Jedenaste: nie pomagaj

Katarzyna Solecka

„Swoje” obowiązki rozrastają się w sytuacji niektórych osób do jakichś niebotycznych granic.

Jedenaste: nie pomagaj

Czasem ma człowiek w życiu taki moment, kiedy za nic nie chce w któryś sobotni czy wakacyjny poranek usłyszeć: „musisz pomóc mamie w…”. Nie wiem tylko, ile mam buntuje się przeciwko takiemu stawianiu sprawy. Bo niby czemu tak w ogóle „pomóc”? Czyż nie radzą sobie doskonale? Czy poza przypadkami choroby czy jakichś niesprzyjających i nadzwyczajnych okoliczności rzeczywiście potrzebują w swoich obowiązkach wyręki?

Właśnie: w swoich. Problem polega czasem chyba na tym, że te „swoje” obowiązki rozrastają się w sytuacji niektórych osób do jakichś niebotycznych granic. Pół biedy, jeśli sytuacja dotyczy relacji z dziećmi, które stopniowo wchodzą choćby w tę trudną do zrozumienia zasadę, że jak coś „spadło” (na przykład skarpetki z poniedziałku), to trzeba to odłożyć we właściwe miejsce (w czwartek). Gorzej, jeśli rzecz dzieje się w kontekście szerszym: dotyczy wspólnoty rodzinnej, miejsca pracy i życia po prostu.

Zamiast matki Polki można tu wstawić inne postaci. Od taty poczynając. Ale także współpracownika. Sąsiada. W ogóle rodaka. A nawet, nie bójmy się tego słowa: urzędnika.

Powiemy: ktoś nie zrobił tego, co miał zrobić? Cóż. Jego problem. Ale przecież niekiedy i nasz, kiedy to na nas spadają konsekwencje tego, że ktoś czegoś na czas, we właściwy sposób nie zrobił (tu możemy przywołać w pamięci wszystkie niedoróbki ekipy remontowej, przekroczone terminy, bo ktoś coś, niesprzątnięte psie… i tak dalej).

Czy to zachęta do egoizmu? Niepomagania, bo mam swoje sprawy? Bynajmniej. Chodzi o sam punkt wyjścia. O nasz stosunek do spraw zdawałoby się oczywistych: że wszyscy jesteśmy za kształt świata odpowiedzialni.

Odpowiedź na pytanie, co do nas należy, nie jest jednak wcale taka prosta. Wszyscy chyba – nie tylko matki – nosimy w sobie tendencję do zbytniego panoszenia się w jednych sprawach, a zupełnego pomijania innych, być może ważniejszych. Że dzieci się nie wyręcza? Tak, to wszyscy wiemy. Jesteśmy gotowi niejednej matce to wygarnąć. Ale dlaczego oczekujemy, że w jakichś sferach ktoś wyręczy nas, dorosłych? Że w ogóle powinien nas wyręczać?

Pomóc kobiecie z wózkiem w pokonaniu wysokiego krawężnika? Cóż, szlachetne. Jednak gdyby chciało nam się trzy razy kliknąć jednym palcem wtedy, kiedy w głosowaniu na budżet obywatelski projekt wyrównania chodników w naszym otoczeniu przepadł z braku poparcia… – to nasza pomoc potem nie byłaby potrzebna. Pomóc mamie w przygotowaniu obiadu? Hm, a może lepszym docenieniem jej trudu nie byłoby dać jej święty spokój i zająć się w tym czasie tym, czym w domu zająć się trzeba? Pełnimy rolę ważną społecznie, mamy czasem prawo odpocząć? Oczywiście – tak samo jak ci, którzy na co dzień zdejmują nam z głowy sprawy tyleż prozaiczne, co konieczne.

Tak więc w przedświątecznym szukaniu okazji do tego, aby komuś pomoc – zacznijmy w tym roku od siebie. Jakkolwiek to nazwiemy. Współodpowiedzialnością. Współpracą. Tym, żeby każdy bez szemrania robił swoje. To, co do niego należy.