Gorące greckie lato

Tomasz Rożek

GN 22/2011 |

publikacja 01.06.2011 15:38

Urlop w Grecji może być naprawdę gorący. Nie z powodu klimatu śródziemnomorskiego, tylko z powodu emocji politycznych. Czy skończy się na wystąpieniu ze strefy euro? I co to dla nas oznacza?

Greccy związkowcy i lewica nie chcą się zgodzić na żadne oszczędności fot. PAP/EPA/ORESTIS PANAGIOTOU Greccy związkowcy i lewica nie chcą się zgodzić na żadne oszczędności

Grecja wpadła w kłopoty, bo oszukiwała. Przez lata. Podawała nieprawdziwe informacje o stanie swojej gospodarki, wstępując do strefy euro. Kłamała także później w raportach wysyłanych do struktur europejskich. Oficjalna wersja była taka, że choć Ateny nie są tygrysem Europy, radzą sobie nie najgorzej. To było właśnie oszustwo. Choć z drugiej strony, czy oszustwem powinno się nazywać sytuację, o której wszyscy (zajmujący odpowiednio wysokie stanowiska) w Brukseli wiedzieli? Po 2007 roku, gdy świat dopadł kryzys ekonomiczny, smutnej prawdy nie dało się dłużej ukrywać. I wtedy nastąpiło ogólnoeuropejskie (udawane) zaskoczenie. Bo nagle okazało się, że nikt nie wiedział, w jak fatalnej kondycji jest grecka gospodarka.

Kara (trochę) zasłużona

No właśnie, w jakiej jest kondycji? Można by powiedzieć, że w agonalnej. Grecja już dawno byłaby (ekonomicznym) trupem, gdyby nie hojna pomoc Brukseli. Pomoc idąca w miliardy euro. Kto jest winny fatalnej sytuacji Grecji? Rządzący? Społeczeństwo, które takich, a nie innych polityków wybierało? A może europejscy biurokraci w dobrze skrojonych garniturach? Wszyscy po trochu. No to mamy rozwiązany problem winy. A co z karą? Bruksela nie poczuwa się do odpowiedzialności. Podobnie jak politycy w Atenach. Zresztą dzisiaj Grecją rządzi inna ekipa niż ta, która najwięcej namotała. Po głowie dostaje społeczeństwo. Prawdę powiedziawszy, trochę zasłużenie. Grecy przez długie lata żyli jak jedną nogą na wakacjach. Wysokie pensje i przywileje socjalne jakby żywcem skopiowane z bogatych w ropę krajów Zatoki Perskiej. Urlopy, wczesne emerytury, gwarancje zatrudnienia… można naprawdę długo wymieniać. Każdy kto wie, że 2+2=4, powinien już dawno się zorientować, że to wszystko kosztuje, że ktoś za to będzie musiał zapłacić. No i płaci. Bruksela dała pieniądze Grecji, ale zażądała reform. No to zaczęto wprowadzać reformy. Zamrożono, a w niektórych sektorach nawet obniżono pensje, wydłużono wiek emerytalny, podniesiono podatki. To wszystko dla Greków było jak kubeł zimnej wody. „Dlaczego my płacimy, skoro zawinili politycy” – zaczęto krzyczeć. Grecy, jak wszyscy bodaj południowcy, swoje żale wylewają na ulicy. Przy okazji rzucają kamieniami i butelkami z benzyną. Tłuką wystawy sklepów i banków. Tylko od tego pieniędzy w kasie państwa nie przybędzie.

Srebra idą pod młotek

Wprowadzane powoli reformy nie przynoszą spodziewanych zysków. A zaciągnięte kredyty trzeba spłacać. Ostatnio grecki minister finansów Jeorjos Papakonstantinu sprawę postawił jasno. – Grecji grozi bankructwo. Jeśli pieniądze nie nadejdą do końca lipca, rząd będzie musiał opuścić rolety i nie będzie w stanie dalej płacić – dodał. Chodzi o kolejną transzę pomocy z Brukseli. Tym razem potrzeba około 12 mld euro.

Co się dzieje, gdy państwo staje się niewypłacalne? Bankrutuje, podobnie jak firma czy obywatel prywatny. Nie oddaje wtedy pieniędzy wcześniej pożyczonych, co oznacza totalną stratę zaufania instytucji finansowych, ale przynajmniej nie doprowadza się do ruiny. Jeżeli bankructwo nie jest ogłaszane, z państwem dzieje się mniej więcej to samo co z osobą prywatną w podobnej sytuacji. Najpierw sprzedajemy komputer i telewizor. Gdy uzyskanych w ten sposób pieniędzy jest za mało, decydujemy się oddać do komisu dywany. W końcu meble. Pozbywamy się wszystkiego, co ma jakąkolwiek wartość. Grecja robi podobnie. Prywatyzuje, co tylko się da. Ostatnio sprzedała autostrady (teraz będą prywatne) i zamierza pozbyć się swoich (przynajmniej niektórych) portów. Prywatyzacja państwowych przedsiębiorstw i sprzedaż nieruchomości ma Atenom przynieść kilkadziesiąt miliardów dolarów. Ale to wciąż mało. Ateny liczą więc na kolejną pomoc Komisji Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Tyle tylko, że mogą się przeliczyć. Grecja nie spełniła jeszcze wszystkich warunków, jakie nałożyły na nią wspomniane instytucje, w zamian za pierwszą transzę pomocy. A bez tego kolejnych transz po prostu nie będzie. I nie pomogą tu doprowadzające do wściekłości szefów związków zawodowych kolejne plany oszczędności. Bruksela żąda konkretnych działań, a nie kolejnych planów.

No więc może bankructwo?

Skoro sprzedawanie „sreber rodowych” nie wystarcza, a na pomoc nie ma co liczyć, jedynym wyjściem jest ogłoszenie bankructwa częściowego albo całkowitego. I pewnie Grecja już dawno by to zrobiła, gdyby nie to, że jest… w strefie euro. W takich wypadkach o losach waluty nie decyduje bank centralny w Atenach, tylko instytucje europejskie. A te na kontrolowane bankructwo się nie zgodzą. Z kilku powodów. Całkiem sporą część długów Grecja zaciągnęła w bankach europejskich (głównie włoskich i francuskich). Gdyby Ateny zbankrutowały, te pieniądze by przepadły. Jest i powód drugi. W Europie nie tylko Grecja ma kłopoty. Także Irlandia, Portugalia, a za chwilę może je mieć także Hiszpania. Bruksela nie chce pozwolić na restrukturyzację długów Grecji (czyli „sztucznego” zmniejszenia zadłużenia), bo to byłby jasny sygnał dla innych. Unia chce na przykładzie Grecji pokazać, że jest nieustępliwa. To, co teraz robi Bruksela, przypomina sytuację, w której rodzic nie reaguje (choć widzi!), gdy dziecko bierze do ręki młotek, a gdy się nim uderzy w palec, dostanie klapsa za złe zachowanie. Grecy oczywiście widzą tę hipokryzję i głośno protestują. A przy okazji pytają: po co nam to euro? Można by im odpowiedzieć, że gdyby taka sytuacja jak Grecji przydarzyła się np. Polsce, o jakiejkolwiek pomocy finansowej ze strony Brukseli w ogóle nie byłoby mowy. Grecy wtedy odpowiadają: gdyby nie Bruksela i euro, już dawno pozbylibyśmy się długów, ogłaszając bankructwo. I to prawda.

Jaka lekcja dla nas?

Kłopoty Grecji, ale także innych krajów strefy euro, mocno nadwątliły jej wiarygodność. Cierpią na tym wszyscy. Także my, choć jesteśmy poza unią walutową. Na wartości zyskują te waluty, które z euro nie mają nic wspólnego, a więc amerykański dolar czy szwajcarski frank. To powoduje automatyczny wzrost rat kredytów zaciągniętych w tych walutach. Można by powiedzieć, że to skutek natychmiastowy.

Długofalowy to postawienie mocniej niż kiedykolwiek wcześniej pytania: „co z euro?”. Przyjmujemy je, czy nie? Przyjąć musimy (do tego zobowiązuje nas traktat europejski), ale możemy to zrobić np. w 2050 roku. Rząd o euro dawno się nie wypowiadał, a to już coś znaczy. Przecież nową walutę mieliśmy mieć w 2012 – 2014 roku. Dzisiaj takiego entuzjazmu w ogóle nie widać. Temat jak gdyby zniknął. Jedynym urzędnikiem czy politykiem, który wymienił ostatnio słowo „euro”, był prezes Narodowego Banku Polskiego Marek Belka. – W tych burzliwych czasach wydaje się nam, że lepiej być poza strefą euro – powiedział w wywiadzie udzielonym „Financial Times Deutschland”. I dodał: – Tak długo, jak Grecja jest otwartą raną w unii walutowej, euro nie jest tak atrakcyjne jak kiedyś.

Gdyby te same słowa zostały wypowiedziane rok, dwa lata temu, Belka byłby obśmiany, o ile nie wyszydzony. A więc na razie czekamy? Nie tylko my. Tymczasem poparcie społeczne dla wprowadzenia w Polsce nowej waluty cały czas spada. Politycy z innych krajów wydają się już nie bronić euro wszelkimi siłami, a jeden z najbardziej znanych na świecie finansistów Warren Buffet mówi wprost: – Wiem, że wielu ludzi uważa, iż rozpad strefy euro jest nie do pomyślenia. Ja jednak myślę, że jest to możliwe, sądzę, że trzeba będzie jeszcze włożyć mnóstwo wysiłku, żeby do tego nie dopuścić – dodaje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.