Aby język giętki

ks. Włodzimierz Lewandowski

Język współczesnego człowieka nie jest już ani religijny, ani literacki. Coraz bardziej jest to język medialnego show.

Aby język giętki

Czesław Miłosz pisał przed laty w „Ziemi Ulro” o cywilizacji europejskiej, do czasów Oświecenia zanurzonej w chrześcijaństwie, a obecnie tkwiącej w duchowej próżni. To sprawia, że chrześcijaństwo staje się niejako „światem obok”. Coraz bardziej niezrozumiałym, jakby hermetycznie zamkniętym reliktem czasów przeszłych. Niezrozumienie pogłębia język. Można zachwycać się precyzją myśli świętego Tomasza i dekretów Soboru Trydenckiego, tyle że – poza wąskim gronem specjalistów – ten język już prawie do nikogo nie przemawia. Pisałem kiedyś w tym miejscu o anonimowej ankiecie, w której pytałem o znaczenie określenia kazanie pasyjne. Dziś dopowiem inną historię. Na jednej z lekcji rozmawiałem z uczniami o międzynarodowych spotkaniach młodych w Taize. W pewnym momencie ktoś podniósł rękę i zapytał co to są ikony. Oniemiałem. Bo wydawało mi się, że jest to określenie mocno zakorzenione w świadomości chrześcijańskiej. Szybko zorientowałem się, że zakres używanych przez moich wychowanków pojęć ogranicza się do trzech. Święty obrazek, Bozia i medalik. Reszta jest dla nich obca. Szukając ratunku spojrzałem na ekran komputera. Co to jest – zapytałem, wskazując na jeden z obrazków. Ikonka. Dzięki Bogu ryba chwyciła haczyk i mieliśmy punkt wyjścia do dalszej rozmowy. Podobnych przykładów mógłbym dawać więcej.

Język współczesnego człowieka nie jest już ani religijny, ani literacki. Coraz bardziej jest to język medialnego show. Można go nie lubić. Może denerwować zarówno ludzi Kościoła  jak i filologów. Co nie zmienia stanu rzeczy. Tak po prostu jest. Jedyne, co można zrobić, to przyjąć ów język za punkt wyjścia, w nadziei, że ryba chwyci haczyk i będzie możliwa dalsza wspólna wędrówka.

Dlatego nie dziwi próba wyjścia do niewierzących ze swoistym słownikiem, wyjaśniającym zrozumiałym dla tej grupy językiem używane przez chrześcijan pojęcia. Ta inicjatywa dostrzega aktualny stan rzeczy i czyni z niego wspomniany punkt wyjścia. Bo od czegoś trzeba zacząć. Angielscy biskupi nie wymyślili nic nowego. Pan Jezus też tak robił, tym samym wzbudzając u wyrobionych religijne słuchaczy kontrowersje. Zauważył to kiedyś w jednym z tekstów Marcin Jakimowicz, gdy analizował ewangelię o Dobrym Pasterzu.

Jeden z internautów dopisał pod informacją, że ateiści z pewnością wykorzystają ten słownik do kpin z chrześcijaństwa. Nie wiem skąd ta pewność. Osobiście zastanawiam się kto bardziej na takowe kpiny się wystawia. Porównujący celebransa do aktora i artysty autor słownika (wiadomo, że od  dobrego aktorstwa i artyzmu do mistagoga już tylko krok), czy mówiący do niewierzących o transsubstancjacji i transfiguracji rzymski purpurat. Podejrzewam, a moje podejrzenie graniczy z pewnością, że pierwszy u niektórych przynajmniej wzbudzi zainteresowanie. Drugi ma szansę usłyszeć dokładnie to samo, co święty Paweł na Areopagu.