Rzecz w wiarygodności

Dlaczego mamy wierzyć naukowcom? Oto jest pytanie.

Rzecz  w wiarygodności

Ostatni dzień stycznia, epidemii w Polsce dzień 334... Otwarte dla najmłodszych szkoły, otwarte galerie handlowe, a zamknięte stoki narciarskie to coś, co przekracza moje pojmowanie racjonalności. Ale nie wszystko muszę rozumieć, prawda?

Przepraszam, ale dziś znacznie dłużej niż zwykle, bo temat przeobszerny...

Co poszło nie tak? – zapytał w swoim felietonie w Gościu Niedzielnym (i na Wiara.pl) Tomasz Rożek. W tle sprawdzanie, czy w Hiszpanii faktycznie zamiast śniegu spada na ziemię... plastik. Jak to jest, że choć mamy łatwy dostęp do informacji, wierzymy w bzdury – pyta autor? „Dlaczego zatraciliśmy chęć dociekania? Dlaczego zadowalamy się ślizganiem po powierzchni? Dlaczego idziemy na łatwiznę i rezygnujemy ze sprawdzenia, co jest prawdą, a co fałszem? Czy odpuszczając, czujemy z tego powodu choć lekki dyskomfort?”

Hmm... Pewnie faktycznie, jak pisał Stanisław Lem, a przypomniał Tomasz Rożek, na świecie jest dużo głupoty. Zastanawiać się jednak czy z nieba pada śnieg czy plastik to sytuacja dość skrajna. Być może raczej nawet żart. Faktem jest jednak, że dla sporej rzeszy ludzi nie wszystko co ma etykietkę „naukowe” znaczy to samo co „wiarygodne”. By dostrzec powody nie trzeba się jednak nawet specjalnie rozglądać. Wystarczy kojarzyć fakty.

Naukę dziś dotyka to, co dotknęło już dawno temu religię. Jak to ujął pewien profesor? Nikt nie kwestionuje, że 2x2=4; gdyby jednak 2x2 równało się „żyj dobrze” wielu podważałoby prawdziwość takiego twierdzenia. Faktycznie: rzadko zdarza się, że ktoś kwestionuje osiągnięcia fizyki, kosmologii, biologii czy geologii. Bozony, czarne dziury, retikula endoplazmatyczne i osady z plejstocenu nie wpływają na naszą codzienność. Medycyna, dietetyka a ostatnio także klimatologia czy ochrona środowiska znacznie bardziej. Domagają się akceptacji dla takiego, nie innego leczenia, zmiany kulinarnych gustów, mają wpływ na nasze portfele (nowy piec, droższa żarówka) i parę innych. Powód, by pewne ich zdobycze postawić pod znakiem zapytania jest oczywisty.   

Niewiara w naukę jest chyba też wprost proporcjonalna do ilości tez, w które maluczkim kazała wierzyć, a z których potem się wycofała. Pomijanie faktów nie pasujących do założeń a nawet fabrykowanie dowodów to w historii nauki nie taka znowu rzadkość. W wielu dziedzinach dla zwykłego Kowalskiego jednak bez znaczenia. Ale np. w medycynie? Ot, cholesterol. Załóżmy, że obniżanie jego poziomu lekami ma sens. Jak to jednak jest z tym wpływem jedzenia jajek na jego poziom? Wolno je jeść czy nie? W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat naukowcy wydali – na podstawie badań, a jakże – tyle sprzecznych opinii na ten temat, że zwykły człowiek przestaje wierzyć, iż wypowiadający się faktycznie mają na ten temat jakąś rzetelną wiedzę.

Po trzecie, to sami naukowcy często podważają wyniki badań swoich kolegów po fachu wykazując ich, delikatnie mówiąc, sporą niekompetencję. Kiedy matematyk John C. Lennox wykazuje poważne braki w rozumowaniu wielkiego Stephena W. Hawkinga w kwestii pochodzenia wszechświata można się nie przejmować. Co najwyżej człowiek odkrywa, że wielcy naukowcy nie zawsze potrafią rozróżnić, co jest faktem, a co nieuprawnioną dowodami ich interpretacją. Wystarczy jednak poświęcić ze dwa wieczory na pooglądanie telewizyjnych programów typu Discovery i discoveropodobnych i już wiadomo: nauce wierzyć się wręcz nie powinno! Aż roi się tam od filmów „demaskatorskich”, w których różnej maści specjaliści z naukowymi tytułami wykazują, jak bardzo to, co dotychczas nauka sądziła, jest w najlepszym razie pomyłką. Dotyczy to zazwyczaj nauk „nieprzyrodniczych”. Trudno oczywiście samemu zweryfikować poprawność takich interpretacji, ale zdarza się, że gdy w grę wchodzi Biblia czy życie Jezusa (i Marii Magdaleny ;)) nie mogę wyjść z podziwu, jak łatwo za fakty biorą wytwory wyobraźni. Ot, tłumacząc, że źródła o czymś milczą, to... musi być to ukrywana prawda :) Autorytetowi nauki coś takiego na pewno nie służy.

Po czwarte, związane z wszystkimi poprzednimi, wielu ludzi coraz częściej zastanawia się, czy wyniki badań naukowych nie zależą w sporej mierze od tego... kto je zleca. Chodzi o splot nauki, polityki i gospodarki. Wiadomo, dwie ostatnie często posługują się różnymi dalekimi od uczciwości metodami. Czy idąca z nimi ramię w ramię nauka jest inna? Czy larum podniesione przez naukowców  z powodu zanikającej dziś dziury ozonowej nie było inspirowane przez producentów „nowocześniejszych” lodówek? Czemu zużywające więcej energii żarówki zostały administracyjnie zastąpione zużywającymi mniej, ale bardziej szkodliwymi dla środowiska? Po co w benzynie biopaliwo? Po co biomasa w tym, co spala się w elektrowniach, skoro czasem sprowadza się ją przez Atlantyk z Amazonii na statkach spalających mazut? Albo jak to się stało, że promieniowanie elektromagnetyczne, do niedawna szkodliwe gdy chodziło głównie o stacje radarowe, w czasach telefonii komórkowej szkodliwe być przestało? No i ta sól morska: skoro tej wodzie tyle mikroplastiku jak może być zdrowsza od tej, uzyskanej z pokładów w Ziemi, które nie miały kontaktu z ludzkimi zanieczyszczeniami? No, chyba że te zanieczyszczenia pozytywnie na nasze zdrowie wpływają. Ale wtedy nie ma co narzekać na plastik w oceanach...

Znacznie gorzej jest oczywiście w naukach mniej ścisłych :). Ot, takie gender. Ilu naukowców sprawę bada, ilu wykłada, ile wydziałów dotyczących tej nauki na różnych uczelniach utworzono? I ogląda potem człowiek film pewnego norweskiego komika, gdzie czarno na białym udowodniono, że jej fundamentalne tezy mają się nijak do tego, co odkrywają naukowcy badających pewne sprawy bardzo wnikliwie, ale bez ideologicznych uprzedzeń. I nasuwa się zaraz refleksja, że nic nowego, przecież to już znamy, prawda? Ilu naukowców wspierało już swoim wysiłkiem chore ideologie? I nie mówię tu o działaniach nawet zbrodniczych, jak eksperymenty medyczne na więźniach obozów koncentracyjnych, które mimo wszystko wzbogaciły wiedzę, ale o pseudonaukowych tezach antropologii wspierających chore ideologie.

Osobne miejsce zajmuje tu medycyna. Ot, czy faktycznie mądrość, którą przekazały nam poprzednie pokolenia dotyczące leczenia, profilaktyki nic nie znaczy, a zdrowie znaleźć można tylko w pigułce i strzykawce? Dlaczego, choć homeopatia nie działa, koncerny farmaceutyczne w aptekach sprzedają nazywane homeopatycznymi środki? No i ta reklama farmaceutyków i parafarmaceutyków: na oko widać,  że to potężny biznes. Jak nie nabrać podejrzeń, ze nasze zdrowie, zwłaszcza żołądka i wątroby, w tym wszystkim jest mało ważne? A szczepienia? Mam na myśli spory sprzed pandemii. Czy fakt, że z takim oburzeniem spotkał się projekt antyszczepionkowców, zakładający między innymi możliwość zgłaszania odczynów poszczepiennych przez rodziców, nie tylko lekarzy, nie nasuwa podejrzenia, że jest tu jednak coś do ukrycia? Zwłaszcza gdy połączy się to jeszcze z innym faktem: tym, jak potraktowano lekarzy popierających ten projekt... Nie twierdzę, że w kwestii szczepień faktycznie ktoś coś tu ukrywa; przypominam, piszę o powodach, dla których wielu ludzi nie ma dziś zaufania do nauki i naukowców. Nie ma się co dziwić: jeśli człowiek w ostatnim stadium raka zostaje zarażony kowidem, to umiera na kowida mając choroby współistniejące, tak? A jak umiera po szczepieniu, to powodem są jego choroby i jest to tylko czasowa koincydencja. Czy to nie bałamutne podejście?

A po piąte i związane też z poprzednimi... W dobie internetu łatwo dotrzeć do opracowań czy opinii osób, które nie podzielają panujących dziś w nauce poglądów. Mam tu oczywiście znów głównie na myśli medycynę. Nie chodzi o laików, którzy wymyślają niestworzone historie, ale o ludzi z tytułami naukowymi, powołującymi się zarówno na własne badania, jak i badania innych, takich jak oni naukowych outsiderów. Macura czy Kowalski nie mają oczywiście możliwości rozstrzygnięcia, który naukowiec ma rację. Ale dlaczego mieliby wierzyć jednym a nie drugim? Zwłaszcza kiedy z jednej strony mają idealistów (albo oszołomów – powiedzą inni), gotowych dla swoich przekonań połamać własne kariery, a z drugiej ludzi niesionych przez nurt tego, co przyjęło się uważać za słuszne.

Wracając do pytanie Tomasz Rożka: co poszło nie tak? Dlaczego ludzie wierzą w bzdury? Przyczyn jest znacznie więcej niż tylko lenistwo w poszukiwaniu rzetelnej odpowiedzi. Bywa, że właśnie to uczciwe poszukiwanie skłania do refleksji, że nauce, a przynajmniej temu, co ma etykietkę naukowego, nie wolno za bardzo ufać.