Mieszkanka trzykrotnie zbombardowanego rejonu Kijowa: naprawa zniszczeń nie ma sensu; nigdy nie wiadomo, który atak będzie ostatnim

PAP |

publikacja 07.07.2022 07:30

Złożony z kilku ulic fragment położonego w Kijowie rejonu szewczenkowskiego trzykrotnie stawał się celem rosyjskich bombardowań. "Po drugim ataku ludzie zaczęli wracać, rozpoczynać remonty i wtedy zbombardowali nas po raz trzeci. Naprawa zniszczeń nie ma na razie sensu; nigdy nie wiadomo, który atak będzie ostatnim" - mówi PAP Julia, mieszkanka tej dzielnicy.

Mieszkanka trzykrotnie zbombardowanego rejonu Kijowa: naprawa zniszczeń nie ma sensu; nigdy nie wiadomo, który atak będzie ostatnim PAP/EPA/OLEG PETRASYUK

"Rozumiem, dlaczego Rosjanie bombardują ten właśnie obszar. Wbrew jednak temu, co mówią, mieszczące się tu zakłady zbrojeniowe Artem, wokół których spadały bomby, nie znajdują się poza miastem" - tłumaczy Julia.

"Na dzień drugiego ostrzału miałam umówioną rozmowę z siostrą, która mieszka na Krymie. Ze względu na nerwy i szok wywołane atakiem musiałam ją jednak odwołać. Zadzwoniłam do niej następnego dnia, krzycząc: wysłana przez was rakieta przyleciała na moją ulicę!" - wspomina kobieta. "Ona odpowiedziała tylko: no ale rakieta uderzyła w jakąś fabrykę, a nie żadną ulicę" - dodaje. "Tak właśnie działa rosyjska propaganda; oni nadal myślą, że osiedla mieszkalne nie są wcale bombardowane" - podsumowuje Julia.

Pierwsze rakiety spadły na okolicę 15 marca, krótko po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. W konsekwencji ostrzału znacznie uszkodzony został należący do fabryki Artem budynek administracji, pobliski biurowiec, osiedlowy rynek i stacja metra. "Rynek niemal kompletnie zniszczyły odłamki i podmuch; do pracy powrócił po dwóch tygodniach - ludzie musieli przecież brać skądś jedzenie" - wspomina rozmówczyni PAP, świadek ataku. "W dniu ostrzału stacja metra pełna była chroniących się tam osób; również została uszkodzona, ale na szczęście nikt poważnie nie ucierpiał" - mówi Julia.

Wskutek przeprowadzonego 28 kwietnia ataku zginęła dziennikarka i producentka ukraińskiej redakcji Radia Wolna Europa Wira Hyrycz.

"W niektórych mieszkaniach nie było prądu, ludzie nie mieli jak gotować jedzenia, dlatego w ich zaopatrywanie włączyła się pobliska restauracja" - mówi Natalia, świadek każdego z trzech ostrzałów. "Lokalni politycy dostarczyli folię do zakrycia powybijanych szyb, a najbardziej potrzebującym dali pieniądze na pokrycie podstawowych potrzeb" - dodaje kobieta, której mieszkanie znajduje się 50 metrów od zniszczonego w kwietniu wieżowca.

"Niektórzy wskutek ataków stracili słuch, inni nabawili się chorób serca i problemów z ciśnieniem" - tłumaczy, zaznaczając, że wiele z pozostających w okolicy osób to seniorzy.

"Po drugim ataku uznałam, że nie będę naprawiać zniszczonych okien. Miałam rację, bo potem przyszedł następny" - przyznaje Julia. Zapytana, czy planuje naprawy po ataku czerwcowym, odpowiada krótko: "Nie, jeszcze nie".

Kobiety skarżą się, że w okolicy nie ma wielu "schronów z prawdziwego zdarzenia". "Ludzie chowali się głównie w piwnicach swoich bloków, gdzie nie ma wyjść awaryjnych, toalet, prądu i innych niezbędnych rzeczy" - tłumaczą. Przy próbie wejścia do jednej z takich piwnic okazuje się, że jest zamknięta. "No cóż, w razie ataku zjawiłby się pewnie ktoś z kluczem" - ironizują.

W wyniku ataku przeprowadzonego 26 czerwca zginęła jedna osoba, kilka innych zostało rannych. "Mówi się, że w trzech atakach używano różnych pocisków i muszę przyznać, że było czuć różnicę w silę wybuchu i dźwięku, który towarzyszył rakietom. Za drugim razem ich lot był głośny i wyraźny - ostry; trzeci atak był cichy, chociaż sama eksplozja równie głośna" - wspomina Natalia.

"Do ostrzału na szczęście doszło nad ranem w niedzielę, przedszkole było puste" - mówią kobiety, wskazując na wydrążony przez pocisk lej w podwórku pobliskiego przedszkola. Zapytane o reakcje miejskich władz na tak systematyczne ostrzały zgadzają się, że "każdy jest tu na własną odpowiedzialność i - zdaje się - to teraz komunikują nam władze". "Na początku ostrzegali, żeby nie wracać. Później wszyscy zrozumieliśmy, że miasto musi funkcjonować, a gospodarka działać. Jest niebezpiecznie, ale ludzie wracają i tego chyba oczekują politycy, przynajmniej tak to rozumiem" - ocenia Natalia.

Odpowiadając na pytanie o podejście do kolejnych ataków, przyznaje: "Chociaż może to brzmieć strasznie, ludzie się przyzwyczajają". "Ciało i umysł działają osobno, nawet przy innych głośnych dźwiękach drżę, a dopiero potem dociera do mnie, że nic się nie dzieje. Spokój muszę zachować także ze względu na swoje dzieci; gdyby zobaczyły, że się boję, same zaczęłyby się bać" - tłumaczy Natalia.

"Doszłam nawet do momentu, w którym, gdy słyszę syreny, myślę sobie: ok, atakujcie, jestem gotowa" - zdradza.

Mieszkanka Kijowa dodaje, że zawierzyła swój los przeznaczeniu.

"To prawdziwa rosyjska ruletka" - śmieje się. "Nawet na początku, gdy syreny wyły regularnie, nie schodziłam do schronu, bo to dopiero byłoby ciosem dla mojego zdrowia psychicznego - te miejsca wypełniają się ludźmi i ich paniką, która później przechodzi na innych i potęguje strach, z których przychodzisz sam" - wyjaśnia.

"Wiem, że takie podejście mogę przypłacić życiem, ale uważam, że jest słuszne. Znam ludzi, którzy spędzili w schronie wiele czasu i widzę, jak się to odbiło na ich zdrowiu psychicznym" - tłumaczy rozmówczyni PAP. 

Sytuacja na Ukrainie: Relacjonujemy na bieżąco