Bruksela bez kontroli

Jacek Dziedzina

GN 42/2021 |

publikacja 21.10.2021 00:56

Nabożeństwo, z jakim część mediów traktuje instytucje unijne, jest zaprzeczeniem misji polegającej na patrzeniu władzy na ręce. A przecież władza w Brukseli jest wystawiona na te same pokusy co władza w każdym państwie członkowskim.

Siedziba Komisji Europejskiej w Brukseli. OLIVIER HOSLET /epa/pap Siedziba Komisji Europejskiej w Brukseli.

Jeśli ktoś czuje się – słusznie – zniesmaczony poziomem serwisów informacyjnych w telewizji publicznej, gdzie próżno szukać choćby pierwiastka krytycznego spojrzenia na działania władzy (dotyczy to i obecnego, i poprzedniego rozdania politycznego w TVP), to podobny niesmak powinno wywoływać nabożeństwo, z jakim inne media podchodzą do instytucji unijnych. O ile jeszcze 17 lat temu można to było wytłumaczyć entuzjazmem, jaki towarzyszył wstępowaniu do europejskiego klubu, to po tylu latach pełnoprawnego członkostwa można by oczekiwać pewnej dojrzałości i zrzucenia różowych okularów, przez jakie środowiska „proeuropejskie” patrzyły i patrzą na Brukselę.

Nietykalni?

Z niewytłumaczalnego powodu (pomijając polityczną wojenkę i ewentualne kompleksy) unijne instytucje chroni nigdzie niezapisany i trudny do zrozumienia immunitet medialny. I choć w Polsce jest to wyjątkowo silne zjawisko, to jednak owo chodzenie na palcach wokół Brukseli, Luksemburga i Strasburga występuje również w wielu innych krajach. Ten kult unijnych instytucji dotyczy zwłaszcza Komisji Europejskiej. To o tyle dziwne, że z reguły rządom krajowym większość mediów patrzy na ręce; mamy tam do czynienia z nieustannym ostrzałem, częstymi dymisjami i generalnie krytycznym podejściem do swoich premierów, ministrów i ich urzędników. Tymczasem Komisję, pomimo jej rosnącej władzy (zarówno na mocy kolejnych traktatów, jak i metodą faktów dokonanych, wbrew prawu wspólnotowemu) otacza aura nietykalności.

Oczywiście mówimy o pewnym zwyczaju, medialnym klimacie wokół KE, a nie o samym prawie – bo, po pierwsze, zgodnie z traktatami Komisja Europejska podlega kontroli ze strony Parlamentu Europejskiego, po drugie – istnieje szereg regulacji prawnych, wypracowanych przez same instytucje unijne, dających, przynajmniej teoretycznie, narzędzia do skutecznej kontroli i zapobiegania np. zachowaniom korupcyjnym. To logiczne, że takie mechanizmy muszą istnieć, bo przecież instytucje UE, w tym zwłaszcza Komisja, są tak samo podatne na nadużycia jak urzędy państwowych organów administracji. A właściwie jeszcze bardziej, biorąc pod uwagę dysponowanie ogromnymi środkami – zarówno tymi, które tworzą budżet unijny, jak i funduszami, ich rozdzielaniem oraz rozliczaniem. Wreszcie to w Komisji przecież powstają całe stosy regulacji, które drogą rozporządzeń i dyrektyw stają się częścią prawa obowiązującego w całej Unii, co również jest naturalnym środowiskiem dla tworzenia się różnych patologii o charakterze korupcyjnym (nie mylić z legalnym lobbingiem). Trudno zatem zrozumieć, skąd w mediach, zwłaszcza w Polsce, brak większego zainteresowania codzienną działalnością tysięcy urzędników brukselskich, brak dziennikarstwa śledczego wyspecjalizowanego konkretnie w instytucjach unijnych.

Afera bez mediów

Niektórzy twierdzą, że wyjątkiem w tej nabożnej „zmowie milczenia” było nagłośnienie afery korupcyjnej, która w 1999 roku skończyła się dymisją całej Komisji, z jej szefem Jakiem Santerem na czele.

Tyle tylko, że aferę odkryli nie dziennikarze, a specjalna komórka kontrolna w KE. Kilkoro komisarzy oskarżono o malwersacje finansowe, a także o nadużycie władzy (m.in. przypadek francuskiej komisarz ds. badań naukowych Edith Cresson pokazał, że nepotyzm i marnotrawienie środków publicznych kwitły bez zakłóceń w zaciszu brukselskiego gmachu Komisji). Niedawno przypomniałem sobie o sprawie, oglądając krótki film dokumentalny z tego okresu, na którym widać nietypowy obrazek: urzędniczkę Komisji rozdającą dziennikarzom specjalny raport, ujawniający skalę nadużyć wśród komisarzy. Z jednej strony świadczy to dobrze o mechanizmach kontrolnych w samej KE, z drugiej – niezbyt dobrze o mediach, które albo nie były w stanie same wykryć nadużyć (co dla dziennikarzy specjalizujących się w śledztwach nie byłoby trudne przy takiej skali nagłośnionych później procederów), albo nie zajmowały się w ogóle kontrolą unijnego „rządu” właśnie ze względu na wspomniane wyżej „nabożeństwo” i chodzenie na palcach wokół brukselskich elit.

Jest chyba tylko jedno wytłumaczenie tej aury nietykalności czy wręcz kultu, jakim wśród dziennikarzy nie tylko w Polsce cieszy się Komisja Europejska: rosnący polityczny spór o kształt i kierunek integracji. Ponieważ (zgodnie z traktatami) Komisja powinna stać na straży unijnego prawa, zwolennicy federalistycznej wizji UE bronią jej jako samodzielnej i nietykalnej instytucji. A każdą krytykę pod jej adresem uznają za zamach na ideę integracji. Niestety, skutkuje to tym, że sama Komisja, zamiast stać na straży traktatów, chętnie poszerza swoją władzę o kolejne obszary, nieprzyznane im przez państwa członkowskie. I to też powinno być przedmiotem śledztwa i analiz ze strony mediów. Bo o ileż więcej afer w instytucjach unijnych mogłoby zostać wykrytych, gdyby media nie polegały tylko na raz lepiej, raz gorzej działających audytach wewnętrznych, ale same przedzierały się przez budowane przez lata układy...

Wątpliwa demokracja

Kontrola Komisji ze strony mediów ze wszystkich krajów unijnych powinna być nawet jeszcze większa niż w stosunku do rządów krajowych. Dlaczego? Bo o ile w przypadku państw mamy do czynienia z rządami wyłonionymi w procesie demokratycznych wyborów parlamentarnych, o tyle tryb wyłaniania komisarzy unijnych jest już daleki od tradycyjnego rozumienia demokracji. Oczywiście to demokratycznie wybrane rządy rekomendują swoich kandydatów na komisarzy, ale ci, jeśli zostaną zaakceptowani, formalnie przestają być reprezentantami swoich rządów, mają natomiast reprezentować „dobro wspólnotowe”. Zamysł tyleż szlachetny, co narażony na działania mało przejrzyste i korupcyjne, albo co najmniej kontrowersyjne dla poszczególnych krajów. Bo o ile wybór polskiego komisarza rekomendowanego przez polski rząd jest może i demokratyczny z punktu widzenia Polski, to dlaczego miałby taki być z punktu widzenia Włochów, Greków czy Hiszpanów? I odwrotnie: grecki komisarz desygnowany przez grecki rząd może i odpowiada sytuacji politycznej w Grecji, ale niekoniecznie reprezentuje wyborców polskich, włoskich, węgierskich, nie mówiąc o niemieckich. Medialna kontrola być może pozwoliłaby lepiej rozumieć niektóre decyzje podejmowane przez poszczególnych komisarzy w sporach z krajami członkowskimi; decyzje podejmowane w imię „dobra wspólnotowego”, ale czasami dziwnie zbieżnego z interesem akurat jednego państwa czy grupy państw. Takiej samej kontroli medialnej powinni podlegać sędziowie Trybunału Sprawiedliwości UE (TSUE). Być może wtedy bardziej zrozumiałe byłyby tak kuriozalne orzeczenia jak to, które jednoosobowo (!) wydała portugalska sędzia w sprawie kopalni w Turowie, nakazująca Polsce natychmiastowe zawieszenie wydobycia.

Są regulacje, ale…

Jest kilka regulacji, które sama Unia wypracowała w celu zapobiegania nadużyciom w swoich instytucjach. To m.in. Konwencja o ochronie interesów finansowych Wspólnot Europejskich z 1995 roku (później uzupełniana o protokoły dotyczące korupcji i prania brudnych pieniędzy), a także rozporządzenia dające konkretne mechanizmy wykrywania oszustw wśród unijnych urzędników. Jednak same regulacje – choć świadczą o rozumieniu (lepszym niż w niektórych mediach) przez instytucje unijne pokus, na jakie wystawieni są również unijni urzędnicy i politycy, nie dają pełnej ochrony przed nadużyciami. Co więcej, są w nich pewne luki, które wręcz nakłaniają urzędników do tuszowania wykrytych przestępstw. Dlatego konieczne są również osobista odwaga i determinacja tych, którzy do takiej kontroli są powołani. Wspomniana afera i w konsekwencji dymisja całej Komisji Santera nie byłaby możliwa, gdyby nie mrówcza i odważna praca rewidenta księgowego z Dyrekcji Kontroli Finansowej KE, Holendra Paula van Buitenena. Przecież ryzykował nie tylko utratę dobrze płatnej i stabilnej pracy, ale również wilczy bilet w innych instytucjach unijnych w razie, gdyby nikt nie był politycznie zainteresowany dymisją Komisji. Skończyło się jednak ujawnieniem nie tylko nepotyzmu (w tym zatrudniania znajomych na… fikcyjnych stanowiskach), nie tylko defraudacji milionów euro z funduszy unijnych, ale też całej sieci skorumpowanych układów w różnych programach finansowanych przez Unię, a także lewych przetargów na zamówienia publiczne.

…nie ujawniaj niczego

W literaturze poświęconej nadużyciom w UE pojawiają się także wątki oszustw związanych z importem towarów do Unii i eksportem z Unii. Media, skupione wyłącznie na pochwale integracji, wspólnego rynku i wspólnotowej polityki zewnętrznej, nie stawiają unijnym instytucjom większych wymagań, co skutkuje właśnie rozkwitem przestępczych interesów. W „Przeglądzie Prawa Europejskiego i Międzynarodowego” (nr 2 z 2003 roku) w tekście Justyny Łacny pt. „Ochrona interesów finansowych UE – działalność Europejskiego Biura ds. Zwalczania Oszustw” znajdujemy m.in. opis wyłudzania funduszy, przemytu czy fałszowania danych o pochodzeniu towarów. Dotyczy to np. tytoniu czy cukru, które mając sfałszowaną dokumentację dotyczącą kraju pochodzenia, pozwalają ominąć obowiązek opłaty cła, narażając całą Unię na wielomilionowe straty. Czyż to nie temat dla wszystkich zatroskanych praworządnością mediów? Wspomniany już Paul von Buitenen w książce „Oszustwa bez tajemnic. Korupcja w UE” (Wrocław 2002) wykazuje jednak, że nie tylko milczenie mediów, ale również luki w zasygnalizowanych wyżej regulacjach pozwalają na nadużycia. Autor twierdzi wręcz – na podstawie własnego doświadczenia – że regulaminy pracownicze w unijnych instytucjach nie pozwalają na dzielenie się odkrytymi nieprawidłowościami z instytucjami zewnętrznymi. Urzędnik może za to „polecieć”, stracić emeryturę, a nawet zostać zmuszony do wypłacenia odszkodowania „za straty, jakie instytucje UE poniosły z powodu jego działań”. W takim klimacie trudno się dziwić, że afery, takie jak ta w 1999 roku, raczej nie wychodzą na zewnątrz zbyt często. Nie pomagają w tym nie tylko wewnętrzne regulacje w unijncyh instytucjach, ale również zachwycone wszystkim, co powstaje w Brukseli, media, skupione bardziej na kreowaniu i pompowaniu polexitów, ­frexitów i innych fake newsów, zamiast na patrzeniu władzy – także tej unijnej – na ręce.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.