Z Cllanwilliam do Garies – zanim słońce osiągnie “punkt wrzenia”

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 08.11.2010 11:25

Z wielkim rozrzewnieniem około południa opuszczamy Clanwilliam. Dużo sił kosztowało nas dotarcie do niej, czuliśmy każdy miesień.

Z Cllanwilliam do Garies – zanim słońce osiągnie “punkt wrzenia” Afrykańskie pasikoniki AfrykaNowaka.pl

Przed nami nowy cel – Klawer i jedyne 50 kilometrów do pokonania, bułka z masłem. Po drodze krótki podwieczorek. Nagle dramatycznie wzrasta temperatura, mamy mniej więcej 35 stopniu Celsjusza.  Jedziemy

w pełnym słońcu, co z tego, że wzniesienia są małe, jak wieje wiatr, który wtłacza nam do płuc gorące powietrze, każdy oddech sprawia ból. Po obu stronach drogi pola uprawne, nie ma żadnych zwierząt, farm, śladów życia i nie ma też gdzie schować się przed słońcem. Zaczynają się kłopoty, woda znika w zastraszającym tempie, a przed nami jeszcze dobre dwadzieścia kilometrów. Zatrzymujemy się , dalej nie dam rady jechać, mam mroczki przed oczami, chce mi się wymiotować, jest źle.  Koniecznie muszę jak najszybciej dostać się do jakiegoś miasteczka, bo odwodnię się maksymalnie i dostanę udaru słonecznego. Po kilkunastu minutach zatrzymuje się bus, pakujemy rowery, sakwy i razem z Asią jadę do Klawer.  Obiecaliśmy sobie, że całą naszą trasę przejedziemy siłą własnych mięśni. Było mi trochę smutno , że mnie się to nie udało, ale patrząc na drogę, która przelatywała mi     przed oczami wiedziałam, że zrobiłam dobrze. Niesamowicie strome podjazdy ciągnące się kilkaset metrów, znaki ostrzegające przed  bardzo silnym   wiatrem, brak pobocza, mijane ciężarówki – to się mogło dla mnie dzisiaj źle skończyć .

Pod opieką tutejszych stróżów prawa, czyli jak działa wyobraźnia

Po pokonaniu trzydziestu kilometrów docieramy na komisariat Policji, uzupełniam płyny, jem lekki posiłek, chłodzę rozgrzany organizm i od razu życie nabiera barw. Liczymy na to, że urok osobisty naszej siostry ekonomki porazi jakiegoś policjanta i kolejny nocleg spędzimy pod opieką stróżów prawa.  Nic z tego jednak, musimy liczyć się z wydaniem pieniędzy na nocleg. Asia nie daje jeszcze za  wygraną, wsiada na rower i postanawia popytać ludzi.

Podczas jej nieobecności przychodzi do mnie pan komisarz i informuje, że mam z nim jechać do bardzo taniego hotelu zapytać o nocleg. Uwierzcie mi, że w Polsce nikt nie zmusiłby mnie do zrobienia czegoś takiego, ale tutaj pan policjant dwa razy nie musiał powtarzać. Nadmienię tylko, że w RPA do tej pory widziałam tylko dwóch białych policjantów i to nie był żaden z  nich. Cały czas miałam w głowie słowa Ernsta: ” Musicie zrobić wszystko, aby nigdy im nie podpaść i nie dać się aresztować, bo stamtąd wychodzi się już zupełnie innym człowiekiem”. Ze względu na młodzież czytającą relację pozwólcie , że pominę szczegóły.  Okazuje się, że w hotelu nikogo nie ma, wracamy na posterunek. Klapa na całej linii. Uczciwie  muszę przyznać, że pan policjant wykazał dużo samozaparcia w szukaniu nam bezpiecznego lokum. Zastanawiałyśmy się czy to uprzejmość z jego strony czy prewencja… Jedyna możliwość to powrót do Trawal, na wspomnienie trasy ciarki przechodzą mi po plecach. Szczęściem w nieszczęściu było to, że panowie policjanci zawiozą nas tam samochodem. Wpakowałyśmy rowery i sakwy, a nas wpakowali policjanci. Czułam ogromny dyskomfort. Po minach mijających nas kierowców zorientowałyśmy się, że widok dwóch białych kobiet zamkniętych w wozie policyjnym, wiezionych nie wiadomo gdzie i po co, a właściwie za co, to niecodzienny widok. Po dziesięciu minutach zdałyśmy sobie sprawę z powagi sytuacji, oddalamy się od miasta, jedziemy z dwoma obcymi facetami na jakąś farmę, nigdzie nie ma chłopaków. Czy my postradałyśmy zmysły? Wyciągam gaz, zaczynają się nerwowe żarty, staramy się nie dać po sobie, że się boimy. Auto zjeżdża z głównej drogi, przez kratę świat wygląda inaczej,  żywcem nas nie wezmą.  Nie jest jednak tak źle, przed bramą czeka na nas miły starszy pan o imieniu Philips… Pomaga wysiąść z auta, wyciąga rowery,proponuje coś ciepłego do picia. Żegnamy się z policjantami, chyba nasza wyobraźnia się zagalopowała. Wypatrujemy chłopaków, gdzie oni są? Nagle wjeżdżają eskortowani przez wóz policyjny.  Rozbijamy namioty, ale  właściciel przekonuje nas do spania w  domu. Jest przytulnie i uroczo,  kolacja czeka na stole. Prawdziwa polska gościnność, ludzie ciągle nas tu zaskakują.

I jak tu zapomnieć o szkole?

Kolejny dzień rozpoczynamy wcześnie rano, chcemy dojechać  jak najdalej zanim słońce osiągnie “punkt wrzenia”.  Przed nami  “powtórka z rozrywki”. Z perspektywy roweru trasa nie jest taka zła jak  zza krat wozu policyjnego. Wyjeżdżając z posesji Philipa, dostrzegamy dzieciaki i małą szkółkę. Nie możemy odebrać sobie tej przyjemności i mimo tego, że czas nas gonił wjeżdżamy na naszych rumakach na teren szkoły. Dzieci z ogromnym zainteresowaniem przyglądają się naszym rowerom, wskazują  paluszkami konkretne rzeczy     i proszą, aby im wytłumaczyć do czego służą. Rozdajemy im nasze piłki, zostawiamy resztę ołówków. Dzieciaki śpiewają dla nas i klaszczą, wypytują o cel   naszej podróży.  Po godzinie ruszamy dalej. Wiemy już, że nie zostawimy tej szkoły samej sobie, w głowach rodzą się pomysły jak możemy im pomóc.

Misja w miejscowości  Vanrhynsdorp, czyli dwa oblicza Bena

Noc – jestem śmiertelnie zmęczony, droga zawalona była piaskiem, do tego górzysta, jeszcze przed zachodem słońca stanąłem obozem. Gotowałem, a potem bezsilny siedziałem przy ognisku.

Za Klawer sytuacja się zmienia: z  prawej strony  góry, z lewej strony góry, wysuszona do granic możliwości roślinność, czerwona ziemia, wiatr utrudniający dalszą jazdę. Jeszcze nigdy tak długo nie jechaliśmy dystansu 45 kilometrów. Piętrzące się szczyty gór uniemożliwiają nam szybką drogę. Jest naprawdę ciężko. Późnym popołudniem docieramy       do malowniczo położonej miejscowości  Vanrhynsdorp. Tutaj “spotykają się” trzy odrębne królestwa botaniczne – na północ od miasta Knersvlakte, rozległa równina pokryta sukulentami i otoczakami z kwarcuoraz Nama Karoo i fynbos Cape, które można znaleźć w górach wokół miasta. To właśnie te trzy królestwa z ich różnorodnością botaniczną przyciągają tysiące turystów spragnionych ujrzeć kalejdoskop kolorów wytwarzanych przez dzikie kwiaty w tym regionie.  Vanrhynsdorp to spokojne i ciche miejsce. Atmosfera miasta jest ozdobiona przez parę wiktoriańskich budynków. Szczególnie interesujący jest budynek starego więzienia, zbudowany w 1895 roku z wapienia i cegły. Główna atrakcją turystyczną miasta jest oranżeria składająca się z kaktusów i innych roślin lubiących suszę oraz wysokiej jakości marmuru wydobywanego w okolicy. Mieści się tutaj również misja, do której
dotarł Nowak.

Stanąłem w pokoju misjonarza bez jego wiedzy –  ale to nic , gospodyni wzięła mnie za księdza

Krążymy po miasteczku, w końcu odnajdujemy  stary kościół z dobudowanymi częściami gospodarczymi. Wygląda bardzo majestatycznie. Docieramy również do domu misyjnego. Dzwonimy, ale nikt nie otwiera, Asia nie odpuszcza, przez kraty stara się dostrzec jakieś ślady życia. W końcu wychodzi zdezorientowany, starszy pan, któremu w niesmak nasza wizyta. Daje się w końcu jednak namówić na wpuszczenie nas do środka. Powiem krótko -  z tą chwilą życie Bena zmieniło się nie do poznania. Z początku bardzo nieufny, skryty, uwielbiający ciszę i spokój przeobraża się w prawdziwą duszę towarzystwa. Opowiada nam historię swego życia, ironicznym językiem tłumaczy stosunki panujące w tym mieście. Późnym wieczorem pojawia się przyjaciel Bena, taszcząc z sobą stare zdjęcia, albumy, dokumenty. To była bardzo ciekawa lekcja historii. Postanawiamy powiesić tutaj naszą kolejną tabliczkę.  Wyjeżdżając, widzimy łzy w wzruszonych oczach starszego pana, robimy pamiątkowe zdjęcia, wpisy do książek. Ciężko nam go zostawiać. Myślę, że ani przez chwilę nie żałował chwili słabości, w której wpuścił nas do swojego domu.

Drogą nr 7 do Bitterfontein – choć na tirze, ale z fantazją

Czas nas goni w poniedziałek Leszek wraca do Polski. Chcemy razem z nim dojechać do Springbok . Udajemy się drogą nr 7 do Bitterfontein.  Krajobraz wciąż ten sam, co kilkanaście kilometrów gdzieś w oddali widzę bardzo biedne zabudowania, nawet nie chcę myśleć , że tam są ludzie, którym przyszło tak żyć. To takie niesprawiedliwe. Mniej więcej  na czterdziestym kilometrze Grzesiowi psuje się rower, nie nadaje się do jazdy, strzelił łańcuch, pociągnął przerzutkę i połamał szprychy. Leszek i Waldek są daleko z przodu, nie mamy narzędzi, oni nie mają telefonu. Jedyne wyjście to złapanie stopa i dojechanie do chłopaków. Mamy szczęście, zatrzymuje się duża ciężarówka z wolną naczepą. Pakujemy rowery, sakwy i jedziemy dalej. Po kilku kilometrach dostrzegamy chłopaków.  Przypomina mi się slogan reklamowy  ”Za wszystko zapłacisz kartą… Wyraz twarzy chłopaków, gdy ich mijamy  na wielkim tirze, machając polską flagą  -  bezcenny”.  Musimy podjechać kilka kilometrów do najbliższego miasteczka, ponieważ tutaj nie ma pobocza. W Nuwerus znajduje się jeden sklep, którego asortyment woła o pomstę do nieba oraz trzy Drinkwinkle. Czemu mnie to nie dziwi?  Wielkie dzięki komuś, kto wymyślił zupki chińskie i kuchenkę gazową. Dojeżdżają chłopcy, naprawiają rowery, a ja z Asią udaję się do kolejnego miasteczka szukać noclegu. Po 40 minutach meldujemy się w Bitterfontein, bardzo ubogiej mieścinie, zamieszkanej w zdecydowanej większości przez ludność czarnoskórą. Dwie białe kobiety, chociaż już bardzo opalone, zdecydowanie wywołują poruszenie wśród mężczyzn stojących lub leżących pod sklepami z alkoholem. Wypytujemy o nocleg, jak na tak małą miejscowość ceny są zaskakująco wysokie – 100 randów od osoby to zdecydowanie przesada. Asia rzuca wszystko na jedna szalę i mówi, że może dać 100, ale za wszystkich. Po kilku minutach kuluarowych rozmów znajduje się dla nas mały domek, poza granicami miasteczka. Jest to pierwszy nocleg utargowany z czarnoskórymi mieszkańcami Afryki.

Na  podbój Garies!

Przed nami kolejny dzień, szybkie  zakupy, uzupełnienie wody, ciepłe tosty z serem i pomidorami robione na  zapleczu sklepu, gorąca kawa, wpisy do pamiątkowej księgi i ruszamy na  podbój Garies. Ustaliłyśmy z chłopakami, że my jedziemy pierwsze, a oni mają nas dogonić. Mija 20,30,40 kilometrów, a ich nigdzie nie widać, telefon nie odpowiada, co się dzieje? Jesteśmy zdezorientowane. Czyżby panowie po trudach wczorajszej nocy tak drastycznie  osłabli ? To 70 kilometrów minęło bardzo szybko. Wjeżdżamy do Garies, wysyłamy chłopakom sms z miejscem noclegi i jedziemy na rekonesans okolicy. Dwa sklepy spożywcze, które pełnią tutaj kilka innych funkcji ( poczta, czytelnia, biblioteka ) pięć Drinkwinkli , Komisariat Policji, siedem Gesthausów.  Zastanawiam się jak one tutaj zarabiają na siebie? Koniecznie muszę coś zjeść, poza śniadaniem nic więcej nie jadłam. Podjeżdżają chłopcy, nareszcie! Okazało się, że po wczorajszej naprawie roweru Grześ docisnął sakwami hamulec i całą drogę tak jechał. Nadmienię tylko, że od kilku dni źle się czuł, myślał, że ta wolna jazda jest skutkiem jego złego samopoczucia. Uwierzcie mi prawie umarłyśmy ze śmiechu. Carawan park, na którym przyszło nam spędzić dzisiejszą noc był całkowicie opustoszały, na szczęście toalety i łazienka były otwarte. Poza nami na campingu była jeszcze jedna osoba. Była nią Sharon Jordan, kobieta, która na motorze zwiedza Świat. Szybko zawiązała się nić sympatii, przeniosłyśmy cały nasz dobytek do budynku sanitarnego i tam przygotowałyśmy obozowisko. Sharon była zafascynowana naszym projektem i pełna podziwu dla wyczynu Kazimierza Nowaka, przegadaliśmy wiele godzin, zanim zmorzył nas sen. Opowiedziała nam trochę o sobie, niesamowicie budujące spotkanie. Nawet to miejsce miało jakiś swój urok …


PS. Strona Sharon  WWW. Motorcyclingmadness.co.za


Daga