Katolicyzm bez chrześcijaństwa

Jedno wydaje się mniej ważne, inne jest zbyt wymagające, jeszcze inne odbieramy jako niedzisiejsze.

ks. Tomasz Horak ks. Tomasz Horak

Sformułowanie „katolicyzm bez chrześcijaństwa” pochodzi z wykładu ks. Tomáša Halíka, czeskiego księdza, teologa, pisarza. Można się z nim zgadzać, albo i nie, można dyskutować. Zostawmy polemiki na boku, a zapytajmy, jakie jest znaczenie tytułowego sformułowania.

Zatem – co to jest chrześcijaństwo? Wiara, religijna wiara, w której centrum znajduje się osoba Jezusa. Przypomnijmy co najważniejsze: historyczny Jezus zwany Chrystusem, wiara w jego bóstwo (bo człowieczeństwo jest faktem historycznym), wynikająca z tej wiary akceptacja ewangelii czyli sposobu wartościowania świata, ludzi, siebie. Z tego wartościowania wyrasta określony sposób i styl życia. Dodać trzeba, że chrześcijaństwo nie jest przywiązane do jakiejś etnicznej społeczności, nie jest ograniczone ani rasowo, ani klasowo, ani kulturowo. Jest uniwersalne – choć wyrosło w konkretnym czasie i miejscu.

Co to jest katolicyzm? Słownikowo określa postawę i zakres powszechności. Takie jest greckie źródło tego słowa. Historycznie taki sens niosło w sobie określanie tym słowem chrześcijańskiej wspólnoty wyznających „Jezus jest Panem“. Z czasem określenie „katolicki“ nabrało sensu zacieśniającego, gorzej, bo przeciwnego swemu pierwotnemu, słownikowemu znaczeniu. Obok niego wyrosły inne, również zacieśniające określenia. Wszyscy wierzący w Jezusa uważali się za chrześcijan, ale każdy ich odłam był jednak inny, często nawet wrogi wobec pozostałych.

Po tym uproszczonym wykładzie wracamy do Halikowego określenia „katolicyzm bez chrześcijaństwa”. Sprzeczność? Bynajmniej. „Chrześcijaństwo” określa wiarę – tak w jej warstwie teologicznej, jak i obyczajowej. Natomiast „katolicyzm” eksponuje odmienności zarówno w zakresie niuansów wiary, jak i obyczaju. Ale przede wszystkim w obszarze organizacji danej wspólnoty, grupy, odłamu chrześcijan. Jeśli przeniesiemy to na płaszczyznę religijnego sporu, wszystko nabiera kształtów najpierw karykaturalnych, w dalszej kolejności generując nieufność i wrogość. Stąd krwawe wojny religijne. Ale wyrasta inna trudność – właśnie ta, którą ks. Halík zamknął w krótkim stwierdzeniu „katolicyzm bez chrześcijaństwa”. Mówił o Kościele w Polsce, ale jeśli rozejrzeć się szerzej – choćby tylko po Europie – można to odnieść do protestantyzmu, do kalwinizmu, anglikanizmu, prawosławia i innych pomniejszych odłamów.

Jednak nie to jest dziś istotą problemu – z czego zresztą mój imiennik doskonale sprawę sobie zdaje. Kamieniem obrazy jest zgubienie z oczu – a pewnie i z serca, z umysłu, ze sposobu wartościowania osoby Jezusa. Właśnie tak: osoby. A wraz z osobą jej głębi, zwanej przez chrześcijan ewangelią. „Ewangelia” jako dziełko literackie jest krótka, zwięzła, miejscami tajemnicza, subtelna, osadzona w starożytnych realiach, a jeszcze głębiej zakorzeniona w ogólnoludzkiej rzeczywistości. Oczywiście, nie tylko o księgi zatytułowane „ewangelią” chodzi. O wszystkie – zatem i o Dzieje Apostolskie, i o Listy, a także o najstarszą tradycję.

Czy zagubiliśmy wszystko i bez reszty? O, nie! Niemniej jednak wiele spraw ważnych odstawiamy gdzieś na bok, często nawet do kąta. Dlaczego? Jedno wydaje się mniej ważne, inne jest zbyt wymagające, jeszcze inne odbieramy jako niedzisiejsze. Nie mówiąc o wygodnictwie, o bezmyślności. A także o tworzeniu obok ewangelii jakiegoś systemu wartości i zachowań pozornie ewangelicznych. Te zaś bywają przez nas hołubione, bronimy ich, narzucamy jakoby od Jezusa pochodziły, bywa że stawiamy je na czele wszystkich innych zasad. I to jest ten nasz wykoślawiony katolicyzm. Katastrofa, gdy taki katolicyzm przesłania chrześcijaństwo...

Przytoczę słowa ks. Halíka: „Tym co młodą generację Polaków prowadzi do szybkiego odwrotu od Kościoła, jest katolicyzm bez chrześcijaństwa”. Pytamy: Od kogo zależy, jaka postawa będzie dominowała w Kościele? W polskim Kościele, w czeskim, niemieckim i wielu innych? Powiedzieć, że od nas wszystkich to tyleż prawda, co i jakiś unik. Parafianom niesporo powiedzieć, że od proboszcza i wikarych. Księżom nie wypada wskazać na biskupów, a papież robi co może, by katolicyzm był do głębi chrześcijański.

Modne stało się wskazywanie na instytucję – starożytną i uświęconą – jaką jest synod. „Syn-hodos” po grecku znaczy „wspólna droga”. Czyja? Nas, chrześcijan z pierwszej połowy XXI wieku. Ale przecie na czele idących wspólną drogą musi być ktoś. Jak Mojżesz na czele Izraelitów. A na czele chrześcijan – Jezus. Zagubiliśmy (przynajmniej w polskich przekładach) w Liście do Hebrajczyków kilka tytułów przypisywanych przez starożytnych Jezusowi. Między innymi tytuły „Przewodnik” oraz pokrewny „Wódz”. Dawne, historyczne synody miały swoich „wodzów” – biskupów, kardynałów, papieży. Uwierzyliśmy zbytnio w demokrację. Synody zamieniają się w parlamenty. Silne rozwarstwienie pomiędzy chrześcijanami świeckimi a duchownymi powoduje, że właśnie ci ostatni mają pierwsze i ostatnie słowo. Zwykle oderwane od życia, wypowiadane kościelnym żargonem – w efekcie niezrozumiałe dla ogółu i spóźnione wobec dokonujących się w świecie zmian.

Zakończę zrodzonym z nadziei zdaniem z komentarza sprzed tygodnia: „Były już takie okresy w historii, gdy zdawało się, że chrześcijaństwo rękami chrześcijan zostanie wymiecione z tego świata. Nie zostało. Odradzało się. Wcale nie jak mityczny Feniks z popiołów, lecz jak historyczny Jezus z grobu”. Takie odrodzenie nie dokona się jednak tryumfalnym wejściem na scenę dziejów. Oczekujących na fanfary zwycięstwa jest wciąż zbyt wielu. A gdzie krzyż?