AfrykaNowaka.pl |
publikacja 21.02.2011 12:27
Dawno temu okrutny król Huambo Kalunga zajadał się mięsem swoich krewnych. Ale klątwa nad nieszczęsną angolską ziemią spotęgowała się całkiem niedawno, w czasie najdłuższej wojny Afryki, kiedy sąsiad zwrócił się przeciw sąsiadowi, a znajomy mordował znajomego.
www.afrykanowaka.pl
Ksiądz Agostinho Ribeiro Loureiro, Portugalczyk, od 47 lat w Angoli, wracał furgonetką na parafię w Chinguar. Po lewej stronie drogi rozciągały się zielone lasy, po prawej wspaniale piętrzące się ponad płaskowyż skały. Właśnie wtedy auto otoczyła grupa siedmiu żołnierzy. Nie ważne już czy byli z MPLA czy UNITA, bo w tej akurat historii nie miało to żadnego znaczenia.
- Co za różnica – potwierdza Loureiro – dla jednych i dla drugich przede wszystkim liczyła się ilość zabitych.
Samochód ostrzelali gęstą serią. Jedna kula przeszła przez drzwi, przedziurawiła lewą nogę księdza i połamała kości w prawej. Pozostałe go ominęły. Zupełnie nie wiadomo jakim cudem.
A było to już drugie cudowne ocalenie Loureiro w czasie angolskiej wojny. Kilka lat wcześniej, też w tych okolicach, jego auto wyleciało w powietrze na minie. Dwóch pasażerów zginęło. On z poharatanym kręgosłupem resztkami sił dotarł na parafię.
To był chyba znak. Że musi tu zostać, choć prawie wszyscy jego rodacy dawno wrócili już do bezpiecznej Europy. Że nie może zlęknąć się wojny, a przecież wystarczyłoby tylko słowo i już wracałby do spokojnej Portugalii.
Został i wykonywał swą misję. Przez wiele miesięcy tkwił samotnie w wielkich i ponurych pomieszczeniach parafii w Chinguar, przez szparę w oknie obserwując kolejnych przybywających tu żołnierzy. Bestialskich i mściwych. W każdej chwili mogli przecież wejść i go zamordować.
A potem, kiedy zawierucha przeniosła się bardziej na wschód, do Kuito, Loureiro ukrywał u siebie wygnanego stamtąd biskupa.
Wydawało się, że na okolice te rzucono klątwę. Miejscowi wierzą, że gdy ich bliskich dopadnie śmierć albo ciężka choroba, z pewnością kryje się za tym jakiś śmiertelnik.
- Miałem sześcioro dzieci, dwoje z nich zmarło – opowiada Joao, angolski żołnierz-saper, rozminowujący pola niedaleko Lueny. Nie ma wątpliwości, że ktoś rzucił na jego pociechy zły czar.
www.afrykanowaka.pl
Kilkaset kilometrów na zachód soba-ludojad Huambo Kalunga, wioskowy król, od którego imienia wzięło potem swą nazwę miasto, gustował w mięsie swoich siostrzeńców, bratanków i wnuków. Zjadał ich z takim apetytem, że rodzina, choć liczna, nie zdążała “dostarczać” pożywienia.
W niedalekim Calla śmierć miejscowych królów obchodzono bestialskim zwyczajem. Wielki monarcha – uważano – nie mógł przecież iść do grobu samotnie. Żywcem zakopywano więc z trupem najpiękniejsze kobiety w wiosce.
Ale to, co zdarzyło się lata później przerosło wszystkie najstraszliwsze opowieści tych okolic. 4 lutego 1961 roku bojownicy MPLA (Movimento Popular para a Libertacao de Angola), Ludowego Ruchu Wyzwolenia Angoli, w wyzwoleńczym zrywie przeciwko portugalskiemu kolonizatorowi zaatakowali więzienie w Luandzie. Było to pierwsze zbrojne wystąpienie, na razie tylko zapowiadające piekło, jakie wkrótce miało się wywiązać w tym pięknym kraju.
- Czas to był straszliwy – z drżącym głosem wspomina Portugalczyk Patricio Moniz, do 22 roku życia w Angoli, od 1975 roku w Portugalii, który choć coraz bardziej tęskni za krajem swojej młodości, wciąż boi się go odwiedzić. Z dnia na dzień opuścił swój dom naprzeciw benedyktyńskiego kolegium w Vila Luso, dzisiejszej Luenie, i być może nigdy go już nie zobaczy.
Ale kiedy z Lueny, Luandy, Huambo i Begueli wyprowadzili się Portugalczycy, w Angoli zrobiło się jeszcze gorzej.
www.afrykanowaka.pl
Z czasem walka o wyzwolenie, kiedy ten afrykański kraj ogłosił już niepodległość, przerodziła się w krwawą wojnę domową. Sąsiad wystąpił przeciwko sąsiadowi, znajomy przeciw znajomemu, uczeń przeciw nauczycielowi, klient przeciw swojemu ulubionemu sprzedawcy, a parafianin przeciw księdzu.
- Mamę zamordowali. Z ojcem i rodzeństwem przez dwa tygodnie uciekaliśmy, ukrywając się w lasach, do Huambo – opowiada Nascimento Dinis, angolski filozof i nauczyciel.
W kraju rozpętała się wielka łapanka. Nie popuszczono i ojcu, i synowi, a nawet wnukowi. MPLA i UNITA przeczesywały wioskę po wiosce. Mobilizowały do armii. Bez względu na wiek, bez względu na poglądy, bez względu na wszystko. Tego, który odmawiał, zabijały. Rzadko kto miał takie szczęście jak Ernesto Davoka, który za niesubordynację wylądował na 5 lat w więzieniu.
- Przez lata pracowałem na misji w Quipeio – opowiada. – Najpierw u misjonarzy, a kiedy ci zostali stąd przegonieni przez żołnierzy, dla MPLA. Modliłem się, żeby ktoś w końcu wygrał. Zupełnie nieważne kto. Bo jak ktoś wygra, to skończy się wreszcie wojna.
Także młodziutki wówczas Nascimento Dinis na ostatnie pół roku wojny siłą został wciągnięty do MPLA. Możliwe, że ręce zbrukał krwią. Nikt go o to już teraz nie zapyta. Naród ma dosyć wojny. Nikt tu nie interesuje się już kto walczył dla MPLA, a kto dla UNITA. Nikt nie dochodzi, kto strzelał do jego ojca, brata czy syna. Niedawny wróg znów w zgodzie żyje obok wroga. Przedziwne jak wojna może ludzi zmęczyć i z dnia na dzień zmienić się w pokój.
Całkiem niedaleko stąd w dżunglach otaczających najwyższy szczyt Angoli Moco de Morro przez 16 lat ukrywał się Mariano Kapuma. Dziś pracujący jako katecheta, zniszczony życiem, choć wesoły 40-latek. Jeden z najstarszych mężczyzn w okolicy.
- Nasi ojcowie, starsi bracia zginęli na wojnie – tłumaczy.
www.afrykanowaka.pl
To właśnie, zdaniem Nascimento Dinisa, największe obok ropy naftowej i diamentów, bogactwo Angoli: młody naród.
- Sześćdziesiąt procent z nas nie ma więcej niż trzydzieści lat. A w młodości siła i nadzieja – na chwilę się zapala, ale zaraz gaśnie. – Wciąż siedemdziesiąt procent Angolczyków to analfabeci. Problemem jest nieróbstwo. Tego naród nauczyły wojna i bogate kraje. Przez lata jedzenie rozdawane było za darmo. Osiem lat temu skończyła się wojna, a większość wciąż chciałaby dostawać. Ziemia rodzi jak nigdzie w Afryce, co z tego, kiedy nikomu nie chce się uprawiać. Mamy za to najwięcej generałów na świecie. Na piedestale od trzydziestu lat wciąż ci sami ludzie. Gdyby nie politycy, Angola byłaby rajem do życia. Mamy bogactwa naturalne, dobre ziemie, dużo wody, kraj mógłby się rozwijać. Ale wielu ludzi, którzy byliby w stanie go zmienić, wyjechało.
A my, którzy zostaliśmy, musimy tańczyć w rytm muzyki starych.
P.S. Wojna w Angoli trwała do 2002 roku i była jednym z najdłużej ciągnących się konfliktów zbrojnych we współczesnym świecie. Zwycięskie MPLA przejęło w kraju pełnię władzy. A po śmierci lidera UNITY Jonasa Savimbi wielu jego ludzi przeszło na stronę przeciwnika. Tkwią przy rządzie bezkrytycznie, w zamian prowadząc wygodne i dostatnie życie.
Prezydent Jose Eduardo dos Santos, szef państwa od 1979 roku, rządzi i dzieli. Głównie pomiędzy swoje dzieci. Sieci telefonii komórkowej, telewizja już do nich należą. Mówi się też o rychłym przejęciu linii lotniczych. Kraj staje się prywatnym królestwem dos Santosów.
Szacuje się, że podczas wojny w Angoli zginęło milion ludzi.