Kongijski łącznik

Janusz Adamski

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 05.05.2011 10:29

Jedynie wprawne oko wojskowego pilota mogło dostrzec wąski pas zieleni wyrwany gęstej dżungli. Gdy tylko koła małej awionetki dotknęły ziemi, kilkunastu uzbrojonych mężczyzn szczelnym kordonem otoczyło samolot. Gęste, gorące powietrze falowało wokół stojącej w bezruchu maszyny. Szalom Pułkowniku! Welcome to Congo Mr Smith…

Kongijski łącznik Afryka Nowaka Kananga. Wyjazd do Luebo.

Relacja z etapu wodnego, część 1

Wita nas ciężkie, równikowe powietrze wymieszane z dymem tysięcy ognisk i lamp naftowych. Chłoniemy zapach Kinszasy, zapach wielomilionowego, równikowego miasta.

Oficer imigracyjny ogląda uważnie mój paszport.
- Czy jest pan żołnierzem panie Adamski?
- W żadnym razie - odpowiadam. Chociaż wiem, że czarna koszulka i zielone spodnie, zdają się podpowiadać coś innego. - Jestem… nauczycielem.
- A pana kolega panie Adamski, czy też jest nauczycielem?

Zadając pytanie, wskazuje na robiącego mega uprzejmą minę Andego, który po spotkaniu z maszynką do golenia wygląda bardziej jak Bruce Willis w Kill Bill’u, niż belfer.
- Tak, pan Ziółkowski też jest nauczycielem. Nauczycielem… wuefu.
Niestety pomimo wysiłków nasze paszporty wędrują do szuflady, a my zostajemy zaproszeni na rozmowę z kolejnymi funkcjonariuszami.
- To czego panowie będziecie uczyć w Kongo…?

Setki utykających busów, obwieszonych zdeterminowanymi podróżnymi, towarzyszy nam w slalomie pomiędzy dziurami. W drodze do misji, ojciec Sylwester umiejętnie operuje klaksonem, dyscyplinując największych gamoni. Całe to drogowe nieszczęście, korki i zamieszanie, powodują sami kierowcy. Minimum uprzejmości, przewidywania i wyobraźni rozładowałyby ten zamęt w kilka minut. Ale nie! Przecież trzeba wyprzedzać na piątego, pchać się, blokować, trąbić…

Kiedy mijamy niespokojne i hałaśliwe przedmieścia, miasto pulsuje już wieczornym rytmem. Rytmem kompletnie niezrozumiałym w pierwszym kontakcie, pozornie chaotycznym i niespokojnym. Ale to minie, bo każdy wcześniej czy później stopi się z Afryką i albo ją pokocha, albo znienawidzi…

W Kinszasie spędzamy dwa organizacyjne dni, po czym lecimy do Kanangi. Na lotnisku zauważamy, że lokalne linie CAA wprowadziły nową jakość w standardach podróży lotniczych. W zgiełku i zamieszaniu przedzieramy się przez szczelnie bronione wejście do sali odpraw, gdzie ostatecznie tracimy Sylwestra. Na szczęście zdążył wykrzyczeć ostatnie wskazówki, więc jakoś dajemy radę uiścić wszelkie należne opłaty, dopłaty oraz dopłaty do dopłat oraz przejść zawiłą procedurę.

Na pożegnanie, otrzymujemy jeszcze nadprogramową garść emocji, bo kierowca autobusu lotniskowego zamykając drzwi odcina od bagażu jednego z czarnych braci. Biedak biegnie obok auta, krzycząc i tłukąc w okna. Odcinek był dość długi, więc rozwijamy dobre 40km/h, ale gość jest cały czas w pełnym kontakcie. I tak się właśnie odkrywa w Kongo samorodne talenty! Na co rekrutacje, badania, sztaby szkoleniowe – przeżytek, nudy i strata czasu.

Kiedy w końcu siadamy w lepkich fotelach odczuwamy dużą ulgę, nie zwracając już nawet szczególnej uwagi na chwilowe utraty wysokości podczas lotu.

Katanga zaskakuje betonowym pasem startowym oraz uśmiechniętą twarzą Jima, który usadawia nas wygodnie w sektorze dla VIP, a sam zajmuje się odprawą i odnalezieniem bagaży.

Namiar na Jima dostaliśmy od chłopaków z „pieszego”, którzy poznali go podczas pobytu w Kanandze. Jim jest naszym dobrym aniołem przez najbliższe dni, a jego lokalne koneksje rozwiązują wszelkie problemy. Jest synem pierwszego gubernatora prowincji, osoby bardzo cenionej, której pomnik zdobi główny plac w mieście. Opowiada nam dużo o Kongo, o prowincji, poznaje z ludźmi „z miasta”. Odnotowania wymaga na pewno Crazy Jack. Biały Amerykanin, nauczyciel, który zajmuje się w magistracie siecią komputerową. Jack jest typowym przedstawicielem białej rasy spacyfikowanej przez klimat i realia sanitarne. Ktoś, kto podaje pod wątpliwość czystość i higienę przeciętnego czarnego Afrykańczyka, powinien poznać Jack’a…

Jim lokuje nas w rezydencji senatora, który aktualnie bawi w Kinszasie, a sam rozpoczyna mozolne załatwianie transportu do Luebo. Okazuje się to niełatwe, ponieważ droga praktycznie nie istnieje.

Kiedyś jego ojciec, swoim gubernatorskim Buickiem, był w stanie dojechać do każdego większego miasta w prowincji, ale w tej chwili drogi są w opłakanym stanie. Za „Belga” każda wioska miała rower do patrolowania swojego odcinka oraz taczkę i łopaty do prac naprawczych. Także zasady gry były bardzo czytelne. Jeżeli droga była dobrze utrzymana wioska otrzymywała pieniądze, jeżeli nie… lanie. System równie prosty, co motywujący.

Korzystając z chwili czasu „zwiedzamy” Kanangę. Miasto było kiedyś przygotowywane na stolicę Kongo, bowiem Kinszasa ze swoim marginalnym położeniem jest poza zasięgiem większości Kongijczyków i przeniesienie stolicy do bogatej prowincji Kasai, z linią kolejową i centralną lokalizacją, miało zagwarantować szybki rozwój. Miasto przeszło więc poważną przebudowę w latach 50-tych. Zbudowano wysokie budynki, wyposażone w windy, długi na 300 metrów gmach magistratu oraz piękną dzielnicę willową. Urządzono zielone skwery z fontannami i place zabaw. Co wyjątkowe, także droga krajowa nie przecinała miasta, ale biegła tuż obok dzielnicy handlowej, stanowiąc swoistą obwodnicę.

Kiedy farba na elewacjach pachniała jeszcze świeżością, prezydent Mobutu dał Białym 24 godziny na zebranie zabawek. Po czym, wybrał sobie na lokalną rezydencję piękną willę należącą do jednej z kompanii diamentowych i aby zagwarantować odrobinę prywatności, nakazał… wyciąć wszystkie wysokie drzewa w okolicy.

Tak skończyło się marzenie o nowej Kanandze. 30 czerwca 1960 roku, był pierwszym dniem upadku tego miasta…

Po całym dniu poszukiwań, wykrystalizowały się trzy opcje transportu. Opcja numer jeden, to stojący w gotowości jeep za 800$, opcja numer dwa, to jeep za 400$, ale aktualnie oczekujący w warsztacie na zamówione części i w końcu opcja numer trzy, to ksiądz, który jedzie z Kinszasy do Luebo – wariant non-profit!

Najpierw dopuszczamy do gry tylko wariant trzeci, choć z powodu braku informacji o księdzu, zaczynamy nieśmiało zerkać na dwójkę, która z powodu braku informacji o potrzebnej części, zmusza nas w końcu do zmierzenia się z wariantem numer jeden.

Trzeciego dnia w południe zjawia się dobrze wyglądająca dama w średnim wieku, w towarzystwie grafitowej Toyoty, drobnego męża oraz upchniętych na tylnym siedzeniu trzech kolesi.

Jesteśmy już mocno nadgryzieni trzydniowym błąkaniem się po mieście w poszukiwaniu zimnego piwa, więc chcemy szybko pchnąć akcję do przodu. Po kwadransie negocjacji, wspartych psychotechnikami kota w butach, staje na 450$ plus pomoc przy pchaniu Toyoty, bo biedaczysko ma problem z rozruchem.

Przez pierwsze osiemdziesiąt kilometrów, stosunkowo niezła droga przewrotnie psuje nam humor. Jak można zapłacić taką kasę za pieprzone 180km szerokiej szutrówki! Dzięki bogu, ratunek przychodzi kiedy z głównej drogi skręcamy na północ. Rozkoszujemy się każdą dziurą, wypłuczyną, głębokim laterytowym korytarzem, czy coraz bardziej zarośniętym przejazdem. Do Luebo docieramy wykończeni po jedenastu godzinach! No i o to chodzi – to się nazywa dobrze wydać pieniądze!

Instalujemy się na parafii księdza Edwarda, ale zanim udajemy się na spoczynek negocjujemy jeszcze warunki noclegu, bo 20$ za pokój to lekka przesada. Dodatkowo nasi kierowcy także oczekują finansowego zabezpieczenia noclegu. Generalne zaczynamy się czuć jak dojne krowy, co uważamy za duże przegięcie i szybko korygujemy zasady gry. Kierowcy idą lulać za własną kasę, a my wnioskujemy tylko o jeden pokój. Ksiądz próbuje się opierać, ale kiedy grozimy rozłożeniem namiotu, co bezpowrotnie pogrzebałoby jakikolwiek zarobek, zgadza się ostatecznie na dwa pokoje po 10 dolców.

Zasypiamy z wypiekami na twarzach. Jutro w końcu zobaczymy rzekę!