Jak trudna ta ich młodość!

Tak, dość często to słyszę. I nie wiem: śmiać się czy płakać?

Jak trudna ta ich młodość!

Najpierw poruszył mnie tytuł tej wiadomości. Na jednym z portali, dwa dni temu. „Prawie połowa millenialsów (urodzeni w latach 1981-1996) i pokolenia Z (urodzeni między 1996 a 2010) czuje wypalenie zawodowe”. Hm, coś szybko, pomyślałem. Zwłaszcza w przypadku „pokolenia Z” (przypomnijmy, nie ma to nic wspólnego z symbolem rosyjskiej inwazji na Ukrainę). Potem przeczytałem sam artykuł. Relacjonowane w nim badanie dotyczyło ogólnie świata, niekoniecznie Polski. Ale, okazało się, tych problemów, z jakimi borykają się owe pokolenia jest więcej. Główne? Koszty życia (koło 1/3 w obu grupach), zmiany klimatu (koło 1/4). Potem powody obaw się rozjeżdżają. Dla zoomersów są to  bezrobocie, zdrowie psychiczne swojego pokolenia, molestowanie seksualne. Dla milienialsów stan służby zdrowia (wiadomo, zdrowie już nie to), bezrobocie, bezpieczeństwo. Co ciekawe, blisko połowa jednych i drugich obawia się o stan finansów, a koło 1/3 ma obawy czy na emeryturze będą mieli odpowiedni finansowy komfort. No i blisko połowa czuje się wypalona zawodowa, przy czym od 1/5 do 1/4 nich uważa, że pracodawca ten problem lekceważy. Czytam i... Zastanawiam się.

Po pierwsze, czy te obawy, o których mowa w badaniach, to faktycznie obawy poważne, czy coś, o czym ci młodzi szybko w ferworze życia zapominają. Bo myślę, że taka na przykład obawa o środowisko jest chyba trochę udawana. Nie przekłada się raczej na ascetyczny styl życie i rezygnację z wielu życiowych udogodnień. A po drugie – myślę sobie – to badania światowe. Czy i na ile w Polsce jest inaczej?

Nie wiem. Ale faktycznie dość często słyszę (i widzę próby pomocy w praktyce), jak to młodym dziś źle i jak to im trzeba pomagać, nie tylko na starcie, ale i w ogóle  w dorosłym życiu. Nic nowego – mógłbym powiedzieć. Moje pokolenie, gdy byliśmy młodzi, też narzekało. Ale, myślę sobie, powodów mieliśmy jednak trochę więcej. Znacznie mniej niż nasi rodzice, którzy przeżyli wojnę i stalinowski terror, ale...  No cóż..  Różowo nie było.
 
Pełnoletnim stałem się kilkanaście dni przed wybuchem wojny polsko-jaruzelskiej. Co było potem, do 89 roku, wiadomo. Ponura rzeczywistość coraz większych braków, kolejek i reglamentacji. A do tego bezczelnej, zakłamanej propagandy. W porównaniu ze względną stabilizacją lat 70 potężny krok w tył. Pod koniec tej ponurej dekady przyszedł przełom. Wraz z nim jednak potężna inflacja. Ile wynosiła? Trudno to spamiętać, bo wszystko ciągle się zmieniało. Gdy jesienią 89 roku wyjechałem do Lublina by dokończyć studia, bilet na pociąg kosztował koło 2 tysięcy. Od nowego roku zdrożał. To było już... 10 tysięcy. Dużo to czy mało? Nie bardzo potrafię odnieść to do ówczesnych zarobków, bo sam zajmowałem się wtedy tym, czym Donald Tusk, czyli robotami wysokościowymi. A tam wynagradzanie, choć super dobre, było dość zagmatwane. W każdym razie przez inflację wszystkie zaoszczędzone na dokończenie studiów pieniądze znacznie straciły na wartości. Pamiętam tytuł z Gazety Wyborczej (jeszcze tej z parasolem): „Zielony za zielony”. Jakoś tak. Chodziło o to, że za dolara trzeba było zapłacić 5 tysięcy (banknot 5-tysięczny, z Chopinem bodaj, był też zielony). Dla porównania: parę lat wcześniej, w latach 1985-1986, gdy w po raz pierwszy pracowałem zarobkowo „na etacie”, tyle właśnie, 5 tysięcy, wynosił mój miesięczny zarobek.... Piękna dla młodego człowieka perspektywa, prawda?

Co było potem? Ano przemiany w gospodarce, prywatyzacja i „zaciskanie pasa”. I związane z tym wysokie bezrobocie. Normą właściwie było usłyszeć od pracodawcy: „jak się nie podoba, to się zwolnij, na twoje miejsce mam pięciu chętnych”. No więc zaciskało moje pokolenie nie tylko pasa, ale i zęby i pracowało. W ramach walki z tymże bezrobociem zaczęło się wysyłanie na wcześniejszą emeryturę. Nie moich rówieśników oczywiście, byliśmy za młodzi. Nam wiek emerytalny (nie wiem, czy jeszcze w końcówce komuny, czy już w wolnej Polsce) podwyższono. Do 65 (potem było jeszcze 67, ale się z tego wycofano). PPP, czyli Program Powszechnej Prywatyzacji (czy jakoś tak), w ramach którego mieliśmy dostać kokosy? W praktyce dostaliśmy figę z makiem.  Na emerytury – na które w ramach walki z bezrobociem tylu wysłano wcześniej – to musicie sobie zaoszczędzić – powiedziano za rządu Buzka. No to oszczędzaliśmy. W OFE.  Po kilkunastu latach rząd z Trybunałem Konstytucyjnym orzekli, że są ważniejsze potrzeby społeczne i te nasze oszczędności jednak nie są nasze, a państwowe. A do tego jak z jakiegoś powodu nie było nas stać na spłacenie kredytu – a były znacznie wyżej oprocentowane, wszak ciągle spora była inflacja – nikt nad nami nie płakał. Życie.

Lepiej zrobiło się potem. Ale już nie dla nas. Nie załapaliśmy się na 500+ (trochę ci, co mieli później dzieci). Ani na programy mieszkaniowe dla młodych małżeństw, o zwolnieniach nas jako młodych z podatku już nie mówiąc. Dziś nie łapiemy się też jeszcze na 13. i 14. emerytury. Bośmy jeszcze nie emeryci. Ciekawe, co usłyszymy, jak staniemy się emerytami... Że za mało albo wcale nie zaoszczędziliśmy w Pracowniczych Planach Kapitałowych? Że „wicie, rozumicie”, była pandemia, wojna na Ukrainie i parę innych, więc trzeba zacisnąć pasa,  bo takie mamy czasy, że nie mamy? Nie wiem....

Nie, nie żalę się. Wiem, że było nam lepiej niż pokoleniu naszych rodziców i dziadków. Wojna i okupacja i wszystkie traumy z tym związane. Potem terror, przesiedlenia, stalinowskie więzienia donosicielstwo... To zdecydowanie były paskudne czasy. My mieliśmy się lepiej. Tylko kiedy słyszę, jak to źle w tych dzisiejszych trudnych czasach jest młodym, to nie wiem, czy się śmiać, czy płakać.

W kontekście tych wszystkich lęków i traum młodszych od mojego pokoleń myślę jeszcze o jednym. O tym, że wielu z nich porzuciło Boga. Wszak w dobie – mimo wszystko – dobrobytu nie jest im do niczego potrzebny. Ale właśnie przez to w ich przyszłości zalęgło się mnóstwo lęków. Bo stracili nadzieję. Bo ich wzrok nie sięga poza doczesność. A kiedy nie widzi się wieczności, przyszłość nie może wyglądać różowo. Bo tego lęku przed przyszłą pustką nie da się do końca zagłuszyć.