Na granicy wojny i pokoju. Ucieczka z Kijowa

Agnieszka Gieroba

publikacja 29.03.2022 09:00

Leonard nie mógł spać. Budził go niepokój, sprawdzał wiadomości w środku nocy. O czwartej nad ranem dowiedział się, że Rosja zaatakowała jego ojczyznę. Postanowił nie budzić żony i córki, żeby wyspały się przed drogą ku granicy wojny i pokoju...

Wiktoria schornienie znalazła w Lublinie. Agnieszka Gieroba /Foto Gość Wiktoria schornienie znalazła w Lublinie.

Kiedy otworzyła oczy, wiedziała, że nadeszło to, czego się tak bardzo bali, ale do końca mieli nadzieję, że to lęk niepotrzebny.

– Musisz jechać – powiedział do niej Leonard. Wstała, wspólnie obudzili córkę Teresę, zjedli szybko ostatnie wspólne śniadanie i ruszyli do wyjścia. Zigertowie w porównaniu z innymi i tak byli w dobrej sytuacji. Dzień wcześniej wrócili z Żytomierza od rodziców, gdzie pojechali kilka dni wcześniej, gdy napięcie spowodowane zagrożeniem wojną wydawało się sięgać zenitu.

– Jak coś złego się dzieje, to człowiek chce być razem z najbliższymi. Spakowaliśmy więc najpotrzebniejsze rzeczy i pojechaliśmy do mamy i taty tydzień przed wybuchem wojny. Mieliśmy wtedy czas, by zastanowić się co ze sobą wziąć na wszelki wypadek. Dylemat był, czy brać dużą walizkę, gdzie wejdzie więcej rzeczy, czy małą, gdyby trzeba było uciekać piechotą. Skompletowaliśmy dokumenty, kupiliśmy nawet bilet na pociąg Kijów-Warszawa i pojechaliśmy do rodziców – opowiada Wiktoria.

Po tygodniu jednak uznali, że chyba wszystko się uspokoi i wrócili w środę wieczorem do swojego mieszkania w Kijowie. Walizek nie chciało się nikomu rozpakowywać, bo było późno. Położyli się spać. Był to ostatni wieczór, gdy na Ukrainie panował pokój.

Leonard nie mógł spać. Budził go niepokój, sprawdzał wiadomości w środku nocy. O czwartej nad ranem dowiedział się, że Rosja zaatakowała jego ojczyznę. Postanowił nie budzić żony i córki żeby wyspały się przed drogą ku granicy wojny i pokoju. Już w styczniu, gdy zaczęło narastać napięcie na linii Rosja Ukraina, zdecydował, że w razie wojny żona i córka Teresa pojadą do Polski. W Lublinie od trzech lat studiuje starsza córka Marianna, to ona uzgodniła z księdzem dyrektorem akademika dla studentów ze Wschodu, że w razie wojny jej bliscy mogą się u niej zatrzymać jakiś czas.

– Postanowiliśmy wtedy, że odwiozę młodszą córkę do siostry do Lublina i wrócę do męża, ale kiedy zaczęła się wojna mąż nie chciał słyszeć żebym wracała. Powiedział, że będzie mu łatwiej walczyć, gdy będzie miał świadomość, że my jesteśmy bezpieczne. Myślałam, że serce mi pęknie, ale wiedziałam, że ma rację. Utwierdziłam się w tym na granicy, gdzie mężczyzn zawracano by podjęli się walki z agresorem, a kobiety musiały z dziećmi same przekroczyć granicę. Niektóre w rozpaczy czepiały się męskich ramion utrudniając swoim mężom wypełnienie obowiązku. Inne ze łzami zasłaniającymi oczy żegnały się z ukochanymi nie wiedząc, co dalej począć. Wtedy byłam wdzięczna Leonardowi, że pożegnaliśmy się w domu. Na granicy nie dałabym chyba rady – mówi Wiktoria.

 

Niecałą godzinę zajęło im opuszczenie kijowskiego mieszkania. Gdy wychodzili drzwi otworzył sąsiad. Był już zmobilizowany. Gdy dowiedział się, że jadą do Polski, poprosił by Zigertowie zabrali jego siostrę.

– Powiedziałam, że może z nami jechać. Była w wieku naszej Teresy, czyli miała 17 lat, a w Polsce w Lublinie mieli odebrać ją krewni. Ruszyliśmy w kierunku granicy przez Żytomierz. Chciałam pożegnać się z rodzicami, bo przecież nie wiem, czy jeszcze ich żywych zobaczę. To było jeszcze gorsze niż pożegnanie z mężem. Leonard jest silny, zaradny, umie zadbać o siebie. Rodzice to starsi schorowani ludzie, którzy zapominają brać swoje lekarstwa, trudno im szybko się poruszać. Jak sobie poradzą, gdy będzie alarm lotniczy? Kto im pomoże zejść do schronu? Boże, jaka ta wojna jest straszna! – Wiktoria nie może powstrzymać łez.

Rodzice nie chcą słyszeć, by jechać do Polski, chcą zostać w domu niezależnie od tego, co może się wydarzyć. Kobiety ruszają w dalszą drogę zdając sobie sprawę, że to wyprawa na wiele godzin. Do tej pory żeby dostać się z Kijowa do Żytomierza wystarczały trzy godziny, teraz zajęło im to 8, a droga do granicy jeszcze daleka. Nie można jechać tak jak zwykle najkrótszą trasą w obawie, że główne drogi mogą być bombardowane. Wiktoria kluczy bocznymi drogami, w końcu dojeżdża do miejsca, gdzie zaczyna się korek. Ludzie mówią, że ma ponad 8 km. Wydaje się nie mieć końca, choć z perspektywy kolejnych dni, to nie była długa kolejka.

Samochody przesuwają się co jakiś czas wolno do przodu, a za nimi wciąż ustawiają się nowe.

– Nigdy tak długo nie prowadziłam samochodu, ale nie czuję zmęczenia, trzyma mnie adrenalina i spojrzenie dwóch młodych dziewczyn, jakie mam pod opieką – opowiada. Kiedy korek przesuwa się tak, że dojeżdżają do jednej z przygranicznych wiosek, ktoś proponuje żeby weszły do domu na posiłek. Chętnie z tego korzystają. Tam gospodarze pytają, czy zabiorą ze sobą ich córkę do Polski. Wiktoria się zgadza. Im bliżej granicy, tym więcej ludzi nie tylko tych w samochodach, ale także tych, co idą pieszo, choć wtedy jeszcze przejście w Zosinie było tylko dla jadących samochodem.

– Żeby dostać się do Lublina, najbliższe było przejście w Dorohusku, ale dla mnie oznaczało to jazdę w kierunku Białorusi, a tego bardzo się bałam. Z Medyki do Lublina też daleko, więc wybrałam Zosin i dobrze, jak się okazało – opowiada Wiktoria. Wśród tłumu ludzi zauważa młodą kobietę, która idzie z dwójką dzieci. Cały dobytek ma spakowane w dwie reklamówki. Bez wahania zabiera ją i dzieci do samochodu. Zamiast pięciu osób w samochodzie jedzie siedem, ale nikt nie narzeka. W końcu granica. Straż graniczna nawet okiem nie mrugnie, że za dużo ludzi w samochodzie. Sprawdza dokumenty i wszyscy przejeżdżają na stronę pokoju. – Czuję ulgę i wdzięczność. Wiem, że moje modlitwy zostały wysłuchane. Nawet polscy pogranicznicy ze współczuciem i sympatią nas odprawiają. Jestem zaskoczona, bo nie pierwszy raz przekraczam granicę i często doświadczałam nieżyczliwości czy nawet złośliwości. Teraz wszyscy chcą pomóc – mówi Wiktoria.

 

Dzwoni do męża, że jest po polskiej stronie. Razem dziękują Bogu za to, że ich przeprowadził.

– Jak się zaufa, łatwiej przyjąć to, co trudne. My mamy to szczęście, że swoje małżeństwo zawierzyliśmy Matce Bożej. Poznaliśmy się w 2000 roku na oazie młodzieżowej, jaką w Żytomierzu prowadzili dla ukraińskiej młodzieży Polacy. Kiedy się pobraliśmy powstawał na Ukrainie Domowy Kościół, postanowiliśmy iść tą drogą. Wspólnota pochodziła z Polski, więc uczyliśmy się przy okazji rekolekcji czy spotkań polskiego. Dziś na Ukrainie działa ponad 500 kręgów i wiemy, że możemy na siebie liczyć. Wojna to pokazała, że jadąc do Polski też mogę liczyć na wspólnotę tutaj. Jedno z lubelskich małżeństw zaproponowało mi i córce mieszkanie za co jestem bardzo wdzięczna – mówi Wiktoria.

Z granicy jednak musi najpierw dojechać do Lublina. Ukraińska nawigacja po polskiej stronie zaczyna wariować. Prowadzi gdzieś po jakichś małych bocznych drogach. Wiktoria jedzie na długich światłach, by lepiej widzieć. Kiedy wjeżdża na główną drogę zapomina ich wyłączyć. Wkrótce zatrzymuje ją polska policja.

– Policjant podszedł do nas, zapytał skąd i dokąd jedziemy, sprawdził dokumenty. Poprosił żebym wyłączyła długie światła, wytłumaczył jak mam dojechać do najbliższego punktu rejestracyjnego dla uchodźców i nic nie powiedział, że jest nas siódemka zamiast pięciu osób w aucie. To kolejny znak wielkiej życzliwości, jakiego doświadczyliśmy – mówi Wiktoria.

Droga trwa już ponad 20 godzin. Adrenalina opada i wszystkich ogarnia zmęczenie. Młoda matka z dziećmi jest przerażona. Maluchy płaczą nieustannie, są głodne. W Chemie postanawiają zatrzymać się w McDonald’s żeby coś zjeść. Tu do płaczących dzieci dołącza ich mama. Wszyscy szlochają i wołają, że chcą do domu, a przed nimi daleka jeszcze droga. Kobieta chce się dostać do Warszawy, a stamtąd na samolot do Francji, gdzie czeka na nią rodzina. Widząc płaczących podchodzi do nich Polka z pytaniem, co się stało. Gdy dowiaduje się o sytuacji, wyciąga telefon i dzwoni po syna żeby przyjechał do restauracji. Zabiera matkę z dziećmi do swojego domu, by ich nakarmić i by mogli odpocząć, a potem zawozi wszystkich do Warszawy na samolot. – Jesteśmy w Polsce od godziny, a tu kolejny raz chwyta nas za serce życzliwość obcych ludzi. Wstępuje we mnie nadzieja, że jakoś to będzie – mówi Wiktoria.

W końcu dociera do Lublina, gdzie czeka najstarsza córka Marianna. Ich droga się kończy, ale serce zostało na Ukrainie.

– W Ukraińców wstąpiła jakaś niezwykła siła. Dzwonię codziennie do męża i on mnie pociesza. Dzwonię do Odessy do brata, który całe życie był pesymistą i on mnie pociesza. Dzwonię do znajomych w Charkowie, gdzie trwa bombardowanie i oni mnie pocieszają. Wszyscy się modlą i wierzą, że dadzą radę obronić nasz kraj – mówi Wiktoria.