Ntita i Kabwe

publikacja 26.04.2011 12:17

Misja katolicka Ntita, nieopodal Kapangi, wybudowana w 1931 roku przez franciszkanów, którzy przybyli tam dwa lata wcześniej w roku 1955 została przekazana salwatorianom i właśnie zmiana gospodarza była przyczyną braku jakiejkolwiek dokumentacji świadczącej o pobycie w tym miejscu naszego bohatera Kazimierza.

Ntita i Kabwe AfrykaNiowaka.pll Uczestnicy etapu pieszego przez DR Konga

Zaległe relacje z etapu pieszego:

Miejsce to, zadziwiało nas od pierwszych chwil tym, iż posiadało świecące żarówki za dnia na korytarzu, oraz małym przydomowym ogródkiem i sadem, w których rosną banany i przepyszne awokado. Po wstępnym zapoznaniu, okazuje się, że misja jest prowadzona przez księdza z Belgii, który przebywa w DRK od 1976 r. Ksiądz Jaques, miłośnik lotnictwa, niedoszły pilot w wolnej chwili składający modele samolotów, zajmuje się również projektem budowy małych elektrowni wodnych oraz doglądaniem już istniejącego generatora wodnego na potrzeby misji oraz pobliskiego szpitala.

„Szpital” to kilka wolnostojących długich budynków niedaleko misji, które z zewnątrz wyglądają jak opuszczone przez wojska radzieckie baraki na terenie naszego kraju. Szyby w oknach gdzieniegdzie zastąpiono kawałkami rdzawej blachy, klamki w drzwiach to rarytas, a wiszące brudne i dziurawe moskitiery dopełniają obraz sal chorych wypełnionych metalowymi i odrapanymi „pryczami”. Szpital posiada około 100 łóżek i jest podzielony na kilka oddziałów: internistyczny, chirurgiczny oraz najbardziej oblegany – oddział położniczy, gdzie normą jest 13-14 letnia mama.

Przechodząc przez pomieszczenie zwane śluzą, wchodzimy do sali operacyjnej, która jest najczystszym pomieszczeniem w tych budynkach szpitalnych. Znajdujące się tam gaziki, aparaty do przetaczania płynów i strzykawki to tylko nieliczne rzeczy jednorazowe wyłącznie z nazwy. Brak leków, od witamin po antybiotyki, czy brak specjalnego laboratorium jest normą. W szpitalu jest jeden lekarz – ogólny, bo na więcej nie stać władz szpitalnych. Poziom czystości i reżimu sanitarnego niewyobrażalnie niski.

Maszerując przez wioski, spotkaliśmy tylko kilku miejscowych, którzy ukończyli 50 rok życia, dopiero odwiedzając szpital zrozumieliśmy, dlaczego tak się dzieje. Jest to smutny widok, ale niestety prawdziwy obraz służby zdrowia w DRK. Byliśmy ostrzegani przed warunkami tam panującymi, lecz to, co zobaczyliśmy na miejscu, przerosło nasze wszelkie wyobrażenia. Dlatego tak ważne przed wyjazdem jest zapoznanie się z panującymi chorobami w danym kraju oraz specjalistyczne szczepienia i odpowiednio przygotowana apteczka wyprawowa.

Ksiądz Leonard, który był dla nas przewodnikiem po okolicy, oprócz królowej i ministra wojny ludu Lunda zapoznał nas z byłym ministrem obrony narodowej oraz byłym ministrem spraw wewnętrznych Demokratycznej Republiki Konga zamieszkującym w Musumbe. Ów minister, po wysłuchaniu „kazikowych” opowieści, zaproponował użyczenie swego samochodu, wiedział bowiem, że chcemy dojechać do Luizy i tam znowu rozpocząć naszą pieszą wędrówkę, zgodnie z ideą etapu.

Wczesnym rankiem udaliśmy się do byłego ministra. Po krótkich i burzliwych negocjacjach dochodzimy do porozumienia i ruszamy w dalszą drogę. Jazda samochodem, nawet terenowym, w kongijskich warunkach nie należy do łatwych i przyjemnych. Droga, a raczej czerwona maź, po której się poruszamy, dostarcza nam wielu wrażeń. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów docieramy do brzegu rzeki Lulua, którą pokonuje się drewnianymi pirogami, lub – w przypadku tych bardziej zmotoryzowanych – kilkoma złączonymi ze sobą metalowymi łódkami, służących za prom dla samochodów. Po skomplikowanym załadunku naszego środka lokomocji na promie udaje nam się przedostać na drugi brzeg.

Po siedmiu godzinach wytrzęsywania się i przedzierania przez zarośnięty i dziurawy szlak drogi krajowej N39 osiągamy odległość nieco ponad 100 km i docieramy do miejscowości Masuika. Tam decydujemy się na postój u księży, salwatorian, którzy wskazują nam drogę do kazikowej wioski ludożerców szczepu Abasalampasu – Tulume.

Lądowanie na ziemi Abasalampasu nie należy do przyjemności. Po dziś dzień żaden Murzyn z sąsiednich szczepów nie odważy się wkroczyć na ich teren, chyba że poruszając się w towarzystwie administratora jedyną cywilizowaną drogą. Droga ta jedna jest o wiele dłuższa i nieciekawa, obrałem więc ścieżyny leśne, trudne w prawdzie (…)

Wioska nie leży na szlaku naszej podróży, ale księża umożliwiają nam przejazd tam swoją czerwoną, rozsypującą się Toyotą Land Cruiser, rocznik 1988. Droga nieco lepsza przecina gęsto zarośnięty las. Dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Na pierwszy rzut oka wioska nie różniąca się niczym od wszystkich poprzednich, ale po zapoznaniu szefa, jednego ze starszych obywateli, dowiadujemy się, iż możemy być bezpieczni, już są po obiedzie – Kazimierz czuwa  i rytuał ludożerczy dawno już jest zaprzestany. To taki oczywiście żart na powitanie.

W czasie dyskusji przedstawiamy książkę „Rowerem i pieszo…”, prosimy o pamiątkowe zdjęcia na styl Kazika z maskami i już po zmroku udajemy się w drogę powrotna do Masuika. Odległość 21km,ale ciągle psującą się „czerwona, terenowa strzała” dostarcza nam wielu niezapomnianych emocji. Dopełnieniem nocnej podróży była podrównikowa burza, która zamieniła naszą leśną drogę w płytki, ale rwący potok. Po czterech godzinach i niezliczonych postojach na naprawy docieramy z powrotem do misji. Kongo nadal nas zaskakuje.

W trakcie naszej pieszej wędrówki często mijaliśmy “mrówki” – „mazutowych kurierów”. Ten fakt nasunął nam pomysł by, podobnie jak Nowak, wynająć tragarzy. Podczas jednego z noclegów w wiosce Samani  Mirek dogaduje się z miejscowymi i za niewielką jak dla nas opłatą najmujemy etapowych pomocników, którzy, wioząc nasze jeszcze ciężkie plecaki, na swych metalowych „brennaborach”, mieli przyśpieszyć nasze dreptanie.

Wydawało nam się, że lżejsi będziemy mogli pokonywać większe dystanse dzienne, lecz to Afryka stawia nam warunki. Palące słońce i wilgoć dochodząca do 90% zrobiły swoje; zamiast zaplanowanych 30km zrobiliśmy niecałe 20. Docieramy do Nguema. Kolejna misja katolicka o warunkach socjalnych dalekich od choćby minimum, w sumie nawet nie wpuszczono nas na teren misji, a nocowaliśmy w zrujnowanych zabudowaniach gospodarczych. Nikt nie mówił, że będzie lekko, mamy przecież dach nad głową, ba! nawet dwa, gdyż postanawiamy rozłożyć namiot w zaproponowanym pokoju, z racji panujących tam warunków.

Wieczorem jeden z księży zorganizował mały agregat prądotwórczy, na potrzeby zasilenia czarno-białego telewizora, by z kompanami móc obejrzeć rozgrywany mecz reprezentacji DR Konga. W trakcie ładowania naszych wyczerpanych baterii aparatów fotograficznych i próby napisania relacji w laptopie coś zaiskrzyło w gniazdku, siwy dym i po prądzie. Mina zaproszonych ludzi na mecz? Wiadomo. A skierowana do nas pretensja? Dająca dużo do zrozumienia. Tymczasem my po przygotowaniu się do porannego wymarszu kładziemy się najedzeni spać.

Wczesnym rankiem, kompletując karawanę nowymi tragarzami, udajemy się w dalszą drogę. Przed nami cztery dni marszu, ponad 100km i cel: miejscowość Kabwe. W miejscowej misji wypytujemy dość nieufnego księdza o wikariat apostolski górnego Kasai i zakon karmelitanek, tam podczas swojej podróży Kazimierz Nowak spotkał się z polską pustelnicą Magdą.

Dowiadujemy się, że misja karmelitanek z powodu braku powołań, w latach 80. XX wieku została przeniesiona do Kanangi. Troszkę zawiedzeni tą wiadomością i tak postanawiamy odnaleźć miejsce spotkania „pustelnicy z Krakowa”. Również nie ma już wikariatu apostolskiego. Dziś w tych zabudowaniach odbywa się dwustopniowa praca seminaryjna dla księży. Monumentalne jak na kongijskie warunki budynki seminariów, oddalone są od siebie około 3 km na peryferiach miasteczka Kabwe. Nowak, rozkoszując się okolicą i jej przyrodą, zauważa również trzy stopniowe struktury pracy misyjnej:

Pierwszy z nich: puszcza – dzika okolica, dzicy ludzie, misjonarz zbliża się powoli, uczy się języka, niesie pomoc materialna i moralną, bez zmuszania do przyjęcia wiary. Dobrocią zaskarbia sobie poszanowanie przede wszystkim i po pewnym czasie zdobywa zaufanie.

Piękne budynki misyjne wyłaniające się spośród zarośniętej okolicy, idealne miejsce na naukę podstaw teologii. Zostajemy poinformowani przez tamtejszego księdza, iż znajdujemy się w tzw. seminarium mniejszym, choć rozmiary budynków na to nie wskazują. Z uwagi na fakt, że zabudowania skończono wznosić w latach 30., postanawiamy zawiesić tu naszą ostatnią, czwartą już tabliczkę etapową. Seminarium mniejsze odwiedzimy nieco później, po drodze zwiedzając pozostałości po ważnej dla “archeologii nowakowej” misji karmelitanek.

Etap drugi: rzeczywista ewangelizacja i wyszukiwanie zdolniejszych jednostek celem wyszkolenia ich na katechetów, praca długa i żmudna (…)

Zaciekawieni oglądamy budynek karmelitanek z pięknym posągiem Matki Boskiej na dziedzińcu. To, co pozostało z misyjnych budynków, jest doświadczone czasem i naznaczone zniszczeniem przez zaniedbanie, wyraźnie wskazuje na brak należytego gospodarza. Mimo szczerze witających nas słuchaczy nie udaje nam się porozmawiać z dyrekcją, więc robimy kilka zdjęć i idziemy dalej.

Etapem trzecim jest stworzenie kleru tubylczego, sióstr i braci czarnych, którzy wzmocniliby załogę misji i wspólnymi siłami obejmowali ogrom pracy misyjnej, która dniem każdym rośnie, a nie ma odpowiedniego dopływu białych misjonarzy. Ten trzeci etap jest bodaj najtrudniejszy, ze względu na celibat, który dla ludów pierwotnych jest czymś gorszym od śmierci. Niejednokrotnie zdolniejszy uczeń teologii cofa się w ostatniej chwili za namową rodziny, która zrozpaczona przychodzi nakłonić go, aby wrócił do wioski i aby dał rodzicom dużo, dużo wnuków.

Do trzeciego ostatniego kompleksu misyjnego, prowadzi długa, przepięknie oświetlona słońcem aleja palmowa, zakończona starą troszkę rozsypującą się bramą, po której przekroczeniu znajdujemy się w równie po części zaniedbanym kompleksie budynków. Dochodzące ze środka ogromnego dziecińca stuki młotków świadczą o remoncie, więc jesteśmy mile zdziwieni.

Trzy wysokie, piętrowe budynki ustawione w kształt litery „U”, trawnik poprzecinany kamiennymi ścieżkami, niemała kapliczka, zadaszone korytarze dziedzińca, to wszystko tworzy niesamowicie urokliwy klimat seminarium większego. Napotykamy tam również dużego, ponad dwumetrowego, czarnoskórego mężczyznę bardzo zaciekawionego naszym przybyciem. Spokojnie zapytał, czego szukamy i zaprosił na orzeźwiającą szklankę wody.

Po wysłuchaniu o powodzie naszej wizyty i wypytaniu o szczegóły misjonarz opuszcza nas na 10 minut, by się pojawić z tajemniczą księgą z lat 30. XX wieku. Tego, co za chwilę miało się wydarzyć, nikt z naszej czwórki nie przewidywał nawet w myślach. Misjonarz, biegle mówiący po angielsku, spytał kontrolnie o nazwisko naszego bohatera i otworzył kronikę z zaznaczoną wcześniej datą 8 czerwca 1935 roku, gdzie to w języku flamandzkim istniał wpis o naszym podróżniku.

Radości nie było końca. Dokumentacja fotograficzna, wielkie podziękowania i mimo ciepłego popołudnia ruszyliśmy dalej w samotną, pieszą wędrówkę. Dla takich chwil warto zatrzymać czas w sztafecie. Zbliżające się ciemne chmury, przecinane białymi wstęgami, i odgłosy grzmotów postawiły nas na nogi, uświadomiły, że czas kończyć gościnę.

Po przejściu groźnie zapowiadającej się tropikalnej burzy, rozstajemy się z naszymi tragarzami i pokonujemy pieszo kolejne 10 km.

Mimo upałów, burz i złej drogi przebyłem w ciągu osiemnastu dni prawie pięćset kilometrów  pieszo, co nie jest niewątpliwe rekordem światowym, jednak wątpię, czy znalazłbym wśród miliona białych ludzi choćby jednego naśladowcę.

Cytowane teksty Kazimierza Nowaka – listy do żony oraz reportaże – pochodzą z archiwum Wydawnictwa Sorus, wydawcy książki “Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd” z reportażami Kazimierza Nowaka pod redakcją Łukasza Wierzbickiego.