Homer jest nagi

Tomasz Rożek

publikacja 08.07.2011 07:35

Przed Grecją są dwa scenariusze – twierdzą specjaliści. W pierwszym Grecja bankrutuje jutro. W drugim za kilka miesięcy.

Homer jest nagi   PAP/EPA/ORESTIS PANAGIOTOU 29 czerwca 2011 r. przed siedzibą greckiego parlamentu w Atenach. Kolejny dzień protestów przeciwko planom reform, które zmuszą Greków do zaciskania pasa Sytuacja Grecji przypomina historię, jaką w bajce „Nowe szaty króla” opisał Hans Christian Andersen. Z tą może różnicą, że w opowieści to mały chłopczyk krzyknął „król jest nagi”, a w dzisiejszej Europie tymi, którzy najgłośniej (na salonach władzy) krzyczą, są bankierzy. Głównie z Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec. Tak, król jest nagi. Grecja jest bankrutem. Ale zanim formalnie upadnie, europejscy bankierzy muszą odzyskać to, co Atenom pożyczyli. I do tego właśnie potrzebują Unii Europejskiej.

Pomoc instytucji finansowych Unii ma głównie pokryć spłatę greckich długów. A więc interesy Londynu, Paryża i Brukseli (a konkretnie instytucji finansowych z tych państw). Miliardy euro w kraju oliwy z oliwek i sera feta w ogóle się nie pojawią. Zostaną na miejscu (w Brukseli, Paryżu czy Berlinie) przepisane z jednej kolumny w tabelce do drugiej. Gdy banki odzyskają to, co Grecji pożyczyły, pozwolą krajowi zbankrutować. A mówimy o naprawdę sporych pieniądzach. Długi Aten wynoszą dzisiaj około 350 miliardów euro. To około 160 proc. produktu krajowego brutto, czyli kwoty, którą cała gospodarka grecka wypracowuje w ciągu roku. To dane na dzisiaj. Za rok dług będzie dużo większy, bo Grecja, ze słabą gospodarką, pożyczała pieniądze na spory procent. Dla porównania, dług Polski to 57 proc. PKB i już to jest poziom niebezpiecznie wysoki.

Wiedzą, dlaczego protestują

Ile straci Berlin czy Paryż – tego do końca nie wiadomo. Ale te kwoty są większe niż greckie zadłużenie. Jedna rzecz to pożyczki. Znacznie większym problemem są jednak gwarancje kredytów, ubezpieczenia kredytów czy instrumenty pochodne (tzw. derywatywy).

W pomocy Grecji nie chodzi o ratowanie zrujnowanego (finansowo) kraju, tylko o ratowanie kieszeni najbogatszych instytucji finansowych Europy. I stworzenie okazji wykupu tego wszystkiego, co przedstawia w Grecji jakąś wartość. Przyparty do ściany sprzedaje taniej. Za bezcen. W ten sposób pod młotek pójdzie wszystko, co państwowe. A jest tego naprawdę sporo. Na przykład porty, lotniska, państwowe firmy, nieruchomości, a nawet greckie wyspy (tych niezagospodarowanych jest około 6 tys.). Kto wie, czy państwo nie zacznie sprzedawać dna morskiego, podobno bogatego w gaz ziemny.

Media branżowe donoszą, że głównym kupującym są Rosjanie i Chińczycy. A pewnie i inwestorzy z Europy nie pogardzą. Protestujący w Atenach czy Salonikach doskonale o tym wiedzą. I dlatego protestują. Pakiety pomocowe nie wystarczą na spłatę długów. Trzeba ciąć wydatki i prywatyzować. Ale nawet to nie wystarczy na pokrycie zadłużenia, które co roku będzie większe. Sytuacja naprawdę wygląda beznadziejnie i Grecy o tym wiedzą. Protestują, bo kierunek naprawy, na jaki zgodził się rząd pod naciskiem unijnych instytucji, wydaje się antyskuteczny.

Homer jest nagi   Studio GN/Źródło Eurostat Klan rządzi Grecją

Żeby było jasne, Grecy na sytuację, z którą mają teraz do czynienia, pracowali latami. Obywatele wymuszali na rządzących kolejne ustępstwa i przywileje, a rządzący się na to godzili, bo inaczej… przyzwyczajeni do opiekuńczego państwa obywatele nie wybraliby ich na kolejną kadencję. Na to wszystko nakłada się polityka klanowa. W Grecji od lat 60. XX wieku w różnych konstelacjach rządzi rodzina Papandreu. Socjaliści w Grecji (z dwoma krótkimi przerwami) rządzą krajem samodzielnie od 1980 r. Dziadek obecnego premiera (Jeorios) był trzy razy premierem Grecji. Ojciec premiera (Andreas) był premierem dwa razy. Trudno policzyć, ile razy w tym czasie członkowie klanu Papandreu byli ministrami (sprawy zagraniczne, gospodarka, edukacja, sprawy wewnętrzne…). Zdarzało się, że syn był ministrem w rządzie, którym kierował ojciec. U władzy wraz z Papandreu byli członkowie ich rodzin, znajomi i rodzina znajomych. Cała wierchuszka partii socjalistycznej należała i należy nadal do Papandreu. Polityka klanowa sprzyja konserwowaniu patologii. Czy syn, którego ojciec i dziadek byli wielokrotnymi premierami, może zmienić kurs? Może napiętnować błędy? Czy partia, której kierownictwo składa się z dalszej lub bliższej rodziny i znajomych, pozwoliłaby na to?

I tak od lat 80. XX wieku w Grecji nakręcała się spirala populizmu. Każdy następny rząd chciał być bardziej socjalistyczny niż poprzedni. Z tej swoistej licytacji korzystali obywatele. Ludzie, którzy byli przyzwyczajani do tego, że kto ciężko pracuje, ten… frajer.  Bo w Grecji, przeciwnie niż w większości krajów europejskich, szczytem marzeń była praca na stanowisku państwowym. To była nie tylko gwarancja dobrobytu, ale także oznaka sprytu i umiejętności radzenia sobie w życiu. Ktoś, kto miał prywatny biznes, był uważany za człowieka, któremu się nie powiodło. No chyba że oszukiwał na podatkach.

Emeryci… których nie było

Podczas gdy zatrudnieni w budżetówce dostawali dodatki za niespóźnianie się do pracy, dodatki na środki czystości, dopłaty za dojazdy na rowerze, prywatni (pozbawieni wielu tego typu przywilejów) często oszukiwali. Taki rodzaj sprawiedliwości po cichu tolerowanej przez państwo. Biurokracja w Grecji miała monstrualne rozmiary. W relacjach z Grecji często pojawiają się historie urzędników państwowych, którzy nie mieli nawet swojego biurka. Nikt nie wie, ile etatów powinno być zlikwidowanych, bo projekt, do którego je stworzono, został już dano ukończony. W Grecji były praktycznie darmowe lekarstwa i służba zdrowia. Budżet państwa płacił każdemu za tydzień wakacji i w praktyce zapewniał pracę wszystkim członkom rodziny tych, którzy pracowali w sferze budżetowej. W ciągu ostatnich kilku lat w Grecji pensje wzrosły o 130 proc. Dla porównania, w tym samym okresie w Polsce wzrosły o około 15 proc., a statystycznie w Unii o kilka procent.

Homer jest nagi   Studio GN/ Źródło Komisja Europejska Jeszcze kilka miesięcy temu w jednej z brytyjskich stacji telewizyjnych Grecja reklamowała się jako kraj z największą liczbą stulatków, jako miejsce bezpieczne, łagodne i przyjazne. Dzisiaj okazuje się, że przeważająca większość tych długowiecznych… już dawno nie żyje. Rodziny nie zgłaszały zgonów ludzi starszych i dzięki temu cały czas pobierały ich emerytury. Takich przypadków, według ostrożnych szacunków, w całej Grecji było kilka tysięcy. Państwo miesięcznie traciło na martwych emeryturach kilka milionów euro. To niby niedużo, ale podobnych nieprawidłowości było wiele, praktycznie w każdej dziedzinie gospodarki. Do tego należy dodać ręczne sterowanie rynkiem w wielu sektorach, brak podstaw gospodarki rynkowej, tolerowanie monopoli, decydującą rolę nastawionych roszczeniowo związków zawodowych. Czy dzisiejsze kłopoty (a to bardzo delikatnie powiedziane) finansowe Grecji kogokolwiek powinny dziwić?

2+2 = 4. Zawsze!

Przedstawiony powyżej obraz sytuacji nie jest jednak pełny. To fakt, że Grecy na każdym kroku zaprzeczali zdrowej ekonomii. Ale ktoś to widział i nie reagował.

O tym, że nie tylko obywatele, ale nawet politycy i ekonomiści fałszowali dane makroekonomiczne Grecji, wiedzieli w Brukseli wszyscy. I nikt nie zwracał na to uwagi. Grecja została przyjęta do Unii Europejskiej w 1981 roku, choć żadne inne państwo z gospodarką w podobnym stanie nie zostałoby nawet dopuszczone do negocjacji. Negatywną opinię na temat przyjęcia Grecji wydała Komisja Europejska, ale na szczycie krajów Unii ówczesny prezydent Francji Valéry Giscard d’Estaing, waląc ręką w stół, krzyczał: „Jak to, Grecji nie przyjmiemy? Kraju, który wydał Homera!?”.

W rzeczywistości nie chodziło o Homera, tylko o politykę. Grecja bardzo sprawnie manewrowała pomiędzy światem Zachodu a krajami komunistycznymi. Europa chciała wciągnąć Ateny w swoją orbitę. Przez lata Grecja ciągnęła z Brukseli ponad wszelką miarę, choć Ateny miały ogromne kłopoty z rozliczaniem funduszów. Dane greckiej gospodarki nie mieściły się w żadnych europejskich normach. Gdy sprawy zaczęły iść w złym kierunku, zaczęto na poziomie rządu fałszować księgi rachunkowe kraju. Bruksela była zadowolona, a Grecja dostała czas. Ten czas europejscy bankierzy wykorzystywali na pożyczanie, pożyczanie i jeszcze raz pożyczanie.

I bogacenie się na pożyczaniu, czyli sprzedaży ubezpieczeń i instrumentów pochodnych, związanych z pożyczkami.

Choć Grecja nie spełniała żadnego z kryteriów, została w 2002 roku włączona do strefy euro. W statystykach słanych do Brukseli jawnie oszukiwała. Ale wielu udawało, że sprawy nie widzi. Aż w końcu bańka pękła, bo w 2007 roku przyszedł kryzys. A ten bezlitośnie obnaża wszystkie słabości i weryfikuje, czy gospodarka oparta jest na zasadach matematyki czy polityki i populizmu. Grecka gospodarka z matematyką nie miała nic wspólnego.

Sprywatyzować Akropol

Kto w Europie odpowiada za tolerowanie greckiego rozdawnictwa i nepotyzmu? To pytanie zasadne, bo ten chory system już dawno by upadł, gdyby nie zasilały go europejskie dotacje. Część z tych dotacji to polskie pieniądze wpłacane do wspólnego unijnego budżetu. Nasza – i krajów naszego regionu – strata jest podwójna. Nie dość, że pieniądze unijne były ewidentnie marnowane, to na dodatek z powodu greckiego kryzysu inwestorzy odwracają się od rynków takich jak polski. Efekt jest taki, że złotówka (w stosunku do franka szwajcarskiego) straciła w ciągu ostatnich tygodni około 25 proc. Bardzo boleśnie odczuwają to ci, którzy mają kredyty zaciągnięte w obcych walutach.

Co bankructwo Grecji oznaczałoby dla Europy? Przede wszystkim zamieszanie i utratę wiarygodności całej strefy. Największe straty odnotowałyby państwa, które na pożyczaniu Grecji zarabiały. Ale pomoc taka, jakiej udziela Unia, jest wyjściem jeszcze gorszym. Tym bardziej że jest ona uzależniona od podnoszenia podatków, ślepego cięcia wszystkiego, co mogłoby grecką ekonomię rozkręcić i sprzedaży za bezcen tego, co Grecy mają i co przynosi im dochody.