Do kraju lwa

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 16.12.2010 12:54

Czym zaskoczy nas Afryka dziś? Czy będzie dla nas łaskawa, czy też znów każe nam zakosztować uczucia pragnienia, palącego skórę słońca lub szalejącej burzy z piorunami?

Do kraju lwa   AfrykaNowaka.pl 9 grudnia 2010

Za nami: Okosongomingo, Otjiwarongo, Otjikoto, Otavi, Otjivelo, Ondangwa, Oshakati, Onyaanya, Okatana… Oshikango – wciąż przed nami. Nic dziwnego, że Filipowi myli się Magda z Mają :) .

Dziś 9 grudnia. Minęliśmy już większość miast na „O”, z każdym związane są miłe wspomnienia. Coraz bardziej odczuwamy zbliżający się koniec naszej przygody z Nowakiem i coraz częściej przywołujemy w pamięci te „O”-chwile. Smutek, że koniec, ale radość, że jesteśmy tu i teraz, że doświadczyliśmy tyle i wciąż nie mamy dosyć, wciąż nam się chce brnąć dalej, odkrywać tajemnice Afryki i Kazimierza Nowaka.

Czym zaskoczy nas Afryka dziś? Czy będzie dla nas łaskawa, czy też znów każe nam zakosztować uczucia pragnienia, palącego skórę słońca lub szalejącej burzy z piorunami?

Rano budzi nas koncert koguci: Pobuudkakukuryyku!!! Naszemu gospodarskiemu kogutowi wtórują te z sąsiadujących zagród: Wstawać śpiochukukuuuryyku!!! Gotowi jesteśmy posłuchać głosu natury, ale dla pewności patrzymy na zegarek: jest 3:30… Hm… Jednak nie…

Pierwszym przystankiem w dzisiejszej podróży jest szkoła należąca do kompleksu misyjnego Okatana. Wiemy z listów, że Nowak zatrzymał się w misji i został tu serdecznie przywitany i ugoszczony. Ponieważ nam poskąpiono gościny, postanawiamy zawiesić tabliczkę upamiętniającą jego podróż na szkolnym dziedzińcu.

Do kraju lwa   Nieśpiesznie ruszamy w drogę. Nieśpiesznie, bo nie śpieszy nam się oddawać rowerów :) . Ale również dlatego, że dziś w planie mamy nie dojechać do granicy z Angolą, co może okazać się trudne, bo do granicy raptem 48 km i aż dwa dni na ich pokonanie. Szybko kończy się asfalt i droga w kierunku Endoli zamienia się w bardzo grząską, piaszczystą drogę szutrową. Jedziemy 10 km/h, czyli bardzo wolno. Nikt nie podziwia widoków, zajęty patrzeniem pod koła w poszukiwaniu skrawka twardego, przejezdnego gruntu. Męcząca taka droga! Gdzie podziały się bary przydrożne z zimną, orzeźwiającą colą? Tylko słońce, piach i białe kamyczki, w których grzęzną koła. Nagle na horyzoncie majaczy miasteczko. Nie, to nie fatamorgana!!! Ufff, to autentyczna, na pozór opuszczona mieścina pośrodku nicości. Kilka zrujnowanych chat i oczywiście bar upragniony, czyli zimne napoje i na pocieszenie trochę rozrywki: bilard :) .

Nowak, tak jak i my, miał w planie zobaczyć skrawek Owambolandu. Jednak on, w przeciwieństwie do nas, zmuszony był opuścić Namibię w pośpiechu, gdyż jego pozwolenie na pobyt wygasło. W liście do żony pisze:

Ale deszcze – potem granica – a do tego konieczność opuszczenia śpiesznie S.W. psuje mi humor – denerwuje – odbiera spokój myśli”.

Nam humory dopisują i mimo trudnych warunków, pedałujemy ochoczo dalej, w oczekiwaniu na kolejne wyzwania. I wtedy staje się rzecz przedziwna – taka, której nikt z nas się nie spodziewał. Droga jak droga – prosta i coraz bardziej piaszczysta – wiedzie nas najpierw trochę w lewo, trochę w prawo, staje się trochę bardziej krzywa i coraz bardziej się rozgałęzia. Rozgałęzia, rozdrabnia… Za chwilę każdy już podąża własną drogą. Pajęczyna dróżek, traktów, śladów kół, rowerów, stóp, droga piaszczysta, ubita, grząska, wśród traw, krzaków, palemek, palm, kolorowych drzew, istny labirynt splątanych ścieżek po horyzont. Do tego piękne słońce, rzucające długie cienie, serdeczni i ciekawi naszych przygód tubylcy. Tak wita nas OWAMBOLAND! Tak nas zaskakuje.

- Gdzie jest droga?! –krzyczę do Filipa oddalonego ode mnie o jakieś 20 metrów.

- Nie wiem! – odkrzykuje, śmiejąc się. – Po prostu jedź przed siebie!

Wszyscy się śmieją. Wokół panuje cisza, która sprzyja kontemplacji. Każdy obiera własną drogę tak, jakby był samodzielnym odkrywcą krainy Owambo. Każdy z nas wczuwa się trochę w rolę podróżnika, którego śladem podąża. Po raz pierwszy mamy okazję wjechać w głąb lądu, nie ogranicza nas ani droga ani płot ogradzający busz lub czyjąś farmę. Tutaj wszystko jest wspólne, jest własnością plemienia. Po raz pierwszy możemy zakosztować podróżniczej wolności. Bo czyż nie tak właśnie podróżował Nowak? Czyż nie był prawdziwym „offroadowcem”?

Na nic zdaje się poszukiwanie odludnego miejsca na nocleg, więc decydujemy się rozbić namioty przy jednej z bocznych dróg, zapytawszy wcześniej o pozwolenie mieszkańca sąsiedniej wioski-zagrody. Zastanawiamy się, jak to będzie na granicy, czy uda nam się osobiście przekazać rowery ekipie Angola 1, gdy otrzymujemy niepokojącą wiadomość od Norberta:

Jest awaria, zgubili nam bagaż, czy możecie poczekać 2-3 dni…?

Do kraju lwa   Hm… Chwila konsternacji. Cisza. Mózgownice zaczynają pracować coraz szybciej. Jakiś pomysł? Ktoś ma? No pewnie – szybka decyzja w porozumieniu (telefonicznym) z Norbertem: odstawiamy rowery w kościele w Engeli przy granicy i wracamy do Windhoek, gdzie mamy zarezerwowany samochód; samochodem wracamy na północ i 14-tego (we wtorek) przekazujemy rowery. Tymczasem ekipa angolska czeka na bagaż w Luandzie. Logistyka w Afryce nie jest łatwa!

- Ale… Chwila, chwila. Jeśli nie oddajemy rowerów teraz,to nie oddajemy też książki pałeczki. A to znaczy… że nasz etap wciąż trwa!!! – dedukuje Kuba.

Ależ oczywiście! Co prawda nie na rowerach, ale przecież Nowak też odwiedził Windhoek samochodem (z Gumuchab, z Panem Wiśniewskim). Zatem sprawdźmy, co Kazik robił w stolicy? Nie ma tego złego, itd.

Budzą nas tym razem ludzkie głosy i o ludzkiej porze. Wychylamy zaspane i pogniecione snem twarze z namiotów i widzimy ciekawskie spojrzenia i roześmiane twarze dzieci :) . Wesoła gromadka towarzyszy nam przez cały proces przebudzania i pakowania. Znów mamy trochę więcej czasu, niż pierwotnie planowaliśmy. Zdarzenia i decyzje dnia wczorajszego pokrzyżowały nam plany z jednej strony, ale z drugiej – dały więcej swobody. Sadzamy więc nasz dobytek i nas samych na rowery w ten ostatni rowerowy dzień i… szybko z nich schodzimy. Offroad bowiem staje się tak bardzo offroadowy, że aż nieprzejezdny. Saharyjski wręcz piach na „drodze” nie pozwala pedałować. Trzeba pchać! Zlani potem docieramy do Engeli, do kościoła luterańskiego, w którym akurat trwa ślub. Co ciekawe, jest to ślub mieszany (biało-czarny) w tradycyjnej otoczce Owambo: śpiewy, śmieszne pokrzykiwania kobiet, kolorowe stroje. Miejscowy pastor, o rozbrajającym poczuciu humoru, udostępnia nam pomieszczenie, w którym możemy zostawić rowery i sakwy, pokazuje, gdzie jest Office (toaleta :) ), załatwia transport do Ondangwa. Z Ondangwa ruszamy zatłoczonym, pełnym dzieci (gdzie są rodzice??), dusznym busem do Windhoek. W osiem godzin przebywamy większość drogi, jaką pokonywaliśmy rowerem przez 3 tygodnie. I tak z Ondangwa przez Onyaanya, Otjivelo, Tsumeb, Otavi,  Otjiwarongo, Okahandja do WINDHOEK! Znów wita nas Haiko. Czuję się, jakbym wracała do domu. Etap trwa. Jesteśmy w punkcie wyjścia. Wszystko zaczyna się od początku :) .

[Maja Piotrowska]

Do kraju lwa   sobota, 4 grudnia 2010

Przed opuszczeniem bardzo dla nas gościnnego Tsumeb spotykamy się na śniadaniu z Wernerem, aby pomóc mu w sporządzeniu notatki o nas do lokalnej tsumebskiej gazety. Rozmowy obfitują w wiele ciekawych informacji o samej Namibii, o kopalni w Tsumeb, o wodach zarówno podziemnych jak i powierzchniowych, a także o Owambolandzie, w który lada moment mieliśmy wkroczyć. Z Wernerem żegnamy się tylko na chwilę, żeby się spakować i ponownie spotkać na sesję fotograficzną „in action”. Jego zaangażowanie sugeruje, że będzie to zdecydowanie lepszy artykuł niż ten, który pojawił się w „Die Republiken”.

Ostatecznie zostawiamy za sobą Tsumeb – ostatnią białą osadę w Afryce Południowo-Zachodniej i udajemy się nad jezioro Otjikoto, które jest jednym z trzech niewysychających akwenów wodnych w Namibii. A powstało najprawdopodobniej na skutek zawalenia się stropu jaskini i przypomina swoim wyglądem kamieniołom. Pozostałe dwa to oddalone od niego o 20 km jezioro Guinas oraz podziemne jezioro o powierzchni 2 hektarów w jaskini Dragon’s Breath. Mieliśmy z Filipem chrapkę na 30-metrowy zjazd do wnętrza tejże jaskini, ale niestety właściciel ziemi, na której się ona znajduje, nie dysponuje odpowiednim sprzętem alpinistycznym.

Samo jezioro Otjikoto jest ważnym punktem historycznym. W 1915 roku wycofujące się wojska niemieckie zatopiły w jeziorze 10 armat oraz ponad 300 skrzynek amunicji. Część sprzętu została wydobyta z dna jeziora i umieszczona w muzeach w Tsumeb oraz Windhoek, natomiast reszta nadal spoczywa na ok. 55 metrach pod powierzchnią wody i stanowi jedyne w swoim rodzaju podwodne muzeum. Niestety zwiedzać mogą je tylko członkowie klubu nurkowego z Windhoek.

W czasach Nowaka w okolicy żyło mnóstwo dzikich zwierząt – lwy, likaony, hieny, a nad samym jeziorem spacerowały flamingi. Dzisiaj wszystko jest prywatną własnością, a przed wejściem rzecz jasna należy kupić bilet. Zamiast flamingów można podziwiać kozy i owce. Taka to teraz dzicz.

Mimo wszystko jest to ważne miejsce na trasie naszej podróży i postanowiliśmy umieścić tutaj jedną z Nowakowych tabliczek. Po krótkich rozmowach z właścicielem, wybraliśmy miejsce, którego nie da się przeoczyć udając się nad jezioro i własnoręcznie, każdy po jednej śrubce przymocowaliśmy ową tabliczkę. W tym miejscu chcielibyśmy podziękować jej sponsorowi – panu Sławomirowi Miłaszewskiemu. Specjalne podziękowania składamy również na ręce pani Joanny Gips, która ów sponsoring dla naszego etapu pozyskała.

Jeszcze gdzieś przede mną dwie farmy, a dalej już kraj murzyński, bezkresny, nędzarny i dużo trudnych, ciężkich nad wyraz dni tułaczych.

Nowak podróżował dalej przez ówczesny rezerwat, a dzisiaj już Park Narodowy Etosha. Niestety rowerami nie możemy wjechać na teren parku. Zabraniają tego przepisy. Poza tym w Parku Etosha nie jesteśmy górą piramidy pokarmowej. Dlatego też nasza dalsza droga prowadzi głównym asfaltem w głąb Owambolandu, a Nowakowe Namutoni zmuszeni będziemy odwiedzić dopiero, gdy przesiądziemy się z rowerów do samochodu.

Wraz ze zbliżającym się zmierzchem rozpoczynamy akcję „nocleg”. Tym razem po opuszczeniu głównej drogi trafiamy na „farmę lwa”. Właścicielami okazuje się małżeństwo na co dzień pracujące w Tsumeb, a podczas weekendu doglądające prac na farmie. Oczywiście już nie jesteśmy anonimowi, mówią, że dzisiaj machali do nas, kiedy nas mijali na drodze. Pierwsze lody przełamane, choć dla pracowników farmy nadal jesteśmy niczym UFO i przez baaaardzo długi czas przyglądają się jak to dziwni biali ludzie rozpakowują sakwy, rozstawiają namioty na trawie, gotują makaron itd. Pierwszy raz mamy okazję zobaczyć jak wygląda życie na murzyńskiej farmie. Prąd jest czasem, woda jest gdzieniegdzie, toaleta nie działa, ale za to kąpiel przy świeczce wprowadza miły nastrój.

Podczas wieczornych rozmów z państwem Gomachab po raz kolejny przekonujemy się, że w tym kraju wszyscy się znają. Pan Otis w młodości grywał w piłkę z Guntherem Hellinghousen, u którego mieliśmy okazję nocować tydzień wcześniej.

Spokój. Cisza. Rozgwieżdżone niebo. Tylko powoli czujemy, że nasza podróż zbliża się ku końcowi. Niestety.

.

niedziela, 5 grudnia 2010

Idziemy na rekord! Wstaliśmy z postanowieniem, że to właśnie dziś przejedziemy sto kilometrów. Bo co tu innego robić, jeśli po drodze GPS oprócz jednej miejscowości pokazuje tylko wielkie nic. Przemierzamy więc owo wielkie nic, a tu niespodzianka: co chwilę coś.

Na początek przekraczamy tzw. Red Line, czyli granicę pomiędzy światem rozwiniętym i światem rozwijającym się lub, żeby opisać to dosadniej, między światem, gdzie się żyje i światem, gdzie żyć się próbuje. Na północy żyje ok. 70% namibijskiego społeczeństwa, a większość ziem jest wspólna, należy do różnych plemion, a rzadziej jest w rękach prywatnych. Obszar na południu natomiast jest w całości prywatny, ziemie są podzielone na farmy czasem osiągające rozmiary nawet 50 tys. hektarów. Red Line, to jednak przede wszystkim punkt kontroli bydła. Na południu zwierzęta są hodowane w sposób komercyjny, a więc na mięso, które później w dużej mierze jest eksportowane. Na północy natomiast nikt nie panuje nad tym, która krowa jest czyja i jakie jest jej przeznaczenie, więc należało ustanowić weterynaryjny punkt kontroli zwierząt, aby jakaś przypadkowa sztuka z północy nie została eksportowana na europejskie salony.

Nie wieźliśmy w sakwie żadnej krowy, więc ową granicę przekroczyliśmy bez żadnej kontroli. Dalsza droga poprzez nicość to nieustanna walka. Walka tak trudna i zażarta, że potrzeba było nie lada motywacji, aby licznik pokazał upragnione sto kilometrów. Kiedy żar leje się z nieba, pot spływa po policzkach, a przy drodze co dwa kilometry stoi budka z coca-colą, to tylko najbardziej zaprawieni w bojach podróżnicy są w stanie ową walkę z samym sobą wygrać i pedałować dalej i dalej, nie zwracając uwagi na nawoływania spragnionego orzeźwienia organizmu. Wygraliśmy!

Aby uczcić owo zwycięstwo, zatrzymujemy się w barze w celu zakupienia życiodajnego płynu. Chciałbym napisać, że bar był czwartej kategorii, ale nie, moi drodzy, tenże bar wychodzi poza wszelkie znane mi normy i standardy. Bar posiadał lodówkę, ale prądu niestety nie, więc życiodajny płyn był życiodajny tylko w przenośni. Ale nic to. Kiedy już dogadałem się w języku Owambo, czego ja tu tak naprawdę szukam, nagle wszystkie buteleczki zniknęły. Hmm.. czy ja kupiłem po piwie wszystkim ludziom w tym barze, czy o co chodzi? Ale nagle pani łapie mnie za rękę i prowadzi w barowe kazamaty, aby się rozliczyć. No i się zaczęło.  15 minut machania łapkami i dziesięciu przekrzykujących się pomocników, próbujących ustalić, ile kosztują te butelczyny i ile mają mi wydać. Palcem po piasku doszliśmy do porozumienia, przynajmniej tak mi się wydawało. Nagle się okazało, że piwo jest dolara droższe, dopłacam więc, jednak pani zapomniała, że poprzednio już mi wydała resztę i tak w kółko. W końcu jednak z różnych stron, różne osoby wręczyły mi buteleczki i z upragnionym pakunkiem udaliśmy się w dalszą drogę na spotkanie gradobicia. Ulewa przyszła tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy wyciągnąć kurtek, więc z zachodzącym słońcem po lewej i tęczą po prawej przyszło nam pedałować w ulewnym deszczu szukając noclegu w przydrożnym buszu.

[Kuba]

Więcej relacji z Namibii na: http://afrykanowaka.pl/cat/relacje/etap-13-namibiaii