Lizbona. Miasto utkane z tęsknoty

Agnieszka Huf

GN 36/2023 |

publikacja 07.09.2023 00:00

Fado i azulejos, kamienne koronki i zamorskie wyprawy. Lizbona to miasto nieoczywiste.

Żółte windy to jeden z symboli miasta. Roman Koszowski /foto gość Żółte windy to jeden z symboli miasta.

W tym mieście na pierwszy rzut oka nic do siebie nie pasuje. Koronkowe zdobienia murów klasztoru hieronimitów kontrastują ze stojącym zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej topornym, żelbetonowym pomnikiem Odkrywców. Pół godziny spaceru wystarczy, żeby z szerokiej zadrzewionej Avenida da Liberdade, przy której rozsiadły się sklepy najdroższych projektantów mody, przejść do dzielnic przypominających północnoafrykańskie miasteczka, o uliczkach tak wąskich, że rozkładając szeroko ramiona, można niemal dosięgnąć ścian przeciwległych budynków. Nawet pogoda wydaje się nie mieć na siebie pomysłu. Po południu rozpływamy się w upale, rozpaczliwie szukając kawałka cienia, a jeszcze przed zachodem słońca zimny, porywisty wiatr znad oceanu zmusza nas do ucieczki z lizbońskich ulic. A jednocześnie cała ta mieszanka łączy się w zaskakująco spójną kompozycję, jasną i życzliwą zarówno turystom, jak i mieszkańcom jednej z mniejszych europejskich stolic.

Kiedy Odyseusz wyruszał na swoją wyprawę, zakochana w nim nimfa Calypso zamieniła się z rozpaczy w węża. Jego ciało uformowało siedem wzgórz, na których rozłożyła się Lizbona. Tyle legenda. Jaka jest prawda? Na pewno wzgórz jest zdecydowanie więcej, co odczuje w swoich mięśniach każdy, kto wybierze się na zwiedzanie miasta. Może dlatego lizbończycy i turyści tak ukochali windy – żółte wagoniki przypominające tramwaje, pokonujące strome uliczki. Wyjątkową windą jest Elevador de Santa Justa, łącząca dzielnice Baixa i Chiado – zamiast wagonika mamy żelazną konstrukcję, której autor miał być uczniem samego Gustawa Eiffela. Istotnie, w 45-metrowej budowli nietrudno dopatrzeć się podobieństw do paryskiej wieży.

Wszystko jest przeznaczeniem

Zapytałeś mnie niedawno/ Czy wiem, co to jest fado (…)/ Stracone dusze/ Stracone noce/ Dziwne cienie/ W Mourarii/ Łobuz śpiewa/ Gitary płaczą/ Miłosna zazdrość/ Popiół i ogień/ Ból i grzech/ Wszystko to istnieje/ Wszystko to jest smutne/ Wszystko to jest przeznaczeniem – śpiewała Amalia Rodrigues, jedna z najsłynniejszych wykonawczyń gatunku muzyki, który stał się symbolem Portugalii. Choć posłuchać go można w wielu lizbońskich restauracjach, zdecydowanie nie jest to muzyka do kotleta czy raczej bacalhau – portugalskiej potrawy narodowej, dorsza serwowanego według podań na 365 sposobów. Kiedy zaczyna się koncert, milkną rozmowy i cichnie szczęk sztućców. Fado dosłownie oznacza los, przeznaczenie. Dwie gitary i wokal – tyle wystarczy, by w przejmujących, pełnych emocji dźwiękach wyśpiewać miłość, tęsknotę, melancholię, ale i zgodę na przemijanie.

Gdyby ogłosić konkurs na symbol Lizbony, fado zaciekle rywalizowałoby o palmę pierwszeństwa z azulejos. Azuleżusz, azuleżusz – powtarzam za naszą przewodniczką, starając się opanować nieoczywistą, portugalską wymowę. Szeleszczące słowo oznacza nic innego jak wypolerowany kafelek. Pokryte błyszczącym szkliwem płytki zdobią ściany wielu budynków, zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Gładkie lub z fakturą, jednobarwne lub pokryte misternymi detalami. Mozaiki z nich wykonane składają się nieraz z tysięcy elementów. Choć najbardziej znane są te z geometrycznymi wzorami, na kafelkach można znaleźć prawdziwe dzieła sztuki, nawiązujące do bujnej historii kraju.

Cena wielkich odkryć

Lizbona to miasto utkane z tęsknoty. Jej położenie – na samym skraju Europy, zaledwie 30 km od przylądka Cabo da Roca, uważanego niegdyś za koniec świata – zadecydowało o jej losie. Portugalia była kolebką wielkich wypraw, które pozwoliły odkrywać nowe lądy – to stąd Vasco da Gama wyruszył, aby znaleźć drogę morską do Indii, to stąd wypływały wyprawy do dalekiego Makau, Timoru czy na Madagaskar. O odwadze podróżników przypomina monumentalny pomnik Odkrywców, wzniesiony w 1940 roku. Część żeglarzy z wypraw wracała, przywożąc ze sobą złoto, diamenty, pieprz i przyprawy korzenne, co szybko uczyniło Portugalię krajem mlekiem i miodem płynącym. Ale wielu, skuszonych zarobkiem i przygodami lub przymuszonych przez życie do wyruszenia na wyprawę, płaciło najwyższą cenę, na zawsze zostając w wodach oceanu lub na obcej ziemi. Tęsknili więc ci, którzy wypływali szukać Nowego Świata bez pewności, że powrócą, tęskniły te, które czekały na ukochanych, nie wiedząc, czy nie wpatrują się w morski brzeg nadaremnie. Z perspektywy lizbońskiej dzielnicy Betlejemskiej (Belém) ocean wygląda sielankowo – nieruchoma plama błękitu. Wystarczy jednak przejechać kilkadziesiąt kilometrów, choćby na przylądek Peniche, aby na własne oczy zobaczyć potęgę żywiołu. Potężne fale, wściekle atakujące strome skalne klify, dają wyobrażenie ryzyka, z którym zmagali się żeglarze.

Stoimy przy przypominającej klocek z Tetrisa Torre Belém – Wieży Betlejemskiej. Kiedyś znajdowała się w środku nurtu Tagu. Po trzęsieniu ziemi i tsunami w XVIII wieku brzeg zamulił się i przesunął. Dziś dawnym korytem rzeki suną samochody i pociągi, a my korzystamy z odpływu i miażdżąc muszelki, podchodzimy do budowli, która stanowiła niegdyś ważny punkt obronny miasta, a teraz jest jednym z jego symboli. To od jej stóp wypływały karawele na wyprawy do nieznanych lądów. Do niej też powracały – widok Wieży Betlejemskiej był dla podróżników sygnałem, że szczęśliwie dotarli do domu. W kopule umieścili więc figurkę Maryi, nazwaną Matką Bożą od Szczęśliwych Powrotów, aby jako pierwszą po powrocie uczcić Tę, która strzegła ich w podróży.

Nosorożec z kamiennej koronki

Tuż obok Torre Belém znajdują się inne z długiej listy najsłynniejszych lizbońskich zabytków: klasztor hieronimitów i kościół Matki Bożej Betlejemskiej, obydwa wybudowane w XVI wieku w stylu manuelińskim – charakterystycznym tylko dla tego miejsca wariancie późnego gotyku. – Kiedy Europejczycy słyszą o gotyku w XVI wieku, chwytają się za głowy, bo przecież na kontynencie od dawna królował już renesans. Tymczasem tu właśnie wtedy gotyk w niespotykanym w innych częściach świata wydaniu osiągnął swoje mistrzostwo – opowiada Maria Milewska, nasza przewodniczka po Lizbonie. Styl manueliński połączył w sobie elementy chrześcijańskie – równoramienne krzyże templariuszy – i elementy morskiej fauny i flory: perły, wodorosty, koralowce. To wszystko okraszone jest dodatkiem zupełnie ekstrawaganckim, bo nikomu wcześniej nie przyszło do głowy zdobić budowli narzędziami marynarskimi – w kamieniu wyrzeźbione są poskręcane liny, sfera armilarna, która była rodzajem kompasu, a bystre oko na narożniku Torre Belém wypatrzy nawet… nosorożca, którego w 1516 chciano przywieźć królowi Manuelowi. Gdy stojąc przed południowym portalem kościoła Matki Bożej Betlejemskiej zadzieramy głowy, w pierwszej chwili zastanawiamy się, czy wpatrujemy się w kamień, czy w wykonaną na szydełku ogromną makatkę, rozciągniętą wokół wejścia do świątyni. Trudno uwierzyć, że te tysiące detali, misternych zdobień i precyzyjnie odwzorowanych elementów naprawdę zostało wykute w białym wapieniu. Ciągnące się przez 300 metrów mury klasztoru hieronimitów to jedno wielkie dzieło sztuki, które można zwiedzać godzinami, podziwiając kunszt architektów i rzeźbiarzy, cudem ocalałe z kataklizmu, który obrócił w gruzy prawie całe miasto. Prawie – bo oprócz kościoła i klasztoru ocalała jedna dzielnica. Dzielnica wyjątkowa…

Po prostu Alfama

Kiedy zakochany w portugalskiej stolicy Marcin Kydryński oprowadza po niej swoich gości, zatrzymuje się podobno między starymi kamieniczkami dzielnicy, w której zamieszkał przed laty, i wzniosłym tonem oświadcza: „Alfama!” – jakby to słowo nie wymagało żadnego tłumaczenia. A wytłumaczyć warto, bo historia dzielnicy, która podziwiana z Miradourodas Portas do Sol – jednego z najsłynniejszych punktów widokowych miasta – przypomina klocki rozsypane przez bawiące się dziecko, jest niezwykła. W 1755 roku Lizbonę nawiedziło potężne trzęsienie ziemi, a tuż za nim tsunami z falą sięgającą dwudziestu metrów. Około 85 procent zabudowań miasta zamieniło się w ruiny, przepadły bezcenne dzieła sztuki czy rejestry historycznych podróży Vasco da Gamy, a ofiary liczono w dziesiątkach tysięcy. Tymczasem Alfama, najstarsza dzielnica Lizbony, zamieszkiwana przez biedotę, ocalała prawie nienaruszona. Prawie – w jednym z kościołów rozpadła się jedna z wież. Rozniosła się wieść, że trzęsienie ziemi było karą za grzechy bogatych, rozpustnych lizbończyków, ale dobry Bóg ocalił tych, którzy żyli skromnie i pobożnie. Dziś Alfama zachwyca gęstą siatką wąziutkich, stromych uliczek i jasnych domów krytych czerwonym gontem. Władze miasta ograniczyły wydawanie pozwoleń na tworzenie hoteli i pensjonatów, dzięki czemu dzielnica zachowała swój lokalny koloryt, z nieodłącznym praniem, suszącym się na balkonach, i lokalnymi knajpkami, które w niczym nie przypominają modnych, turystycznych restauracji. Można się w nich za to ochłodzić przy tradycyjnym vinho verde – młodym, lekko musującym winie – i posilić bifaną, serwowaną na ciepło kanapką z duszoną wieprzowiną, a przy tym porozmawiać z rodowitymi mieszkańcami dzielnicy. Portugalczycy są serdeczni, otwarci i życzliwi. – Przez wieki żyli z kompleksem ludzi „z końca świata” – wiele nowinek docierało do nich z opóźnieniem. Przybyszów chcą więc ugościć najlepiej, jak to możliwe, jakby zaskoczeni, że ktoś chce odwiedzać ich niewielki kraj – tłumaczy nasza przewodniczka.

Wchodząc do małego pomieszczenia, w którym według przekazów urodził się Antoni – choć zwany jest Padewskim, przyszedł na świat w portugalskiej stolicy! – zastanawiam się, czy ten święty, który w swojej ojczyźnie znany jest z rozwiązywania problemów zakochanych, a nam kojarzy się z odnajdywaniem zagubionych rzeczy, potrafi znaleźć klucz do zrozumienia Lizbony. Opuszczając Portugalię, wiem już, że choć ten klucz ciągle pozostaje dla mnie ukryty – bo kilka dni to za mało, żeby poznać miasto splecione z różnorodnych odcieni – Antoni spełnił swoje zadanie iście po portugalsku: nieodwołalnie zakochałam się w Lizbonie. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.