Czas zmienić drogę

Eliza Czyżewska

publikacja 27.09.2010 09:24

Kazimierz Nowak: „8 marca br. wyjechałem z Johannesburga – czyli do wczoraj, to jest 6 kwietnia – a więc w niespełna miesiąc pokonałem przestrzeń 650 mil, czyli ok. 1040 km. Jest to naprawdę rekord, bo przeszkadzały deszcze, straszne drogi, dogorywający rower.”

Czas zmienić drogę AfrykaNowaka.pl Tabliczka w Swartberg

Dzień 317-319 sztafety

Eliza, Ewa, Dominik, Sławek: 1 września br. wyjechaliśmy z Johannesburga – czyli do wczoraj, to jest 16 września – a więc w niespełna trzy tygodnie pokonaliśmy przestrzeń 1100 km. Mimo, że nie przeszkadzały nam deszcze ani straszne drogi, a jedynie niezliczone górki i bardzo silny wiatr wiejący nam nieustannie w twarz, jesteśmy z siebie dumni.

Beaufort West …

… przywitało nas pięknym słońcem. Mimo, że zmęczeni drogą, postanowiliśmy jeszcze tego dnia znaleźć Misję Świętego Jana (wiemy, że 11 kwietnia 1934 roku był tam Kazimierz Nowak). Niestety żadna z osób, z którymi rozmawialiśmy, nie potrafiła wskazać nam, gdzie mogła znajdować  się nasza misja. Powoli robiło się ciemno, postanowiliśmy poszukać noclegu. Nie łatwo znaleźć nocleg w miejscu nastawionym na turystów (gdzie ceny znacznie przekraczały nasz budżet). Kościoły tradycyjnie okazały się najmniej gościnnymi miejscami, a miejscowa policja tradycyjnie stanęła na wysokości zadania. To był długi i bardzo ciężki dzień. Otworzyliśmy szpital polowy w Beaufort West – każdy po aspirynce i do łóżeczka.

Nie odpuszczamy! Następnego dnia punktualnie o 8:00 pobiegłyśmy z Ewą na spotkanie do miejscowego muzeum – tam obiecano nam pomoc w znalezieniu Misji Świętego Jana. Ponieważ wcześniej postanowiliśmy, że przykręcimy na misji naszą „Nowakową” tabliczkę, musiałyśmy udać się po zgodę do miejscowego Urzędu Miasta. Nie było na co czekać. Czym prędzej udałyśmy się we wskazane miejsce. Tam przyjął nas Leweuyn (tamtejszy urzędnik), który mimo swojego młodego wieku, od razu pokierował nas w miejsce, gdzie jego zdaniem znajdowała się kiedyś poszukiwana przez nas misja. Podczas gdy my z siostrą biegałyśmy po mieście, Dominik ze Sławkiem dokonali gruntownego serwisu naszych trzeszczących już trochę Brennaborów. Teraz znowu chodziły jak marzenieJ. Około 11:00 wszyscy razem pojechaliśmy we wskazane miejsce. Tam, o dziwo, odesłano nas do zupełnie innego miejsca, które to okazało się kościołem św. Józefa (nie Jana), a poszukiwana przez nas misja znajdowała się w miejscu, w którym byliśmy kilkanaście minut wcześniej. No ale przecież my nie odpuszczamy!

Ojciec z parafii św. Józefa okazał się bardzo miły i pomocny. Opowiedział nam historię Misji Świętego Jana. Dowiedzieliśmy się, że od kilkunastu lat nie istnieje, a wszystkie rzeczy, które się tam znajdowały, znajdują się teraz w jego kościele. Tutaj też otrzymaliśmy pieczątkę, identyczną jak 80 lat temu otrzymał Kazimierz Nowak. Pożegnaliśmy się z ojcem i udaliśmy się ponownie do „misji”. Tym razem udało się. Pomocną dłoń wyciągnął do nas Rudi Oranje, który z ogromną radością zgodził się na przymocowanie tabliczki przy drzwiach wejściowych. Mało tego – sam ochoczo złapał za młotek.

W ten oto sposób nasza druga „Nowakowa” tabliczka znalazła swoje miejsce. Tam, gdzie niegdyś znajdowała się Misja Świętego Jana (na której otoczono opieką Kazimierza) dziś znajduje się ośrodek pomocy ubogim i chorym. Każdego dnia kilkunastu wolontariuszy na miejscu, a także w domach, pomaga tym najbardziej potrzebującym (starszym, chorym, samotnym matkom i dzieciom). Spełniliśmy naszą misję w Beaufort West. Możemy zatem pojechać dalej.

Godzina 15:00, jesteśmy na rogatkach miasta. Godzina 15:15, Sławek łapie gumę w przyczepce. Przymusowy postój. Godzina 15:40, wyruszamy dalej. A przed nami 67 km do kolejnej miejscowości – Leeu Gamka (co ciekawe „Leeu” = lew, a „gamka” = lew). No fantastycznie nam się jechało. W dwie godziny dotarliśmy do miejscowości. Czas poszukać bezpiecznego miejsca na noc. Tym razem z pomocą przyszła nam Pani Woźna ze szkoły w tutejszym location. Dostaliśmy pokoik w przyszkolnym internacie. A ponieważ jedyny miejscowy sklep zaopatrzony był jedynie w alkohol i olej, Pani Woźna z mężem przygotowali nam pyszną kolację (czyt. kanapki z serem i dżemem, najpyszniejsze kanapki z serem i dżemem, jakie jedliśmy). A tego dnia w location wielkie święto – w jednym z domów urodziło się dziecko – więc każdy co tchu pędził do sklepu i wychodził z niego z 5-litrową butlą oleju i niemniejszą butlą wina. Będzie wielkie smażenie placków, no i wielkie picie też:).

Droga do Prince Albert

Dość wożenia się po asfalcie, czas zmienić drogę. Tym samym znaleźliśmy się na szutrowej drodze w kierunku kolejnego naszego celu – Prince Albert. Przed nami majaczył już Wielki Zwartberg (Góry Czarne) – dość majestatycznie wyglądający z tej odległości. Pokonując kolejne wzniesienia, które stawały się coraz bardziej i bardziej strome oraz wymagające, co chwila spoglądaliśmy przed siebie na to, co czekało nas przecież już jutro. Ale przyroda wkoło już nie ta sama, powoli kończyły się druty kolczaste i można było popędzić w trawkę. Po lewej górka, po prawej stado pawianów nad rozlewiskiem rzeki, to po lewej stado ptaków ciągnące w kluczu, to znowu po prawej czarne bociany. Było czym się zachwycać.

Trochę się też rozciągnęliśmy na tym zaledwie 53-kilometrowym odcinku. Około południa spotkaliśmy się pod pierwszym miejscowym sklepem, było niesamowicie gorąco, zasłużyliśmy na zimne piwo. Trochę niepokoiła nas przedłużająca się nieobecność Sławka, czekaliśmy i czekaliśmy. W końcu w oddali zamajaczyła nam czerwona chustka – jest! Droga szutrowa okazała się zabójcza dla przyczepki Sławka, w ciągu 4 godzin złapał 4 gumy – właśnie w przyczepce.  A na smutki najlepsze jest zimne piwoJ. Rozbiliśmy nasz obóz pod sklepem, przyciągając tym samym rzesze ludzi, którzy byli bardzo zainteresowani, któż to zawitał do ich miasteczka.

Prince Albert – miasteczko malowniczo położone u podnóża gór, do złudzenia przypominające nasze europejskie kurorty górskie. Gdzie nie spojrzeć, ludzie grają w golfa. To, co zaskakuje: z jednej strony piękne, zadbane domki, a w ich sąsiedztwie blaszane baraki, w których żyje najuboższa ludność. Z jednej strony bogate farmy, z drugiej ludzie, którzy żebrzą choćby o kawałek chleba. To widok, który towarzyszy nam od dłuższego czasu. To, co trzeba przyznać, wszyscy ci ludzie są tak samo niesamowicie przyjaźni i uśmiechnięci.

Trochę pokręciliśmy się po mieście. Jedziemy ulicą i słyszymy, że za nami ktoś krzyczy: „Cześć!” Odkrzyknęliśmy i zatrzymaliśmy się przy około 50-letnim mężczyźnie, który zauważył naszą flagę. Okazało się, że jego matka jest Polką, a on sam, urodzony w RPA, przez całe dzieciństwo wychowywany był w kulturze polskiej. Jakże miłe spotkanie. Obowiązkowo też udaliśmy się z wizytą na farmę, na której produkuje się mleko, jogurty i sery. Każdy z nas wyszedł obładowany wyrobami mlecznymi. Mniam! Wystarczy nam na kilka dniJ. Nocleg udało nam się znaleźć jakieś 2 km za miastem, w cudownej, położonej pomiędzy górami dolince, w której zaadaptowanej na camping. Właściciel, niezwykle miły człowiek, pozwolił nam rozbić się tak naprawdę za darmo.

Kolejna ciepła, afrykańska i jakże piękna noc przed nami.

Dzień 320, niedziela, 19 września

Kolejny dzień przywitał nas deszczowymi chmurami. Szybko zwinęliśmy namioty, czekała nas trudna, ale jakże piękna przeprawa – Wielki Zwartberg, czyli Góry Czarne, o których pisał Nowak: „bezludne zupełnie, nagie prawie…”

Tym razem, nie odważę się opisać za wszystkich, co wspólnie zobaczyliśmy i przeżyliśmy 18. dnia naszej podróży. Czym dla każdego z nas był ten dzień? Zobaczcie sami!

Dominik Fonrobert: Kolejny dzień – okolice Prince Albert, a dokładnie dolina Buszmenów. Noc minęła spokojnie, namiot w namiot z ekipą motocyklistów z Cape Town. Wieczorem kilka wspólnych łyków mleka i nawet nie było tak zimno w namiocie :) .  Pierwsze 300 metrów i pęka pierwszy łańcuch. No nic – Sławko miał pecha, to mogło przytrafić się każdemu. Każdy z nas wie, że nie będzie lekko, wszyscy już nastawiliśmy się na duży wysiłek. Wymiana słabego ogniwa i lecimy dalej. Z każdym metrem bliżej szczytów – a z daleka nie wydawały się takie wielkie. Po pierwszym kilometrze nie dało się już jechać, trzeba było zejść z Brennaborka i pchać go pionowo w górę. No i stało się, 1300 km bez gumy, a tu nagle jakby mi ktoś podczepił jeszcze dwie przyczepy.  Jest pierwszy kapeć. Tylko czemu teraz, skoro przed pięcioma minutami rower techniczny pojechał autem z jakimiś farmerami na szczyt?! Ale nie ma się czym łamać, mogłem poprzebijać wszystkie opony :) . Jeszcze tylko 14 km na szczyt, dam radę, koszulka w sakwę, dwa duże łyki wody i do boju. Po 4 godzinach szczyt zdobyty, a droga na dół to tylko 21 minut i oczom moim ukazał się inny świat – wszędzie zielono.

Ewa Czyżewska: Nikt nigdy nie obiecywał, że będzie łatwo. Po pięknie zapowiadającym się poranku przyszła pora na zmierzenie się z Swartbergiem. Uśmiechy od ucha do ucha i na start. Po paru metrach jednak – falstart. Łańcuch Sławka nie wytrzymał napięcia :) . Nie powiem, w nas też się zagotowało. Bywa. Gotowi na kolejny start i jedzie się jak po grudzie (bo droga szutrowa). Mijający nas ludzie dodają otuchy – uważają nas za bohaterów. Miło się robi na sercu, choć wciąż nie do końca wiedzieliśmy, co nas czeka – tam  w górze. Choć droga szutrowa wydawała się „flat” – spojrzenie w tył pokazywało całkiem niezłą serpentynę. Palące słońce, które zmuszało do zrzucenia ubrań (no może nie wszystkich :) ). Ale warto było wylać te hektolitry potu, warto było stawiać krok za kroczkiem z mozołem pchając rower na „Nowaka”, warto było wymamrotać pod nosem wszystkie możliwe przekleństwa na drogę, na kurz, ból i wszelkie inne. Na szczycie czekała nagroda. Niesamowite widoki i ta maleńka duma, że się udało (mi samej i naszej ekipie). O Happy Day! :)

Kazimierz Nowak: (…) oczarowała mnie dzika górska przyroda – taka przepiękna – że naprawdę trudno ją określić. Wokół spiętrzone nagie szczyty skał niebotycznych – a dołem płynie strumień górski – najchętniej spędziłbym tu lata całe – tak pięknie – tak przytulnie – tak rozkosznie (…). Niedziela dziś – taka cudowna – cicha na tle romantycznych bezludnych gór. Ale nie chce mi się iść ani jechać – dobrze mi w tych górach (…). Tu tak modlitewnie cicho, tak przytulnie (…). Słońce słało ostatnie promienie, gdy osiągnąłem szczyty. Widać było na północ całe olbrzymie Karroo. Byłem pewien, że za chwilę ujrzę niedaleko ocean Indyjski – i z ciekawością dziecka wyglądałem statecznego szczytu – ale nie! Widok jak z aeroplanu – przecudowny – potężny. Tuż prawie przede mną małe – maleńkie niby główka od zapałki domki farmerów – obok, których rozlegały się szmaragdowe kobierce ogródków i rude płachty zaoranej ziemi. A dalej jak oko sięga góry i góry – zielone – potem spowite mgłą błękitnawą – a w końcu czarne. Podziwiając ten cud krajobraz górskiego wyzłacanego ostatnim blaskiem tonącego słońca, zacząłem schodzić w dół – bo o jeździe nie ma mowy. Droga biegnie tak ostro w dół – utrzymać trudno rower – hamowany ciałem ciężarem mego ciała. Roślinność nagle się zmieniła – zielono! Ostatecznie zjechałem – względnie zszedłem z tych wysokich, pięknych i dzikich gór – zwanych Groot  Zwartberg – czyli Duże Czarne Góry – ale teren i nadal silnie górzysty – choć dużo z górki. Poruszałem się jarem. Po obu stronach piękne domki – schludne pastwiska.

Sławek Ciołczyk: Kolejny dzień zmagań po bezdrożach RPA zaczął się wyjątkowo dobrze. Po 100 metrach (!!!) pękł łańcuch w mym Brennaborze. Kazik na pewno czuwał i pozwolił tylko na pękniecie łańcucha :) . Szybka naprawa (czytaj: wymiana) i pedałujemy dalej. Po kilku minutach mijamy tablicę informująca o ilości kilometrów do miejscowości Oudtshoorn. Można drogą asfaltową – ponad 100 km, albo na skróty przez przełęcz górską – 67 km. Wybieramy drogę na skróty (to oczywiste – Kazik nią jechał), która szybko okazuje się drogą przez mękę. Ponad 12-kilometrowy podjazd, który kosztuje mnie kolejną naprawę łańcucha – w tętnicach szybciej bije krew, ogólnie nerw, dobrze, że te widoki wszystko rekompensowały. Liczymy do dziesięciu, naprawiamy i jedziemy, a raczej idziemy dalej. Łał! Poziom! Wsiadamy i próbujemy podjechać. Dziwny odgłos w tylnym kole znów nie wróży dobrze, to tylko koniec przerzutek i znów popychanie – Brennabora, przyczepki, i tak następne 20 minut. Wtem w oddali słychać nadjeżdżający i spowalniający znajomy warkot silnika. Samochód staje i pada pytanie „It’s ok?”. Zalany potem, z brudnymi po wymianie łańcucha rękoma i odpowiednim grymasem na twarzy, odpowiadając „It’s ok”, nie brzmiałem zbyt wiarygodnie.  Strach przed kolejnym pękniętym łańcuchem dał o sobie znać i bez większych protestów patrzyłem jak dwóch panów z owego pikapa wrzuca mój rowerek na pakę. W ten sposób zaoszczędziłem popychania go pod górkę ok. 7 km. Mijając resztę ekipy, zaproponowałem im darmową podwózkę.  Odmówili. W zamian odwdzięczyłem się fotkami z wyżej położonej części drogi :) .  Po ok. półtorej godziny czekania w przydrożnym barze na resztę załogi, ruszyliśmy całą czwórką, by po 30 minutach osiągnąć Die Top. Przepiękne widoki i to, co większość rowerzystów lubi – droga w dół, przez liczne serpentyny i ostre zakręty. Chwila i jesteśmy już na dole. Nie wierzymy własny oczom: zielone drzewa, pastwiska, jakbyśmy zjeżdżając z górki, przejechali jedną porę roku. To tu narodził się Tolkien i jego pomysł na Władcę Pierścieni, nic dziwnego – kraina jak z baśni, zupełnie inna niż ta, do której zdążyliśmy się przyzwyczaić przez wcześniejsze 1200 km.

Eliza Czyżewska: Zaczęło się niesamowicie, po przejechaniu przez Wielkie Karoo, wjechaliśmy do zupełnie innego świata. Tego się nie da opisać, te góry trzeba zobaczyć. Szło nam dość niesamowicie, do czasu, rzecz jasna. Po zaledwie trzech kilometrach radosnego pedałowania szlakiem, zaczęło się robić coraz i coraz to bardziej stromo. Pokończyły nam się przerzutki, a rowery zaczęły stawać pionowo – znak, że zacznie się mozolne pchanie ich pod górkę. A szczytu nie widać. W międzyczasie słońce zaczęło dość konkretnie przygrzewać, ptaszki śpiewały, a my z uporem pchaliśmy rowery coraz to wyżej i wyżej, co jakiś czas przecierając pot, który dość intensywnie spływał nam nie tylko po twarzach :) . Po ponad godzinie spojrzenie na liczniki: Hurra, przeszliśmy 3 km! Zasłużyliśmy na przerwę – a na niedzielny obiad dziś ser i chleb :) . Pysznie! Gdzie nie spojrzeć, wszędzie pięknie, wszędzie daleko, a szczytu cięgle nie widać. Siły dodawała mi wetknięta do sakwy „Nowakowa” tabliczka. Obiecaliśmy sobie przykręcić ją na szczycie. Jak jest cel, to jest po co się męczyć! Co jakiś czas któreś z nas dzielnie wskakiwało na rower, przekręcało parę razy w miejscu i … spadało. No nie da się jechać, no nie da :) .  Koniec końców  udało się, nie pojechać oczywiście, a wdrapać na szczyt. A przed nami – wow – co za zjazd. Puściliśmy się jak wariaci. Ja jak zwykle do czasu, bo znów rower utknął w piachu, a ratując się przed upadkiem, wystrzeliłam jak z procy przez kierownik. To z lekka ostudziło mój zapęd do szaleńczej jazdy.  Ha! Ale nie na długo, bo przed nami wyrosła kolejna góra, jakby do pokonania. A niech to! Z lekko skrzywioną już miną pociągnęłam mojego dzielnego towarzysza dalej. Nie długo jednak, bo za jakieś 600 metrów zza zakrętu wyłoniło się schronisko, a to oznaczało koniec wspinaczki.  Wskoczyliśmy na nasze rumaki i „popędziliśmy” wrzeszcząc z radości. Zgodnie z planem wydobyliśmy tabliczkę i rozpoczęliśmy pertraktacje z właścicielem. No, ale przecież idea taka piękna! Zatem kolejna „Nowakowa” tabliczka zawisła! Tym razem przy wejściu do schroniska na przełęczy Swartberg. Przez jakiś czas każdy, kto się tu pojawi, zanim przekroczy próg schroniska, przeczyta, że w latach 1931–1936 tędy właśnie przejeżdżał nasz dzielny Kazimierz :) . Cudnie!

No, ale nie ma lekko, no to jeszcze kilka kilometrów do góry, obiadek do brzuszka i pchamy dalej. Tym razem udało nam się nawet przejechać kawałek. I uff. Dotarliśmy do właściwego szczytu (ok. 1585 m n.p.m.), można by rzec: niby nic. A jednak, nie było łatwo. A ze szczytu szalonym pędem w dół, dół, dół. Kilka dobrych kilometrów, trochę strasznie, po prawej cały czas mieliśmy urwiska i  przepaści. Oj, byłoby gdzie spadać rozpędzonym rowerem.

Nie mogło być za łatwo, nie mogło nie być pięknie, bo przecież w górach jest wszystko, co kocham.

Oficjalnie przejechaliśmy Groot Swartberg, a na dole zastaliśmy zupełnie inną rzeczywistość, zupełnie inne rośliny, gdzie okiem nie sięgnąć – farmy strusi. I wszędzie – zielono! A i ludzie, znowu, niesamowicie serdeczni. Zmęczeni zajechaliśmy do pierwszej napotkanej farmy i poprosiliśmy o trochę miejsca na namiot (spodziewaliśmy się, że cena, jaką usłyszymy, zdecydowanie nie zmieści się w naszym budżecie). A tymczasem właściciele farmy zaprowadzili nas do jednego z lepszych apartamentów i specjalnie dla nas przygotowali kolacje. Nie do opisania jest to, co poczuliśmy. Powiem to – tak cudownych ludzi nie spotyka się nigdzie poza RPA :) .