W jednej łodzi

W końcu łódź jest jedna, trwa burza, i ktoś ją do portu doprowadzić musi.

W jednej łodzi

„Podobnie, jak uczniów z Ewangelii, ogarnęła nas niespodziewana i gwałtowna burza. Uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy w tej samej łodzi, wszyscy słabi i zdezorientowani, ale jednocześnie ważni, wszyscy wezwani do wiosłowania razem, wszyscy potrzebujący, by pocieszać się nawzajem. Na tej łodzi... jesteśmy wszyscy. Tak jak ci uczniowie, którzy mówią jednym głosem i wołają w udręce: „giniemy” (w. 38), tak i my zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy iść naprzód każdy na własną rękę, ale jedynie razem”.

Te słowa, wygłoszone w czasie pamiętnego wydarzenia na Placu Świętego Piotra w marcu br., przypomniał papież w Orędziu na Światowy Dzień Misyjny. Świadomość jednej łodzi zmusza do przyjęcia na siebie odpowiedzialności za braci obok mnie i za łódź, którą nie można bujać, ani jej wywracać. Zależność od drugiego człowieka z jednej strony i odpowiedzialność za drugiego człowieka z drugiej ogranicza w sposób naturalny pulę wyborów, które uznaję za dobre czy po prostu pożądane. Wymusza nagięcie własnych marzeń i planów do ludzi wokół mnie i zarazem rodzi uprawnione oczekiwanie, że także inni będą moje dobro uwzględniać.

Niestety patrzę na papieskie słowa i myślę, że jest to nie tyle stwierdzenie faktu, co wezwanie. Rzeczywistość wskazuje, że często nie chcemy przyjąć do wiadomości, że jesteśmy na tej samej łodzi. Nie chcemy, ponieważ narzuca to wspomniane wyżej ograniczenia. Co gorsza, narzuca je nie “odgórnie”, ale w naszym własnym sumieniu, Prawo można zaatakować, odgórne ograniczenia odrzucić. Sumienie trzeba oszukać. Tylko wtedy uda mi się robić to, co chcę, nie zważając na innych.

Niczego to nie zmieni niestety w kwestii faktów. Z łodzi świata nie da się wyskoczyć i żyć. Moje szamotanie zamiast współpracy szarpie całą łodzią i utrudnia wiosłowanie tym, którzy chcą to robić. Budzi wściekłość. Demoluje relacje. Niezwykle trudno jest wiosłować, jeśli ktoś na tej samej łodzi tańczy, przy okazji chybocząc całą łódką. Rodzi się pokusa wyrzucenia tańczących za burtę. Niech się ratują sami! Jeśli do tego sternik nie może się zdecydować, albo po prostu nie ma pojęcia, co robić, i jak nie narazić się ani tańczącym, ani tym, którzy z nimi dyskutują...

- Panie, ratuj, giniemy!
- Odwagi, ja jestem.

Gdzieś w rogu łodzi. Poza toczącą się na pokładzie awanturą między tańczącymi i wiosłującymi, których w danym momencie bardziej jednak zajęła kłótnia, z daleka od niewiele znaczących wypowiedzi sternika, próbującego pogodzić wodę z ogniem albo przynajmniej nie stracić, pozostaje po prostu wiosłować. W końcu łódź jest jedna, trwa burza, i ktoś ją do portu doprowadzić musi.

Nieważne, że gdy dopłyniemy do brzegu sternik napuchnie z dumy, że mu się udało wyprowadzić łódź z potrzasku (może nawet order otrzyma?), tańczący będą mówić, że to najlepszy dowód, że nie było żadnego zagrożenia, a wiosłujący z grona dyskutantów będą ich przekonywać z furią, że gdyby nie ich praca... Ważne jest tylko to, że dopłynęliśmy. Wszyscy.

Dzięki tym, którzy w milczeniu podjęli współpracę. Wbrew wszystkiemu i wszystkim.