Chwilo trwaj

Eliza Czyżewska

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 06.10.2010 10:04

„(…) już wiemy, że w takich warunkach będziemy podróżować aż do Cape Agulhas”. Tak zakończyliśmy naszą ostatnią relację.

Chwilo trwaj

Wiemy, że zapewne wieść o tym, że dotarliśmy już na Cape Agulhas obiegła pewnie wszystkich, ale zanim to, jeszcze na chwilę chcemy zabrać Was do miejsca bardzo bliskiego naszej czwórce. Posłuchajcie więc :) .

„(…) już wiemy, że w takich warunkach będziemy podróżować aż do Cape Agulhas”. Tak zakończyliśmy naszą ostatnią relację. A jednak los po raz kolejny był łaskawy, Kazimierz czuwał. Kolejny dzień powitał nas piękną pogodą i odrobinę delikatniejszym powiewem w twarz. To drugie już podejście do ostatniego punktu naszej podróży – Bredasdorp. Miasteczko, jakich wiele w RPA, ale dla nas na zawsze już pozostanie wyjątkowe. Droga tradycyjnie nas nie zaskoczyła, ciągle była niesamowicie pofalowana i ciągle z uporem wyciskała z nas siódme poty. Udało się – po 2 godzinach podjazdu dotarliśmy. Tym razem z pomocą przyszli nam przyjaciele naszych znajomych z Vanderbijlpark (Marleny i Andrzeja Tomżyńskich). Nasi nowi gospodarze (Alice i William Chapon), z pochodzenia Belgowie, przyjęli nas niezwykle gościnnie. Po kilku godzinach czuliśmy się w ich domu jak u „cioci i wujka”. Siedzieliśmy sobie przy stole radośnie gawędząc, gdy odwiedzili nas goście -państwo Irena i Józef Wisz–Lisowscy. Byli oni jednymi z „polskich dzieci” wysłanych do Oudtshoorn w 1943 roku. Gdy przybyli do RPA, mieli po kilkanaście lat. Jak wspominają z nostalgią, wszystkie „dzieci polskie” były wtedy jedną wielką rodziną. Pan Józef od 17 roku życia pracował w kopalni (przy urządzeniu kruszącym skałę). Słuchaliśmy z zaciekawieniem jak pan Józef i pani Irena opowiadali nam o tym, jak kiedyś żyło się w RPA. Jak niegdyś podróżowali autem przez RPA, w nocy było tak bezpiecznie, że pani Irena z dzieckiem spała w samochodzie, a pan Józef z kolegą na zewnątrz. Pewnej nocy było im tak zimno, że tak się szarpali o koc, że w końcu go porwali :) . Pan Józef bardzo pozytywnie nas zaskoczył, mimo swoich ponad 80 lat ciągle jest wybornym kierowcą :) . 2 miesiące temu oboje dostali numer PESEL i są z tego powodu naprawdę szczęśliwi. Oboje mimo sędziwego wieku niezwykle ciepli i dowcipni. W takiej sielskiej atmosferze spędziliśmy kolejne kilka godzin. Aż żal było się rozstawać. Machaliśmy im jeszcze długo, aż samochód zniknął za zakrętem.

Następnego dnia rano wspólnie z naszą „ciocią i wujkiem” zasiedliśmy do śniadania. Jak my się tam cudownie czuliśmy :) . William od czasu do czasu wrzucał nam jakiś żart, uczył nas francuskich słówek. Nie zdążyliśmy zjeść śniadania, gdy zapukała do drzwi pani z miejscowej gazety. Przez następne kilkanaście minut opowiadaliśmy jej o naszej podróży śladami Kazimierza. Gdy skończyliśmy nasze spotkanie, „wujek” William zabrał nas ze sobą, żeby pokazać nam Bredasdorp. Udaliśmy się do fabryki świeczek i porcelany (z której, jak się dowiedzieliśmy, słynie miasteczko). Przebajeczne miejsce! Potem odwiedziliśmy muzeum wraków statków. Po powrocie do domu czekał już na nas obiad, „ciocia” Alice podała nam swoją specjalność (przygotowaną specjalnie dla nas) – spaghetti. Mniam! No i nadeszła ta chwila, w której musieliśmy ruszać dalej. Trzeba było jechać. Cape Agulhas czekał. Pożegnaliśmy się czule i pognaliśmy ku krańcowi naszej podróży.

 

Przylądek Agulhas
Dnia 28 kwietnia 1934

Szerokość geogr. południowa 34 51’
Długość geogr. wsch. 20 2’

W południe ruszyłem ku krańcowi świata. Droga okropna – ale zaraz za Bredasdorp wjechałem w płaski step – kilka farm – miejscami złociły się ścierniska strusie – potem trochę baranów. W końcu rybacka mieścina Struys Bay – parę domków lichych i hotel – Brzeg morza przesłaniały wysokie góry piasku (…) w końcu droga osiągnęła sam brzeg oceanu  Indyjskiego – a daleko zarysował się Cape Aghulas najeżony latarnią morską(…). Słońce ostatnie promienie słało, gdy dwa oceany ujrzałem. Kolacja, modlitwa. Jeszcze przed zachodem słońca rozbiłem mój namiot tuż naprzeciw latarni morskiej w Cape Aghulhas, a tuż o kilkadziesiąt kroków od namiotu piętrzą się wściekłe fale oceanów. Nareszcie napisać mogę: zwyciężyłem!

 

Przylądek Agulhas
Dnia 28 września 2010

Dokładnie o 15:00 wyruszyliśmy z Bredasdorp „ku krańcowi świata”. Pędziliśmy ile sił w nogach, nie mogąc doczekać się tego wyczekiwanego przecież od tygodni widoku. Minęliśmy przepiękną rybacką wioskę – Struys Bay. W pewnym momencie, z naszej lewej strony po raz pierwszy zobaczyliśmy Ocean Indyjski. Znak, że to już niedaleko! Wyjechaliśmy za kolejny zakręt i naszym oczom ukazała się migocząca w oddali latarnia na Cape Agulhas. To już tu! Zwolniliśmy – to przecież nasza ostatnia prosta – chcieliśmy się tym nacieszyć. Słońce powoli zachodziło, gdy dotarliśmy do granicy dwóch oceanów. To samo musiał czuć Kazimierz – przepiękny widok i przepiękne odczucia -  zwieńczenie jego i naszych trudów.

Godzina 17:43. Nareszcie możemy napisać: ZWYCIĘŻYLISMY! :)

Wskoczyliśmy na monument znajdujący się na granicy oceanów. Teraz chwila refleksji. Gratulacje. Podziękowania. No i przeprosiny. Staliśmy tak nie mogąc się nacieszyć, gdy nagle podjechała do nas starsza pani, która zapytała, czy to my jesteśmy tymi rowerzystami z Polski. Bardzo się ucieszyła, gdy potwierdziliśmy, że to my. Pani powiedziała, że wyczekuje nas już od kilku dni, bo ma dla nas przesyłkę :) . Nasz przyjaciel z Joburga – Witek Kozłowski wraz z grupą turystów, którzy byli na Cape Agulhas 5 września 2010, zostawili tam dla nas niespodziankę. Pani pośpieszenie pobiegła, żeby przynieść nam nasz podarek. Był to wino i liścik z pozdrowieniami! Cóż mogło być piękniejszego w takiej chwili! Witek i cała ekipo – ogromne dzięki:).

Było już dobrze po 22., gdy rozbiliśmy namiot na miejscowym campingu. W sumie to nie wiem, po co go rozbijaliśmy, bo większą część nocy spędziliśmy siedząc przy monumencie wsłuchani w huk fal oceanu, zapatrzeni w afrykańskie – piękne jak każdej nocy niebo. Podsumowywaliśmy naszą podróż! Chcieliśmy, żeby ta chwila trwała wiecznie.