początku. Nie jest tajemnicą – choć dziś już trochę o tym zapomniano – że przemysł turecki bardzo zyskał na zniszczeniu, jakie poniósł przemysł syryjski, zwłaszcza w północnych miejscowościach. Jednak i na Turcję nie można liczyć, że zechce zaangażować swoje środki na odbudowę kraju, jeśli w Damaszku nadal będą rządzić alawici Baszara al-Asada. Podobnie z Arabią Saudyjską, która – bardziej lub mniej oficjalnie – wspierała różne bojówki islamskie walczące na terytorium Syrii. Nie jest ona zainteresowana podnoszeniem z ruin kraju, w którym władzę utrzymuje przyjaciel ich największego wroga, czyli Iranu. W Teheranie zaś, mimo że rola wspieranych przez niego bojówek walczących u boku syryjskich sił rządowych była ogromna, nie ma woli politycznej (i możliwości finansowych), by ponieść koszty odbudowy tak mocno przeoranego wojną (również za ich sprawą) kraju.

Mamy wreszcie Stany Zjednoczone – jedyne państwo zdolne do zaangażowania znaczących środków na odbudowę Syrii. I jedno z mocarstw, które również niemało w tej wojnie namieszało – w dobrej i złej sprawie. Z pewnością zasługą USA jest wkład w pokonanie Państwa Islamskiego, owszem, przy ogromnym udziale sił kurdyjskich (pozostawionych później przez Amerykanów na pastwę Turków), ale Waszyngton może nie być zainteresowany odbudową Syrii z tego samego powodu, co Arabia Saudyjska – władze w Damaszku są dla Amerykanów przedłużeniem wpływów Iranu. Zresztą niedawne decyzje administracji Trumpa tylko to potwierdzają: Waszyngton wprowadził nowe sankcje, które dotykają nie tylko angażujących się militarnie, ale i tych, którzy chcieliby pomóc syryjskiej gospodarce. Trump, mimo świadomości przegranej, ewidentnie próbuje wymusić upadek reżimu Asada. Niewykluczone, że jest to dogadane z prezydentem Turcji. I w ten sposób koło się zamyka.

Plan Trumpa

Czy to w ogóle możliwe, że w XXI wieku jesteśmy świadkami nie tylko bezkarnie prowadzonej rzezi, ale również pozostawienia zniszczonego kraju samemu sobie? Czy można mieć nadzieję, że odbędzie się jakaś międzynarodowa konferencja, która doprowadzi do solidarnego wkładu w odbudowę zaangażowanych w wojnę państw? Czy Stany Zjednoczone będzie stać na nowy plan Marshalla, tym razem dla Syrii, niezależnie od tego, kto będzie rządził w Damaszku?

To są pytania tyleż rozpaczliwe, co wołające o jakieś międzynarodowe opamiętanie. Jakieś światełko już rok temu dały Zjednoczone Emiraty Arabskie, które nie tylko ponownie otworzyły swoją ambasadę w Damaszku, ale też zainwestowały pewne środki w projekty odbudowy kraju. I inne bogate kraje Zatoki Perskiej są z pewnością potencjalnymi partnerami takiego przedsięwzięcia. Nie widać tam jednak pospolitego ruszenia ze względów podanych wyżej, jak również ze względu na toczącą się wojnę w Jemenie, gdzie również walczą ze sobą Iran i Arabia Saudyjska.

Syria, nawet gdyby wojna zakończyła się już teraz, stoi w obliczu gigantycznego kryzysu humanitarnego i gospodarczego. O milionach uchodźców wewnętrznych i zewnętrznych pisaliśmy wielokrotnie, ale o skali dramatu świadczą też wskaźniki ekonomiczne: jak podaje „Foreign Affairs”, podczas gdy jeszcze w 2014 roku za jednego dolara trzeba było zapłacić 179 funtów syryjskich, dziś mówimy już o ponad 1 tys. funtów za dolara! To także wynik amerykańskich sankcji, w tym sankcji wobec Iranu, który został zmuszony m.in. do ograniczenia dostaw ropy do Syrii.

War must go on?

Trudno uwierzyć, że w Waszyngtonie i innych stolicach nie zdają sobie sprawy, że zapaść gospodarcza Syrii może wojnę przedłużyć. To może być konflikt, który będzie trwał nawet przez dziesięciolecia. I zamiast rozmów o odbudowie kraju, będziemy świadkami kolejnych deklaracji usunięcia Baszara al-Asada. Skorzystają na tym oczywiście radykalne bojówki islamskie, które będą chciały ponownie przejąć kontrolę w odbitych przez armię regionach. To wróżenie z fusów? Nic z tych rzeczy. Piszę ten tekst w chwili, gdy w północnej części Syrii, w prowincji Idlib, nic nie wskazuje na to, by wojna dobiegała końca. Przeciwnie, przyspieszająca w ostatnich tygodniach ofensywa syryjskich sił rządowych, przy wsparciu lotnictwa rosyjskiego, doprowadziła do ucieczki setek tysięcy ludzi pod granicę z Turcją. Ta z kolei odpowiedziała ogniem, gdy syryjska armia zabiła 30 żołnierzy tureckich, stacjonujących w północnej części prowincji i jednocześnie wspierających antyrządowych rebeliantów, wśród których de facto znajdują się najbardziej radykalne bojówki islamskie.

Trudno powiedzieć, jak rozwinie się sytuacja, mimo ogłoszonego przez prezydentów Putina i Erdoğana zawieszenia broni, prezydent Asad jest zdeterminowany, by odzyskać ostatnią część kraju, pozostającą poza jego kontrolą. Jednocześnie do niepokojących sytuacji doszło ostatnio w prowincji i mieście Dara w południowo-zachodniej części kraju. Coś nam mówi ta nazwa? Tak, to właśnie tam w marcu 2011 roku doszło do antyrządowych demonstracji, krwawo słumionych przez armię, co stało się początkiem wojny. Okazuje się, że właśnie w tym symbolicznym miejscu odnawiają się bojówki rebeliantów, gotowych wzniecić na nowo bunt przeciwko Asadowi. W tym czasie również Państwo Islamskie odradza się… w centralnej Syrii. Jedna z ich grup zaatakowała i przejęła infrastrukturę wydobywczą ropy naftowej. To może sugerować, że nowe i mocniejsze główne ataki ISIS dopiero nadejdą. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co stanie się z Syrią, gdy jeszcze niezakończona wojna rozpocznie się na nowo…•

Dostępne jest 14% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.