Katolik do bicia

Andrzej Macura

Oj, dostało się ostatnio nam, wierzącym. Podobno nasza wiara jest kiepskiej jakości. Tak przynajmniej wynika z wywodów specjalistów.

Katolik do bicia

Sam mam do wiary swojej i swoich rodaków sporo zastrzeżeń. Wydaje mi się jednak, że krytyka powinna być w miarę możliwości sprawiedliwa. Trzymać się faktów, nie domysłów i iluzji. Zadanie trudne zważywszy, że nikt nie ma bezpośredniego dostępu do tego, co dzieje się w sercu człowieka, a wnioskować może jedynie na podstawie tego, co zewnętrzne. Niestety, w tego typu wypowiedziach ostrożności  zdecydowanie brakuje. Ostatnio najdobitniejszym tego przykładem jest wywiad, jakiego Zbigniew Mikołejko, filozof, historyk religii itd. itp. – słowem, poważny naukowiec - udzielił Aleksandrze Klich w Gazecie Wyborczej.

Już na początku wywiadu pan profesor popełnia kardynalny błąd, którego jako naukowiec popełnić nie powinien. Na pytanie dziennikarki: „W jakiego Boga wierzą Polacy” odpowiada: „Wierzą w boskie awatary nie w boskość”.

Pani Klich może sobie zadawać pytania jakie chce. Ale filozof i profesor  nie powinien godzić się na uogólnienia. W logice – było nie było dziedzinie filozofii, którą wedle Wikipedii Pan Mikołejko raczy studentom wykładać – ten błąd nazywany jest „pars pro toto”. I nie miałoby to wielkiego znaczenia, gdyby chodziło tylko o początek wywiadu. Niestety, w całym długim wywodzie Pan Profesor często uogólnia. Nawet z jednostkowego przypadku dziewczyny, która po obejrzeniu „Pasji” Gibsona zdziwiona była ogromem cierpień Jezusa, wyciąga wniosek dotyczący błędów Kościoła w przekazie wiary.

Nie sądzę, żeby osobie znającej logikę trzeba było przypominać, iż zdanie „barany są białe”, kiedy nie mówimy o konkretnym stadzie, na pewno nie jest zdaniem prawdziwym. Białość nie stanowi bowiem istoty bycia baranem. Wiadomo przecież, że istnieją też barany czarne. Dlatego należałoby powiedzieć raczej „większość baranów jest biała”. Albo „istnieją białe barany”. Niestety, choć zasady logiki z pewnością są Panu Profesorowi znane, odnośnie do polskich katolików woli upraszczać. A przecież w klasycznej retoryce „pars pro toto” uchodzi za technikę świadomego okłamywania słuchaczy.

Mogę Panu Mikołejce zaręczyć, że zarówno ja, jak i sporo moich znajomych jesteśmy Polakami i katolikami. I że zarówno dla mnie, jak i dla nich Bóg nie jest awatarem. Rozróżniamy między Trójcą Świętą a Świętą Rodziną. Można by utyskiwać na poziom wiedzy religijnej „części polskich katolików albo „wielu polskich katolików”. Ale uogólnianie i wrzucanie głęboko wierzących do jednego worka razem z tymi, dla których wiara jest tylko pustą tradycją, jest najzwyczajniej krzywdzące.

To podstawowy ale nie jedyny mankament wywodu pana Mikołejki. Czytając wywiad z nim odnosi się wrażenie, że  wprawdzie z wielką swobodą porusza się po faktach, ale interpretuje je dowolnie, pomijając niewygodne szczegóły. I nie bacząc na to, że owa mocno dyskusyjna interpretacja nie powinna być podstawą do formułowania bezdyskusyjnych sądów.

Ot, zdaniem Pana Profesora, Polacy prowadzą niechlujne życie moralne. Za to tam, gdzie panuje „surowy duch protestantyzmu niejednokrotnie częściej niż w Polsce istnieje moralny rygoryzm. Pilnuje się Dekalogu”. Gdzie? Na przykład w Holandii czy Niemczech.

Muszę przyznać, że po przeczytaniu tego fragmentu wywodu trochę mnie zatkało. Może zbyt mało uwagi zwróciłem na owo „niejednokrotnie”. Cóż. Pan Profesor uogólnia, gdy chodzi o Polaków. Inne nacje traktuje już ostrożniej. No bo jak? Holendrzy moralnymi rygorystami? A w czym się ów rygoryzm przejawia? W istnieniu legalnych domów publicznych?  W sprzedawaniu narkotyków w kafejkach? A może w prawie zezwalającym na eutanazję?

I Niemcy w tym obrazie są mocno wyidealizowani. W którymś z dalszych fragmentów wywiadu pan Mikołejko ubolewając nad niepowiązaniem wiary i życia Polaków przytacza przykład mordu w Jedwabnem. Przepraszam, ale czy Pan Profesor nie wie, kto był inspiratorem tego mordu? I nie wie, kto założył w naszym okupowanym kraju getta i obozy zagłady, w których Żydzi byli mordowani na o wiele większą skalę niż w Jedwabnem? Twierdzenie w takim kontekście, że Niemcy pilnują Dekalogu, a Polacy nie, zakrawa na kpinę. Chyba że mówimy o jakimś innym dekalogu.

Można utrzymywać, jak robi Pan Mikołejko, że chrześcijaństwo w Polsce było wprowadzane na siłę. Pewnie historycy mogliby ocenić, ile w tym prawdy, a ile uogólnienia, ale niech już będzie. Wywodzenie jednak z tego wniosku, jak to robi Pan Profesor, że to powód, dla którego wiara Polaków, w przeciwieństwie do ludów romańskich czy celtyckich była i jest powierzchowna, to znów jakaś irracjonalna fanaberia. Co Pan Mikołejko powiedziałby o funkcjonujących wśród chyba jednak romańskich mieszkańców Sycylii czy Kalabrii strukturach mafijnych? Jak interpretuje rzezie, jakich dopuszczali się romańscy Francuzi walcząc z heretykami?  A zwłaszcza jak widzi wojnę trzydziestoletnią, podobno największą wojnę religijną, która na szczęście do Polski nie dotarła?

Myliłby się ktoś, kto przypuszczałby, że się czepiam. Pan Mikołejko do wojny trzydziestoletniej i innych zajść o charakterze wojny religijnej się odnosi. Nieco wcześniej, by pokazać naszą, Polaków, cywilizacyjną niższość. Zacytujmy.

„Nie spieraliśmy się o wiarę, nie umieraliśmy za nią w okresie kontrreformacji jak Francuzi czy Niemcy. Na zachodzie Europy wyrzynano się w imię Boga, ale - jakkolwiek strasznie by to zabrzmiało - dzięki rzeziom tamtejsze wspólnoty wyrosły na krzepkie, mądre społeczeństwa. W tym samym czasie nasza średnio zamożna szlachta zamknęła się w białych ścianach polskich dworków, zasiadła pod lipami i zastygła intelektualnie. Słynna polska tolerancja polegała właściwie na obojętności. I za ten polski brak ostrego religijnego sporu, wojen, za brak nocy świętego Bartłomieja i wojny trzydziestoletniej przyszło nam zapłacić słabym państwem. I słabą wiarą”.

Teza to co najmniej ryzykowna. Zwłaszcza jeśli wypowiada ją kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Polacy w okresie poreformacyjnym też mieli swoje religijne spory. I nie chodzi tylko o drobniejsze ekscesy, jak manifestacje protestantów przeciwko procesjom Bożego Ciała. Nie chodzi o fakt, że granice Polski nie pokrywały się wtenczas z miejscem zamieszkiwania Polaków, więc np.  polscy mieszkańcy Śląska też w wojnie trzydziestoletniej brali udział. Przede wszystkim o to, że polscy katolicy w tym czasie dyskutowali z prawosławiem. Przypomnijmy, w 1594 r., a więc 22 lata po Nocy Świętego Bartłomieja zawarto Unię Brzeską, na mocy której – upraszczając – prawosławni z Rzeczpospolitej stali się częścią Kościoła katolickiego. I te wszystkie wysiłki odbudowania jedności między Wschodem a Zachodem, owe spory i  kontynuowanie w lokalnej skali unijnego Soboru Florenckiego, wynikały z lenistwa i obojętności religijnej, tak?

Nie jestem historykiem. Sądzę jednak, że fakt, iż Polakom udało się nie dopuścić do najgorszego nie znaczy, że wiara była naszym przodkom obojętna. Po prostu ich przywódcy okazali się mądrzejsi niż ich zachodni i południowi sąsiedzi i udało się im nie uwikłać aż tak bardzo wiary w rozgrywki polityczne.

Pan Profesor mocno też uprasza, gdy pisze o wierze współczesnych Polaków. Zacytujmy: „Co przeciętny Polak wie o doświadczeniu nocy św. Jana od Krzyża? O świętym Tomaszu? Augustynie? Nie wiedzą ani ci, co chodzą do kościoła, ani ci, którzy Kościół atakują. Polakom ta wiedza nie jest potrzebna, bo są przekonani, że wiara to łaska, i już. A jak jej nie ma, to nie ma. I to przekonanie zwalnia z wysiłku umysłowego, rozleniwia, a to błąd”.

O ile można się zgodzić z tezą, że z wiedzą religijną przeciętnego Polaka nie jest najlepiej, to już sformułowanie iż „dla Polaka wiara jest łaską i już”  brzmi cokolwiek niesprawiedliwie. Zwłaszcza w kontekście zarzutów o rozdzieleniu wiary i życia. „Wiara jest łaską i już” to sformułowanie zdecydowanie bliższe protestantyzmowi. Katolikom zaś od lat dostawało się w religijnych sporach właśnie za to, że podkreślają rolę dobrych uczynków, deprecjonując przez to  wartość darmowej Bożej łaski. Kolejny raz okazuje się, że krytykom polskiego katolicyzmu takie drobiazgi nie przeszkadzają. W myśl zasady, że jak chce się uderzyć, to kij się znajdzie.

Ręce opadają, gdy Pan Mikołejko ze zdziwienia nastolatki po obejrzeniu „Pasji” Gibsona, że Jezus tak bardzo cierpiał, wywodzi wniosek, iż  uczono jej religii bez bólu i cierpienia. Przepraszam, ale czy Pan Mikołejko słyszał o Gorzkich Żalach z kazaniami pasyjnymi? Albo o nabożeństwie Drogi Krzyżowej? A czy słyszał, jak przez cały Wielki Post organiści, wbrew zasadom, grają pieśni pasyjne? Nie chcę się czepiać, ale co najmniej kilka razy słyszałem pod adresem mojej wiary zarzut, że to religia cierpiętników. Więc jak w końcu jest? Za dużo czy za mało mówimy o cierpieniu? A może to zależy od tego, z której strony chce się nas uderzyć?

W największą konsternację wprowadził mnie ostatni wywód Pana Profesora. Zachwycając się świętą Faustyną mówi: „Ona, prosta zakonnica, z jednej strony wyrasta ze zgrzebnego katolicyzmu z jego dewocją, z drugiej - wpisuje się w odwieczny spór między pelagianizmem a augustianizmem, stając w jakiejś mierze po stronie mnicha Pelagiusza, a przeciwko Augustynowi. To zresztą także strona Jana Pawła II, a nie Benedykta XVI. Bo Pelagiusz głosił, że miłosierdzie Boże jest nieskończone i piekło będzie puste (…).

Nie jestem profesorem i filozofem religii, tylko prostym magistrem teologii. Może się nie znam. Ale choć wiem, że św. Augustyn prowadził spór z Pelagiuszem, to wiem też, że tematem tego sporu był grzech pierworodny i – szerzej kondycja ludzkiej natury. Zaś za twórcę tezy o pustym piekle, ku której skłaniali się tacy wielcy teologowie jak Grzegorz z Nyssy czy Ewagriusz z Pontu,  uważa się żyjącego z półtorej wieku wcześniej Orygenesa. Może i Pelagiusz coś na ten temat mówił, trudno to sprawdzić, bo ogólne opracowania na ten temat milczą, ale wystawianie biedaka w tej kwestii na sztandar to na pewno przesada. Nie mam racji?

No cóż. Nie po raz pierwszy usłyszałem z ust specjalisty, jakie mam problemy ze swoją religijnością. Zawsze mnie dziwi, skąd czerpią wiedzę na ten temat. Ani ze mną nie porozmawiali, ani nie dali mi do wypełnienia żadnej ankiety. Zawsze wydawało mi się, że człowiek zdobywa wiedzę a posteriori, dzięki doświadczeniu. Jednak z upływem lat coraz bardziej skłonny jestem przypuszczać, iż faktycznie, jak twierdzili niektórzy dawni filozofowie, część ludzi ma wiedzę  aprioryczną. Czyli wlaną. Proces uczenia się polega u nich wyłącznie na odsłanianiu tego, co de facto dawno już wiedzieli. Inaczej trudno zrozumieć nonszalancję, z jaką żonglują faktami.