Inny nie znaczy wróg

Biją się kibice różnych drużyn? Głupie. A gdy inaczej wierzący jest wrogiem, to co?

Inny nie znaczy wróg

17 dzień stycznia, Dzień Judaizmu. Epidemii w Polsce dzień 320. Ci, których rządowe rozporządzenia mające chronić nas przed epidemią zmusiły do zaprzestania działalności gospodarczej zaczynają się buntować. Nie dziwię się. Bez żadnego „ale”. Tyle że nie o tym chciałem dziś pisać... Kto ciekawy, jak bym ten temat rozwinął, może kliknąć TUTAJ ;-) A dziś...

Że obchodzimy Dzień Judaizmu trudno odczuć. Owszem, przypomni na początku Mszy celebrans, pojawi się wezwanie w modlitwie wiernych, w mediach ukażą się  informacje, że ktoś coś powiedział, że odbyły się jakieś spotkania. Jednak tych, którzy przyznają się do tej religii dziś wśród nas stosunkowo niewielu. Spotykamy się dziś raczej nie z ludźmi, a historią. I przede wszystkim z ich wiarą, wyrosła przecież z tego samego korzenia co nasza. Dzień Judaizmu wyraźnie pokazuje przy okazji sens międzyreligijnego dialogu. Nie chodzi o unifikację religii czy porzucenie własnych przekonań, jak czasem boją się przeciwnicy takich inicjatyw, zwłaszcza w stosunku do islamu. Chodzi o to, by się poznać, zrozumieć, uszanować, zobaczyć jak wiele nas łączy. A przez to zobaczyć, że „inny” nie znaczy „gorszy”. Potencjalnie zaś, nasz brat w jednej wierze, prawda? Jeśli uda się nam pokazać inaczej wierzącym Chrystusa... Swoją postawą, swoim życiem...

Jutro zaś rozpoczniemy Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan.... Zauważył odpowiedzialny za ekumenizm w polskim episkopacie bp Krzysztof Nitkiewicz, że niewielu dziś modlitwa o jedność interesuje. Zwłaszcza choćby ciut młodszych niż w wieku emerytalnym. Chyba nie jest to tylko wynik ogólnego spadku zainteresowania sprawami religijnymi. Co tu dużo mówić: ekumenizm nie ma dziś dobrej prasy. Z bliżej nie znanych mi powodów (mam podejrzenia, ale to za mało by o nich pisać) część katolików zaczęła go traktować jako zdradę własnej tożsamości. Tymczasem gdy we właściwych proporcjach zobaczyć, co dzieli, a co łączy....

Wierzymy w tego samego Chrystusa, prawda? W Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego. Całe podstawowe wyznanie wiary recytowane w kościołach mamy praktycznie takie samo (prócz „i Syna”, czym różnimy się od prawosławnych). Mamy jeden chrzest i jednakowo nasi współwyznawcy w różnych rejonach świata za Chrystusa oddają życie. Czy istniejące między nami różnice, wynik dawnych sporów, to coś, co sprawia, że możemy, ba, wręcz powinniśmy żyć we wzajemnej niechęci? Zwrócił niedawno uwagę pewien ewangelicki biskup, że nikt nie zwolnił nas, chrześcijan, z przykazania miłości. To prawda. Jeśli mamy kochać nawet nieprzyjaciół, to tym bardziej naszych braci w jednej nadziei...

Bo inaczej wierzący nie jest zagrożeniem. Wręcz przeciwnie: spotkanie z nim może być źródłem dobrych inspiracji. Bać się takich spotkań może tylko ten, kto sam swoich przekonań nie jest pewny albo obawia się, że inni wokół niego tacy słabi i byle co sprawi, że odejdą. Tylko... To trochę tak jak w obecnej epidemii: można z obawy przed zakażeniem zamknąć się w czterech ścianach i liczyć, że wirus nie dopadnie. A można starać się w miarę normalnie żyć i budować odporność, żeby w razie czego organizm sam poradził sobie w wirusem. Także w sprawach wiary, religijnych kontrowersji, chyba lepiej słabą wiarę jakoś wzmacniać, niż całkiem izolować się od inności, prawda? Bo co jak izolacja okaże się nie dość szczelna? Zresztą mury dość łatwo zamieniają się w bastiony i barykady, z których już tylko się innych razi....

***


Dopowiedzenie dla tych, którzy ciekawi  mojego komentarza w sprawie obecnej sytuacji pandemicznej - na następnej stronie:)

... Epidemii w Polsce dzień 320. Ci, których rządowe rozporządzenia mające chronić nas przed epidemią zmusiły do zaprzestania działalności gospodarczej zaczynają się buntować. Nie dziwię się. Bez żadnego „ale”. Niektórzy przedsiębiorcy tracą albo już stracili dużo albo i wszystko. Rozumieli, gdy ilość zarażonych i tych w szpitalach rosła. Dziś jednak mocno już spadła. Średnia liczba zakażeń na 100 tys. osób w ciągu 7 dni  wynosi dziś 18,86. Przypomnę, w listopadzie dobijaliśmy do 70, a wedle zapowiedzi z tamtego czasu już przy wysokości tego wskaźnika poniżej 25 mieliśmy wracać do podziału na strefy czerwone i żółte. Spada też liczba hospitalizowanych z powodu covid. Rząd pozwala już nawet wrócić do szkół najmłodszym. Z obawy przed wzrostem zakażeń (ach ta brytyjska mutacja!) pozbawia jednak część obywateli jednego z podstawowych ludzkich praw: prawa do pracy i  do działalności gospodarczej. Tak wiem, „rząd się wyżywi” – jak mawiał dawno temu pewien członek zupełnie innego rządu. Budżetówka też. Część obszarów gospodarki niespecjalnie epidemię odczuwa inne – zyskują. Ale są tacy, którzy na tych obostrzeniach naprawdę tracą. I skoro tracą dla naszego wspólnego dobra, powinni otrzymać od wspólnoty sensowną rekompensatę, by mogli po epidemii dalej prowadzić swoje przedsięwzięcia. Nie jałmużnę. Są różne „tarcze”? Skoro mimo to są desperaci, którzy wolą narazić się na kary niż trwać w zamknięciu, to widać niezbyt skuteczne...

A najbardziej mnie złości, gdy czytam pełne zrozumienia dla tego przedłużania zamknięcia komentarze dziennikarzy. I tytuły, że „więcej zakażeń”, że „epidemia nie odpuszcza”, że szpitale pełne kowidowców, choć rzut oka na statystyki wystarczy, by widzieć, że jest zupełnie inaczej. Tylko trzeba widzieć więcej niż liczby z poprzedniego dnia... Smutne to, bo ja mało co pokazuje, że widzimy tylko to, co chcemy widzieć. Obiektywny ogląd spraw zastępują nam myślenie życzeniowe i lęki....