Co z węgierskimi mediami?

PAP |

publikacja 05.01.2011 18:30

Węgry są otwarte na wprowadzenie ewentualnych zmian do kontrowersyjnej i budzącej wiele krytyki w Europie ustawy medialnej. Czekają na ocenę Komisji Europejskiej i jej rekomendacje - powiedział w środę szef węgierskiej dyplomacji Janos Martonyi.

"Jestem pewien, że Komisja Europejska uczciwie oceni tekst i może wystąpi z jakimiś rekomendacjami. Wtedy zobaczymy. Razem usiądziemy i zdecydujemy" - powiedział w środę Martonyi w Budapeszcie zagranicznym dziennikarzom z Brukseli. Ocenił, że wiele krytycznych opinii na temat węgierskiej ustawy medialnej "to zwykłe błędy", wynikające z niewiedzy.

Zaprzeczył na przykład, by za brak tzw. niezrównoważenia politycznego publikacji groziły na Węgrzech kary finansowe. "To kompletnie nieprawdziwe" - powiedział.

Jednocześnie zapewnił, że rząd Węgier jest przywiązany do wartości europejskich i wbrew wyrażanym zwłaszcza w kraju obawom krytyków ustawy medialnej Węgrom nie grozi autorytaryzm czy odejście od demokracji. "To śmieszne, bądźmy uczciwi i proporcjonalni" - apelował.

Temat ustawy, krytykowanej przez organizacje praw człowieka i media, a także niektóre rządy UE, zdominował pierwsze dni rozpoczętej 1 stycznia węgierskiej prezydencji w UE. Także Komisja Europejska ma wątpliwości co do ustawy medialnej na Węgrzech, a zwłaszcza niezależności powołanego przez nią organu nadzorującego.

Sprawa "zostanie poruszona" podczas spotkania w piątek kolegium KE z węgierskim rządem w Budapeszcie z okazji rozpoczętego węgierskiego przewodnictwa w Radzie UE.

"W UE wolność mediów jest uświęconą zasadą, podstawową wartością" - powiedział w środę szef KE Jose Barroso na konferencji prasowej w Brukseli. "Są i będą prowadzone rozmowy, ale nie przesądzam ich wyniku. Chcielibyśmy, aby rozwiane zostały wątpliwości - dodał Barroso. - KE robi wszystko, co w jej mocy, by w dialogu z władzami sytuację wyjaśnić i rozwiać wszelkie wątpliwości, które mogą zaistnieć".

Wcześniej w środę rzecznik KE Olivier Bailly poinformował, że KE dostała z Budapesztu oficjalną, przetłumaczoną wersję ustawy, która liczy 196 stron. Ze względu na obszerność tego skomplikowanego tekstu prawnego - tłumaczył - "analiza może potrwać kilka tygodni albo kilka miesięcy". W każdym razie na pewno nie będzie ona gotowa na piątek, kiedy KE odbędzie w Budapeszcie wspólne posiedzenie z węgierskim rządem.

Celem prowadzonej przez KE analizy jest sprawdzenie, czy ustawa jest zgodna z prawem UE. Po pierwsze, w jaki sposób realizuje ona swój formalny cel, czyli wdraża do węgierskiego prawa unijną dyrektywę audiowizualną z 2007 r. A po drugie, czy jej przepisy są zgodne z Traktatem UE, unijną Kartą Praw Podstawowych oraz różnymi dyrektywami i rozporządzeniami. Od tego KE uzależnia ewentualne formalne wszczęcie procedury karnej za łamanie unijnego prawa, co jeszcze nie nastąpiło.

KE ma wątpliwości zwłaszcza co do niezależności powołanego przez ustawę organu nadzorującego rynek mediów, Rady ds. Mediów. Jak informowali krytycy ustawy, to 5-osobowe ciało mogące wymierzać mediom surowe kary za "niewyważone" publikacje. W jego obecnym składzie są wyłącznie członkowie rządzącego centroprawicowego Fideszu.

Jak zapewnił Martonyi, dwóch przedstawicieli opozycji odmówiło udziału w zasiadaniu w Radzie.

Kary nakładane przez Radę mogą wynosić do 200 mln forintów (700 tys. euro) w przypadku mediów elektronicznych i 25 mln forintów (89 tys. euro) w przypadku dzienników lub publikacji internetowych.

Rada ma też prawo kontrolować wszystkie dokumenty mediów jeszcze przed stwierdzeniem wykroczenia. Według ustawy dziennikarze będą zobowiązani ujawniać swoje źródła informacji w sprawach dotyczących bezpieczeństwa narodowego.

Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie ostrzegła, że ustawa - jeśli będzie niewłaściwie stosowana - "może uciszyć krytyczne media oraz debatę publiczną w kraju".

Na kontrowersje wokół ustawy medialnej nakładają się protesty zachodnich koncernów w związku z nowym antykryzysowym podatkiem dla firm na Węgrzech, którym szczególnie dotknięte są firmy zagraniczne działające w branży energetycznej i telekomunikacyjnej oraz wielkie sieci handlowe. Podatek jest progresywny - tym wyższy, im większe są przychody firm.

"Czytałem, że ten podatek jest przeciwko zagranicznym firmom. To nonsens" - odrzucał krytykę Martonyi.

KE już od końca października sprawdza legalność tego rozwiązania w odpowiedzi na skargi, że chodzi o dyskryminację zagranicznych firm, bo to one ze względu na skalę działalności i strukturę organizacyjną są objęte opodatkowaniem.