Czadowe dni

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 15.07.2011 11:25

”Podróżować? Aby podróżować, wystarczy istnieć. Jadę od dnia do dnia jak od stacji do stacji w pociągu mojego ciała lub mojego przeznaczenia, przyglądając się ulicom i placom, gestom i twarzom, zawsze takim samym i zawsze różny, czyli takim, jakie w istocie są pejzaże.

Czadowe dni   Kiedy sobie wyobrażam, widzę. Cóż więcej robię, podróżując? Tylko skrajna słabość wyobraźni mogłaby usprawiedliwić potrzebę zmiany miejsca po to, aby podróżować(…)

W rzeczywistości koniec świata, tak samo jak jego początek, to nasze wyobrażenie świata. To w nas pejzaże są pejzażami. Dlatego kiedy je sobie wyobrażam, stwarzam je; kiedy je stwarzam, istnieją; kiedy istnieją, postrzegam je jako coś innego. Po co podróżować?”

Zamierzam się tego dowiedzieć…

Wyjeżdżamy z Poznania 25 czerwca. Na dworcu żegnają nas przyjaciele i bliscy krzycząc głośno: „Afryka Nowaka”. Zbieramy tym sobie ujemne punkty u naszego współpasażera. Jednak okazuje się być również cyklistą, znającym dzieje sztafety. Przyjemna rozmowa rozpoczyna nasz etap. Kolejno przybywamy do Szczecina, Berlina, a stamtąd do Londynu, w którym spędzamy prawie cały dzień, czekając na samolot do Czadu. Po wyciszonym popołudniu czeka nas stresujący moment: ważenie bagaży okazało się miłą chwilą, gdyż pracownik lotniska bardzo nam pomagał zmieścić się w limicie, ale odbieranie biletów nie było już takie spokojne. Ulli nie zaakceptowano jej wirtualnej karty kredytowej. Ostrzeżenie dla wszystkich: jeżeli lecicie etiopskimi liniami lotniczymi musicie mieć przy sobie kartę kredytową, którą dokonywaliście zakupu. Ulla nie miała, z racji jej wirtualności. Na jej bilet wydaliśmy część pieniędzy przeznaczonych na wyprawę, a czy w Czadzie będzie bankomat? Tego nie wiedzieliśmy. Na szczęście nasz czwarty uczestnik wylatywał dopiero następnego dnia. Wystarczyło kilka telefonów. Ale to był dopiero początek. Okazało się, że muszę coś wyjąć z mojej sakwy, aby zmieścić się w limicie. Pierwszą rzeczą był filtr do wody, przepakowany do bagażu podręcznego. Dał o sobie znać, kiedy prześwietlano sakwę, okazał się być ryzykownym przedmiotem. Pracownik lotniska był jednak tak uprzejmy, że kontrola zmieniła się w przyjemną pogawędkę. Jeszcze zakup whisky, która miała wystąpić jako  lekarstwo na żołądek i biegiem, gdyż zaczął się boarding. Ulla ponownie zatrzymana, za ciężki bagaż. Na szczęście szybka akcja Dominika, który krzyknął: „ona jest z nami, wezmę jakąś rzecz do siebie!”, uwolniła ją.

Z ponad godzinnym opóźnieniem wylecieliśmy z Londynu. Na pokładzie zamieszanie; stewardessy próbowały poprzesadzać wszystkich o jedno miejsce, nikt nie zareagował na ich prośby i dały spokój.

Po nocnym locie dotarliśmy do Addis Abeby. Nie wiem, czy to co napiszę będzie poprawne politycznie, ale… Zobaczyłam taką ilość kolorów Afrykańczyków, że wreszcie masa stała się jednostkami. Kontrasty: dzieci szalały, dorośli siedzieli poważni. Było również dużo Azjatów, rozbawionych maksymalnie, z takimi samymi plecakami, do których przytwierdzone były jeszcze metki.

Tym razem bez odprawy wsiadamy do samolotu. Razem z nami jest tylko jedna kobieta, reszta to mężczyźni. Ubrani w przepiękne, długie tuniki. Wkraczamy do „Czarnej Afryki”.

Pierwszy kontakt z Czadem łapiemy w czasie rozmowy dotyczącej Nowaka. Dociera do mnie fakt, że praktycznie nie dyskutujemy o nim, nie poddajemy krytyce, obróbce. Czy go mitologizujemy? Dominik zarzuca mi, że szukam negatywnych jego negatywnych stron, ale czyż stawianie wątpliwości nie przybliża nas do prawdy do poznania Nowaka, jako człowieka, żyjącego w swoich czasach, latach 30 – tych XX wieku? Czy ktoś ma na jego temat jakiś zdanie, czy potrafi wyłowić wielowymiarowość, powiedzieć coś o jego języku, poglądach? Czy fakt, że mamy dostęp do  jego listów i artykułów, powoduje, że rzeczywiście z tego korzystamy? Na ile uczestnicy sztafety wchodzą w to sobą, na ile chcą go poznać? Czy potrafimy powiedzieć więcej niż to, ze był dziennikarzem, podróżnikiem, który samotnie przejechał Afrykę? Pytania do refleksji…

Czadowe dni   AfrykNowaka.pl Kasia, Ulla, Andrzej i Dominik w roli lidera etapu, po szczęśliwym lądowaniu N’Djamenie, wyruszyli miejskim autobusem 29 czerwca do Gore, skąd odbiorą sztafetową pałeczkę. Czad przywitał ich pięknymi uśmiechami i – jak przystało na porę deszczową – komarowym oblężeniem. N’Djamena! Lądujemy! Widzimy ziemię żółto- brązową, z zamulonymi rzekami, kończącymi się nagle. Jaka różnica w pejzażu! Lecąc przez Europę widziałam uporządkowane struktury miast, tu – domki obok siebie, wydają się współistnieć w jakimś nieznanym dla mnie porządku. Stolica Czadu ma kilka asfaltowych dróg, widok tego miasta z lotu ptaka – niezwykły.

Wysiadamy! Gwałtowny powiew gorącego powietrza uświadamia mi miejsce, w którym jestem. I tak jest nieźle, tylko 34 stopnie (ludzie jednak ubrani są w kurtki). Najgorzej jest w maju, mamy szczęście, a na południu Czadu ma być ok. 5 stopni chłodniej.

Lotnisko: gwar, dynamika, zapachy. Tym razem bez większych problemów – pomocni urzędnicy. Najważniejsze, że rowery dotarły razem z nami. Szybko podbiegli do nas mężczyźni, z którymi przyjdzie nam się później targować za tą pomoc. Choć spodziewaliśmy się tego, wielość spraw do załatwienia pozbawiła nas w tej kwestii siły i refleksu. Ale, ale… kontrolerzy chcą faktur kupna rowerów. Dominik i Ulla próbują ich przekonać, że nie są nowe, że pierwszy raz spotykamy się z taką sytuacją. Udaje się. Pozostało prześwietlenie bagażów. Nadmiar informacji: mamy prześwietlić nasze podręczne bagaże? Tak! Nie! – słyszymy.  Wygrywa „tak!” – człowieka, który chwilę później będzie kontrolował swojego szefa, który choć pokazywał mu na to dokument, został skwitowany, że tenże go nie zna. I tak szef musiał poddać się kontroli.

Rada Ulli dla podróżujących bez znajomości języka (tylko Dominik zna francuski, ale Ulla ucząca się go w szkole, rozumie część słów): to pracownicy muszą się z Tobą porozumieć i załatwić sprawę. My mamy być zrelaksowani.

Wychodzimy na zewnątrz. Przeczekujemy wspomniane już domaganie się większego napiwku za pomoc i wreszcie mężczyźni przyjmują dominikową propozycję. Duża w tym zasługa Ulli, która stwierdziła, że musimy zachować pewność siebie i cierpliwie poczekać aż się zmęczą… ma rację. Po dłuższej chwili przyjeżdża brat Réné – misjonarz, którego Dominik poznał w Warszawie. Wrzuciliśmy bagaże do samochodu i ku mojej i Ulli radości, siebie również. Przejażdżka na pace była kolejnym poznawaniem miasta. I machano do nas, i uśmiechano się, ale również krzyczano i prezentowano seksualne gesty, które po prostu ignorowałyśmy. Różnorodność maksymalna, ale dla nas jednak duża przyjemność. Spostrzeżenia: wszyscy trąbią, próbują wyprzedzać, droga jednopasmowa staje się miejscami dwupasmówką, mnóstwo rowerów i skuterów/motocykli. Samochody z najwyższej półki. Świat dwubiegunowy. Nie możemy tego sfotografować: po pierwsze dlatego, że nie mamy jeszcze pozwolenia, po drugie dowiedzieliśmy się od misjonarzy, że ludzie reagują (szczególnie w miastach) bardzo agresywnie na takie próby. Nie ryzykujemy.

Dojeżdżamy do misji, gdzie czeka na nas pyszny obiad. Wita nas diakon i kuzynka br. Réné. Przyjechaliśmy w momencie, kiedy wszyscy wyjechali na urlop.

Czadowe dni   Nasze pierwsze czynności to: kupienie kart do telefonów, wymiana pieniędzy (do tej części Afryki tylko z euro; trzeba też pamiętać, że w kantorach wymieniają banknoty od 50 – tki). Pierwszy raz jem mango – smakuje jak wilgotna marchewka. Teraz nawet i uwielbiający je Dominik wyczuwa ten smak. Nie ma jak refleksja nowicjusza.

Po obiedzie dochodzą do mnie odgłosy bębnów i śpiewu. Początkowo przyglądam się temu tylko zza ogrodzenia. Dominik, widząc moje zmagania, mówi: Idziemy! I tak poznajemy dzieci, które przychodzą na zajęcia organizowane przez misję. Nieśmiało, ale zbliżamy się do nich. Poznajemy się wzrokiem, uśmiechamy się do siebie, machamy. Dzieci zaczynają prezentować coraz odważniej swoje ruchy. Moja noga „sama” zaczyna poruszać się zgodnie z rytmem. Zaczynają mnie naśladować.  Bardzo chciałam zatańczyć razem z nimi. Musiałam jednak przyjąć ich reakcję, najprawdopodobniejszy był śmiech. Tak też się stało. Mój pierwszy ruch ramion przywitały głośne wybuchy śmiechu. Kolejny – klaskanie do rytmu i powtarzanie frazy. Pokazano mi w ten sposób, że przyjmują to co robię i zachęcają do kolejnych ruchów. Po chwili tańczyłam już z jedną z dziewczynek, potem z kolejną, podczas gdy inne dzieci stały dookoła nas i klaskały. Wykonywaliśmy przeróżne wariacje, ja szłam tańcząc, one za mną. Przeszliśmy takim tanecznym krokiem plac misji. Od tej chwili ja byłam ich, a one moje.

Poznaliśmy również panie modlące się w grupie. Jedna z nich zauważyła moje próby tańca i nauczyła mnie i Ullę kolejnego kroku. Przyjęły nas przyjaźnie.

Wieczorem rozmawialiśmy ze starszymi dziewczętami, które uczą dzieci pisać, czytać oraz przeróżnych czynności manualnych. Dominik opowiadał im o Nowaku. Okazało się to być strzałem w dziesiątkę, gdyż po obejrzeniu nowakowych zdjęć, powiedziały nam, jakie plemiona jeszcze są i gdzie. Uczyły też nas swojego języka NGAMBAYE, który jest tu bardzo popularny. Nauczyliśmy się m.in.: cześć, dziękuję, przepraszam, liczby 1-10, ile to kosztuje, drogo. I tak po krótkim kursie możemy już pójść na targ…

O 21 przyjechał Andrzej. Jesteśmy już razem.

Dzień drugi

(Dominik)

Br. Rene zaproponował, żebyśmy spali na zewnątrz, bo będzie przewiewniej. Normalnie byśmy spali w środku z włączonym wiatrakiem, ale od dwóch tygodni nie ma prądu w N’Djamenie, a na noc lokalny mały generator jest wyłączany.

Zapobiegliwie rozłożyliśmy swoje namioty-moskitiery pod okrągłą wiatą, krytą plecionką ze słomy. Przeczuliśmy, że może zacząć padać, bo błyskało już jak wracaliśmy wieczorem z lotniska (odbieraliśmy Andrzeja). I się nie pomyliliśmy – rozpadało się na dobre. Na szczęście podwórko na misji ukształtowane jest tak, że nas nie podmyło. A przy okazji deszcz przyniósł nieco chłodniejsze powietrze i spało nam się wyśmienicie. Nawet dzwony na mszę o 5 rano nie przeszkodziły nam się dobrze wyspać.

Cały czas dbamy o profilaktykę antymalaryczną. Kasia i Andrzej biorą Malarone, Ulla i ja bierzemy Lariam. Zobaczymy, kto się dłużej utrzyma! Oczywiście super mocno stężone repelenty są także w użyciu. Wszyscy rozglądamy się za komarami. Mamy co prawda świetne moskitiery w kształcie namiotów, ale Ulla „przytuliła” się w nocy do ścianki i pięć ukłuć przyjęła na ramię. Z drugiej strony każdy z nas liczy się z tym, że jest bardzo duże prawdopodobieństwo zachorowania niezależnie od tego jak bardzo będziemy stosować się do zasad  bezpieczeństwa.

Końcówkę tej relacji dokańczam ja – Kasia. Dominik próbuje załadować zdjęcia, a mamy niewiele czasu.

Nasz dzisiejszy dzień: Po śniadaniu od razu pojechaliśmy do urzędu turystycznego, który miał potwierdzić prawo do naszego pobytu. Trwało to dosyć długo, gdyż musieliśmy wypełnić dokumenty po francusku, a później czekać na pieczątki, po które jeden wyjechał poza ośrodek.  Jeszcze tylko wymiana pieniędzy i wracaliśmy do domu. Tylko te dwie sprawy zajęły nam 5 godzin. W między czasie poznawaliśmy różnych znajomych ojca. Dotyki, śmiechy, przytulenia. Tutaj to mężczyźni trzymają się za rękę. Nie widzimy żadnych par damsko – męskich. Po załatwieniu najważniejszej sprawy jedziemy do centrum misji katolickich, gdzie od razu rezerwujemy sobie miejsca na powtórne przybycie tutaj, tym razem rowerami. Odwiedzamy również dom sędziego, poznajemy jego żonę, dzieci, kuzynów. Zostaje przedstawiona nam wizja przepraw przez wodę na południu Czadu. Nic nie szkodzi, odpowiada Dominik, szukamy również przygody.

Obiad. Dwa dania: smażona ryba z rzeki Szari oraz potrawa czadowa: kurczak z masą z prosa. Dostaliśmy również pyszny napój: połączone proso i mleko. Już na zewnątrz czekały na mnie i Ulle dziewczynka, które wymalowała nam henną dłonie i nogi. Jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń – bycie dotykaną w tak miły i delikatny sposób. Wszystko trwało ok. 2 godzin, ale mamy cudowne wzory na ciele. Ulla dowiaduje się, że w języku dziewczynek „ula” znaczy – „powiedz jej”.

Wieczorem rozpoczęło się pakowanie sakw. Jutro wyjeżdżamy autobusem do Gore. Cały dzień jazdy przed nami. Wieczorem poznajemy stolicę w nocy. Teraz piszę zakończenie tego dnia w kafejce internetowej i zaraz wysyłamy. Przed nami kolacja „na mieście”, ułożenie pod moskitierami i sen. A jutro podróż autobusem.

.Którędy przez Czad

Pierwszych kilka dni naszego pobytu w Czadzie musimy poświęcić na dotarcie do Gore, gdzie mamy odebrać pałeczkę, a następnie do Sahr, pierwszego miasta na czadyjskiej drodze Nowaka. Odległości są spore – do Gore 540 km, do Sahr jeszcze ze 300 km. W Sahr wsiadamy wreszcie na rowery i robimy kilkudniową pętelkę w kierunku jeziorka Iro-It, a następnie kierujemy się w stronę N’Djameny – w 80 % przejechaną już drogą autobusem. Na sam koniec, postaramy się dotrzeć do Mao na północy kraju, a może nawet do Rig-Rig pod samą granicę z Nigrem.

.

W drodze do Gore

W środę rano wyjazd. Opuszczamy misję i troskliwą opiekę br. Rene, który pomaga nam zapakować się do autobusu. 3 kartony z rowerami, czwarty luzem oraz 12 sakw ląduje na dachu, a my, niezwykle komfortowo jak na afrykańskie warunki mamy do dyspozycji całe tylne siedzenie. Ruszamy.

Czadowe dni   Opuszczamy miasto i przekraczamy most nad rzeką Szari. Chwilę później naszym oczom ukazuje się krajobraz, który będzie nam towarzyszyć już przez całą drogę: na płaskiej przestrzeni kilka gatunków drzew – akacje, mangowce, palmy „dum”, liczne krzewy, od czasu do czasu duże kałuże, zdecydowanie zielono. Po obu stronach drogi zabudowania wiosek afrykańskich z charakterystycznymi okrągłymi domkami krytymi strzechą. Pierwsze wielbłądy budzą naszą ekscytację. Jest ich coraz więcej, pasą się pośród zielonych krzewów.

Współpasażerowie, jak to Czadyjczycy – bardzo egzotyczni. Przyglądamy się ślicznym murzyniątkom zerkającym na nas z zaciekawieniem cudnie czarnymi oczami. Ona się pani boi – z uśmiechem mówi matka do Kasi. Wszyscy jesteśmy rozczuleni. Inna hebanowa matka jedzie z parą uroczych bliźniaczek. Ulla bierze jedną na ręce, mała nie płacze, wszyscy są zachwyceni. Słodkie słówka, pomlaskiwania, a jakie śliczne drobne dłonie, a jaka delikatna czarna skóra, aż wreszcie dość, dziewczynka chce do mamy. Zostawia jednak Ulli pamiątkę – mokrą plamę na spodniach. Cały autobus śmieje się radośnie, a nasz autobusowy sąsiad stwierdza, że skoro Ulla tak lubi dzieci, to będzie miała bliźniaki.

Po trzech i pół godzinie docieramy do miasta Bongor i zatrzymujemy się na małym odgrodzonym placyku na przerwę. Otaczają nas młodociani sprzedawcy słodyczy, napojów, orzeszków koli, lekarstw, kart telefonicznych. Kierujemy się do jednej z jadłodajni – to będzie nasz pierwszy posiłek poza misją i elegancką knajpą w N’Djamenie. Gulasz barani, świeża cebula, kilka kawałków pszennego chleba, za 5 zł. Tak. Tzn Andrzej i ja – tak, bo Ulla nie je mięsa, a Kasia zatopiona w percepcji otoczenia nie podejmuje decyzji. Siadamy pod wiatą na plastikowych krzesłach, młody chłopak podaje nasze dania na metalowej tacy. Obok nas dwóch dobrze ubranych Czadyjczyków w milczeniu jedzą kurczaki z rożna. Nasze danie smaczne. Jemy po afrykańsku – bez sztućców, nabieramy gulasz chlebem. Do popicia woda w dużych plastikowych kubełkach – gratis. Tylko ja się decyduje wypić kilka łyków. Na swoją odpowiedzialność. Jest przyjemnie, zacisznie, błogo. Nagle zamieszanie. Mali chłopcy rzucają się na tacę z kośćmi od kurczaka  naszych sąsiadów, gdy ci zaczęli wstawać od stołu. Pomocnik kucharza natychmiast ich przegania – uciekają z resztkami jedzenia w rękach. Znowu cisza. Patrzymy z Kasią po sobie znacząco, Andrzej też to widział, Ulla siedziała tyłem. Po prostu CZAD.

Idziemy na herbatę.

Nocny rajd do pałeczki

Nasz autobus dociera bezpiecznie do miasta Moundou po 17.00 i po krótkiej przerwie mamy jechać już prosto do Gore. Nie, nie tym samym, innym, który zaraz ma podjechać. Ściągamy nasze bagaże z dachu, pilnując, aby nikt poza pracownikami firmy przewozowej nam w tym nie pomagał, bo to zawsze skutkuje uszczupleniem naszej zwitki banknotów, a w najlepszym razie teatralną dyskusją. Po chwili stoimy z całym naszym bagażem na placyku stacji i czekamy na autobus. Po jakimś czasie mówią nam, że nasza czwórka to za mało na kurs do Gore i nici z jazdy autobusem. Następny jutro w południe. Ale jest opcja alternatywna – zwrot część kasy za bilety i transport do Gore terenową Toyotą stojącą nieopodal – za dodatkową dopłatą. Teatr negocjacji trwa z pół godziny, ostatecznie lądujemy na pace czerwonej Toyki z całym dobytkiem. W zasadzie po załadowaniu bagaży na pace nie ma już zbyt wiele miejsca dla pasażerów, a oprócz kierowcy ma jechać z nami jego pomagier. Dwie osoby do środka na przednie siedzenie i trzy na pakę. Ruszamy.

Jest już zupełnie ciemno. Nie opuszczamy jednak miasta od razu. Zatrzymujemy się na czymś w rodzaju stacji benzynowej, benzyna w butelkach po piwie (0.66l) dla motocykli, w kanistrach dla samochodów. Kierowca wkłada do wlewu paliwa lejek, wyściela go gazą i przechyla kanister. Ups! Leje się spod auta, chyba bak dziurawy. Jakaś kombinacja z plastikowym wężem, dedukuję, że chcą pominąć dziurawy odcinek wlewu paliwa i wlać benzynę do baku jakimś innym „sekretnym” otworem. Nie pytam o co chodzi, bo nie znają francuskiego, niech działają. Zapasówka musi być wyjęta znad baku. Potem dziwna akcja z podnośnikiem hydraulicznym wciśniętym między tylne koło a nadkole. Na sam koniec na pace ląduje wielka beczka pełna paliwa. W końcu pytam kogoś o co tu chodzi. To wasza asekuracja – otrzymuję odpowiedź.

Teraz na pace nie ma miejsca w ogóle. Ulla z Kasią do środka, zostajemy z Andrzejem i pomocnikiem kierowcy na pace. Nie bardzo jest jak siedzieć i czego się trzymać.

Wyjeżdżamy z miasta i rozpędzamy się niezłym asfaltem do ok. 100 km/godz. Pęd powietrza ogłusza, przyjmujemy wiatr na plecy, a wraz z nim bolesne uderzenia rozbijanych owadów. Est-ce que c’est bon? (czy to jest dobre?) – pyta retorycznie i z dezaprobatą pomocnik szofera. Nie, nie jest to dobre z pewnością, ale nie ma innego wyjścia. Wtem zostaję mocno trafiony – aż jęknąłem – chyba nietoperz! Andrzej zsuwa się zapobiegawczo na bagaż i przyjmuje pozycję leżąc na brzuchu głową w kierunku przeciwnym do jazdy, a biała koszulka pędem powietrza zadziera mu się pod pachy. Patrząc na niego można by pomyśleć, że chłop upił się i śpi, ale nic bardziej błędnego – on walczy o przetrwanie.

Powoli oswajam się z sytuacją i przyjmuję raz po raz kolejne strzały na plecy ze spokojem. Kończy się asfalt i kontynuujemy jazdę czerwoną laterytową drogą – tak charakterystyczną dla Afryki. Zwalniamy tylko nieznacznie. Odwracam się raz po raz do przodu, ale ostrożnie, aby nie dostać owadem w oko. Jednak widok z przodu jest niezwykle absorbujący i nie mogę się mu oprzeć. Patrząc bowiem z góry na oświetloną reflektorami czerwoną drogę i soczyście zielony busz umykający w dzikim pędzie po bokach mam wrażenie udziału w nocnym rajdzie safari. Obawiam się tylko, że wpadniemy w jakąś dziurę i fikniemy że aż hej!

Po jakiejś godzinie jazdy pytam czarnego towarzysza ile jeszcze nam zostało. 60 km. Decyduję się zaryzykować i wkładam rękę przez otwarte okno szoferki z prośbą o podanie aparatu. Trzymając się jedną ręką, kombinuję z parametrami, aby wyszło cokolwiek. Nakręcam nawet krótki filmik, ciekawe jak wyjdzie.

Łups! Tym razem kierowca nie zdążył ominąć niewielkiej kałuży i oprócz wstrząsu zgarniam parę kropel wody na twarz. Na szczęście aparat już oddałem i trzymam się ramy oburącz. Dopiero godzinę później dziewczyny nam powiedziały, że kierowca w trakcie jazdy wysyłał smsy. A emocji było coraz więcej. Omal nie przejechaliśmy trzech wielkich sów stojących na drodze. Ta ostatnia niestety nie zdążyła wystarczająco szybko podfrunąć i łupnęła skrzydłem o szybę, a ja ledwo zdążyłem się nachylić. Ulla po chwili ostrożnie wygląda z okna w geście czy wszystko ok. Odpowiadam „kciukiem w górę”. Raz po raz docierają naszych uszu głośne nieidentyfikowane dźwięki, myślimy, że może minie nas zaraz jakiś osobliwy pojazd, ale dźwięki te cichną w oddali – to chyba tutejsze świerszcze giganty. Jedziemy już naprawdę długo, głowę urywa, na szczęście powietrze nie ziębi. Ale czuję, że jazdy na pace będę miał dość na dłuższy czas. Wtem przed nami wielka kałuża – lewo, prawo, nie, za późno jednak na taki manewr, taranujemy ja na wprost. Zawartość kałuży ląduje na nas bezceremonialnie. Czy to jest dobre? – ponawia retoryczne pytanie nas czadyjski towarzysz.

Czadowe dni   W końcu docieramy do Gore, brudni, wymęczeni, ale pełni wrażeń. Wysiadamy witani entuzjastycznie przez sporą gromadkę ludzi na głównym placu. Dzwonimy po br. Artura i w oczekiwaniu na jego przyjazd postanawiamy zrobić sobie wspólne zdjęcie na tle naszego wehikułu, a wraz z nami pozuje cała okoliczna gawiedź. Jeszcze oni! Zróbcie im zdjęcie! – zachęcają nas wszyscy wskazując na trzech niezwykle barwnie wyglądających chłopaków siedzących na ławeczce i uśmiechających się do nas przyjaźnie. To członkowie słynnego plemienia Morero!

Serdeczne powitanie z Arturem, ładujemy szpej na jego auto, a pomagają nam wszyscy – gratuit! (za darmo) – krzyczy chłopak, abyśmy nie mieli wątpliwości co do ich intencji. Chwilę później już jesteśmy na misji, przytulna cela z prysznicem dla każdego z nas, kolacja na stole, zimne piwo, po prostu CZAD… A i my jesteśmy przygotowani i wiktuały pieczołowicie transportowane z kraju lądują wreszcie na stole przeznaczenia wywołując promień uśmiechu na twarzy naszego gospodarza.

Wyspani, po śniadaniu, zwiedzamy ogród misyjny. Dociera do nas, że jesteśmy w tropikach. Tak, to już z pewnością nie jest Sahel, soczystość zieleni, pomarańcze i mango na drzewach, tu papaja, tam owocujący bananowiec, wilgoć w powietrzu.

Czas na przekazanie pałeczki. To br. Artur Ziarek – kapucyn z Gore był ostatnim ogniwem etapu 19 i pół „KapTOUR”, dostarczając nasze „relikwie” z granicy RŚA/Czad. Wyciąga wysłużoną reklamówkę a z niej Ją – pokrytą patyną, niczym starą, dziewiętnastowieczną księgę, na której widać, że przeżyła już niejednego właściciela. To nasza sztafetowa Książeczka-Pałeczka, czyli specjalny egzemplarz Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd Kazimierza Nowaka, który przemierzył już ¾ Afryki, towarzysząc wszystkim dotychczasowym ekipom w podróży… Pod bananowca z nią! Tam ją sobie przekażemy!

Ekspedycja IRO-IR

Historia podróży Nowaka przez Czad zaczyna się w Fort Archambault, czyli dzisiejszym Sarh. Dociera tu w lutym 1936 roku. Nie wspomina mile tego miejsca. Nie mógł liczyć na gościnę ze strony białych kolonizatorów, a w tamtych czasach w Czadzie nie było jeszcze misji chrześcijańskich. Musi jednak zaczekać na pocztę, która ma przyjść za tydzień. Aby nie trwonić pieniędzy na pobyt w mieście, postanawia wykorzystać ten czas na wycieczkę w kierunku jeziora Iro. Nie wiemy, czy dotarł do samego jeziora, wszystko wskazuje na to, że raczej nie. W listach do żony opisuje krótko ten wypad jako 8 dni walki z chorobą żołądka, a na osłodę zaznacza, że zrobił ze setkę zdjęć. Zdjęcia Nowaka z tego terenu przedstawiają głównie kobiety z plemienia Sara-Dżendżi z charakterystycznymi talerzami w wargach. Poświęca im Kazik ciekawy artykuł zamieszczony w książce Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd o tym, jak grupa tych kobiet pojechała na „tourne” po świecie, jako egzotyczna ciekawostka.

My także postanowiliśmy pojechać w stronę jeziora Iro, w poszukiwaniu plemienia Sara-Dżendżi. Jak się później okazało, z całą pewnością trudno nazwać ten wypad po Nowaku „wycieczką”. Była to 9-dniowa totalna „wyrypa” rowerowa, w bardzo trudnym terenie, w piekielnym upale, po piaszczystych i bagnistych szlakach. Dla miłośników mocnych wrażeń wyprawowych – po prostu CZAD. Zapraszam do lektury naszego dziennika, pisanego na bieżąco w podróży.

Start

(Dominik)

Wyciągamy wszystkie rowery z kartonów – nareszcie! Andrzej składa rowery, Kasia filtruje wodę w misyjnej kuchni, Ulla opowiada o Nowaku jednej z sióstr, a ja jadę wysłać relację. Tak! Jadę rowerem, po raz pierwszy sztafetowy Brennabor toczy swe koła po ziemi czadyjskiej.

U Jezuitów netu jednak nie ma, bo są na urlopie. Jadę do cyber-cafe, jest net, tzn. zaraz będzie, jej szef idzie kupić kredyt i zaraz wraca. Relacja przechodzi, ale na zdjęcia nie ma szans. Po godzinie bezowocnych prób wracam na misję.  Pakowanie sakw na rowery, pożegnanie z Arturem i  ruszamy!

Zaczęliśmy po 12-ej, a to nienajlepsza pora do jazdy. Jest upał 35 stopniowy, choć droga dobra – ubita gruntowa, jedzie się nieźle. Dołączają do nas tutejsi rowerzyści, których nie brakuje. Towarzyszą nam dobrych paręnaście km, aż do przerwy postojowej przy termitierze. Teraz już odczuwamy trudy jazdy w upale. Wraz z końcem dnia robi się coraz parniej, chmury przysłaniają słońce. Czujemy, że zbiera się na burzę. Nie boimy się jej – przeciwnie! Przy tym upale deszcz byłby błogosławieństwem. Z uśmiechem zatem przyjmujemy kolejne błyskawice i towarzyszące im grzmoty wyczekując pierwszych kropel deszczu. Są! Jedziemy dalej, pada coraz mocniej, co za ulga! Burza się rozkręca, zaczyna ostro zacinać, już jesteśmy cali mokrzy, do suchej nitki. Jedziemy dalej, już przez ścianę deszczu. Chyba wystarczy, już się schłodziliśmy, tuż przed murzyńską wioską mijamy małą wiatę krytą strzechą, decydujemy się tam przeczekać ulewę. Opieramy rowery, wchodzimy pod dach i stoimy mokrusieńcy w bezruchu. Pierwszy raz robi nam się chłodno. Nie ma co, jest już po siedemnastej, za godzinę będzie już całkiem ciemno, trzeba tu zanocować. Zdejmujemy mokre koszulki i zabieramy się do pracy. Warunki są trudne, bo ziemia zamienia się w błoto, wiata przecieka i nie ma miejsca na rozbicie dwóch namiotów. Mamy na szczęście plandekę biwakową, rozkładamy ją na ziemi i na niej montujemy namiot. Przykrywamy częściowo tropikiem, naciągamy plandekę w górę, aby nie dać się zatopić i obóz gotowy. Przestaje padać, ale już za późno na inne opcje. Ładujemy się całą czwórką do namiotu, choć ciasno, to jest bardzo przytulnie, najważniejsze, że jest nam sucho.

Zmęczeni po całym dniu mamy ochotę już tylko na sen. Nie sposób opisać dźwięków puszczy, towarzyszących nam przez całą noc. Przed zaśnięciem staram się policzyć wszystkie ich rodzaje. Oprócz cykania świerszczy słychać nawoływania żab, a najciekawszy odgłos pojawia się na końcu, powiedzmy zwrotki. No tak, bo te nocne dźwięki następują jedne po drugich, w tej samej kolejności, a kończą się zawsze tym niezwykłym basowym brzmieniem… ciekawe jakiego stworzenia? Naprawdę trudno to odgadnąć, kojarzy mi się trochę z gęganiem gęsi, ale o kilka tonów niżej. I tak dźwięki afrykańskiego koncertu tulą nas do snu, pierwszego snu w buszu.

Na dywaniku u prefekta

(Kasia)

Wstaliśmy już po czwartej rano, aby uniknąć pobudki przy dopingu wszystkich mieszkańców wioski. Po 20 min mieliśmy jednak towarzystwo, ale (jak się okaże później) niewielkie, zaledwie kilkanaście osób. Po podjechaniu kilku kilometrów znaleźliśmy miejsce na śniadanie. I ruszyliśmy. Tego dnia zrobiliśmy 74 km. Początkowo jechało nam się dobrze, ale później zrobiło się błoto i bardzo, bardzo gorąco.

Czadowe dni   Po drodze wjeżdżamy do wsi, gdzie natrafiamy na dzień targowy. W takich miejscach korzystamy z okazji, aby napełnić girby. Tu decydujemy się na małe zakupy: pączki, pikantne papryczki, cebula (jest tu wyjątkowo droga i mała). Robimy kilka ciekawych zdjęć. Spotyka nas tu to, o czym mówił nam przed wyjazdem Maciej Pastwa. Tuż po przyjeździe młoda kobieta przynosi nam krzesła i wodę. W każdej wsi jesteśmy witani podobnie – tłumem, okrzykami i gromkim śmiechem. Do tego trzeba się przyzwyczaić. Dzieci często uciekają lub płaczą na nasz widok (szczególnie maleńkie), ale mamy uśmiechają się do nas, i do nich uroczo i po chwili uciszają je.

Pokonaliśmy 60 km jedynie z 10 – 15 minutowymi przerwami. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do Kyabe, aby kupić lokalne jedzenie i zaszyć się gdzieś na obiad. Jednak w tutejszym „centrum” podszedł do nas urzędnik służb bezpieczeństwa, który grzecznie, acz stanowczo poprosił, abyśmy wstąpili do niego z paszportami. Stawiliśmy się. Spisał nas i wysłuchał z ciekawością historii o Nowaku. Nie chciał się jednak wpisać do książeczki – pałeczki, tłumacząc to swoim „tajnym” urzędem. Czekała nas jeszcze wizyta w prefekturze. Niechętnie do niej podeszliśmy, bowiem musieliśmy wracać na peryferie miasta. Szef „securite” po drodze rzuca do Dominika – nie macie broni ze sobą? Nie. I tak po prostu sobie jedziecie?! Zastaliśmy prefekta modlącego się. Chwilę odczekaliśmy i usiedliśmy na postawionych nam szybko krzesłach. Specjalnie dla niego został tu rozstawiony namiot z plecionki. Siedział po turecku w pięknej białej tunice. Po raz pierwszy zobaczyliśmy, że i w Czadzie można mieć nadwagę. Siedział na cudownie tkanym dywanie, obok miał radio, dzbanek z wodą i telefon komórkowy. My na krześle – on na ziemi. Ponownie Dominik opowiedział naszą i nowakową historię. Pokazaliśmy mapy, książeczkę – pałeczkę, zdjęcie Nowaka. Spytał nas, gdzie nocowaliśmy, gdy odpowiedzieliśmy, że pod wiatą, spytał: „I tak lubicie?”. Tak! – odpowiedział Dominik. Na pożegnanie życzył nam (po chwilce zastanowienia) – przygody. Ruszyliśmy do tutejszej misji, gdyż i prefekt nam się nie podpisał, a i tak nasz urzędnik „SB” chciał nas odprowadzić po podpis. Zresztą było to błogosławieństwo. Po tak intensywnym dniu jazy w upale bardzo chcieliśmy odpoczynku. Dostaliśmy zimną wodę do picia, wzięliśmy prysznic, suszyliśmy rzeczy. No i nie lada gratka – Internet! Co prawda technologia pozwalała na przesłanie max. 200 kb, ale to wystarczyło do wysłania zdjęcia z przekazania pałeczki.

I znowu na rower! Po drodze zakupujemy puszki sardynek – będą pyszne z cebulą (nasz obiad następnego dnia). Tego dnia robimy ok. 14 km i biwakujemy. Rozpalamy ognisko, robimy danie z makaronu, sosu serowego i dodajemy do tego nasze papryczki. Danie okazuje się bardzo ostre. Pierwszy próbuje Andrzej i słyszymy wydobywający się z jego ust wielki syk. Ulla (dba o nasze zdrowie od początku) stwierdza, że wybije nam to bakterie, więc jest dobrze. W czasie kolacji wszyscy wydobywamy podobne dźwięki. Wypiliśmy mnóstwo wody. Girby przydają nam się również do budowy wyprawowego prysznica. Zasypiamy przy dźwiękach buszu.

Z Bororo na szlaku

Poranek. Szykujemy się, jemy śniadanie i już słyszymy „Bonjour”, nie reagujemy jednak, aby jak najszybciej dokończyć pakowanie. Tego dnia odczuwamy naprawdę wielki upał. Mamy termometr, który wskazuje 35 stopni w cieniu, my jedziemy cały czas w słońcu. Każda wieś, to napełnienie girb, skarb. Wodę bierzemy z pomp głębinowych, dlatego jest pyszna i nie musimy, ani jej filtrować, ani wrzucać tabletek.

Ciekawie byłoby natrafić na plemię Bororo, które zajmuje się hodowlą bydła. Mają zupełnie inne – nie murzyńskie rysy twarzy. I spotykamy ich po drodze! Wielkie stada, podzielone na kilka grup. Na wołach siedzące egzotycznie przystrojone kobiety w czerwonych szatach i z wielkimi kolczykami w nosach. Siedzą majestatycznie na dywanach, do brzegów których przytwierdzone są dzwoneczki. Na osiołkach jadą z bagażami chłopcy. Na koniach mężczyźni. Czujemy się jak na planie filmu kostiumowego. Niestety nasze próby robienia im zdjęć nie udają się, gdyż ostro się temu sprzeciwiają. Jednak to co widzieliśmy było warte jechania za nimi w upale..

Jedziemy dalej. Każda wieś, nowi ludzie, nowe zdjęcia. Witamy się, oni z nami. Jest błogo. Mieszkańcy wsi są bardzo pomocni. Doświadczyliśmy tego, kiedy jadąc – nagle usłyszeliśmy za nami krzyki. Początkowo pomyślałam, że może znowu trzeba się tu zarejestrować i pokazać paszport. Pomyliłam się. Mężczyzna jechał za nami swoim rowerem, aby powiedzieć nam, że jedziemy złą drogą, Tego dnia było naprawdę gorąco. Poza tym za wioską planowaliśmy odpocząć. Kiedy teraz myślę, że po błogim odpoczynku okazałoby się, że się zgubiliśmy i musielibyśmy wracać przy temperaturze 35 stopni. Ach! Błogosławieni ludzie. Po odzyskaniu właściwego szlaku rozbiliśmy się.

Krótka dygresja: codziennie wstajemy o 5 rano.  Myjemy się, albo i nie. Robimy śniadanie (zazwyczaj kaszka) i jedziemy do ok. 11.00 (albo i nie, czasami coś się wydarza, albo temperatura jest ok. 30 stopni  – wtedy jedziemy do oporu). Siesta do 15 – 16 (albo i nie – bo czasami o 14 – 15 robimy długi odpoczynek). Myślałam, że wyjdzie z tego jakiś plan, ale nie. Działamy pod wpływem…

Powracam do opowieści. Biwakujemy, odpoczywamy. Hitem jest to, co ma Andrzej – solone pestki słonecznika. Ma jeszcze sporo dóbr, których nawet nam nie przyszło do głowy zabrać: czekoladę (stwierdziliśmy, że się roztopi), batony czekoladowe (także), ciastka (nawet do głowy nie wpadło, a w czasie upalnego dnia, bardzo zmęczeni uratowaliśmy nimi nasz żołądek). Ciekawe co jeszcze… Przychodzi do nas jeszcze ponownie człowiek, który nam pomógł, a Dominik snuje po raz kolejny opowieść o Nowaku. Pyta o plemiona. Okazuje się, że nazwy plemion, których używa Nowak nie są tu znane. Dowiadujemy się właściwych (?), w każdym razie stosowanych teraz przez tutejszą ludność. I wyruszamy. Tego dnia przejechaliśmy 60 km.

4 VII poniedziałek

Spotkanie w buszu

(Dominik)

Wczoraj kładłem się w nienajlepszym humorze. Ulla i ja mieliśmy czuliśmy się po całym dniu jazdy w ukropie po prostu kiepsko, a termometr wskazał 38 stopni gorączki. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę co to może oznaczać. Dlatego pobudka odbyła się na spokojnie, dopiero po piątej rano. Na szczęście rano już nie gorączkowaliśmy i czuliśmy się dużo lepiej. Na dodatek słońce nie wzeszło wcale, tzn. schowało się za chmurami i dzięki temu powietrze było całkiem przyjemne. Jechało nam się dobrze, i jeszcze przed południem dotarliśmy do Singako (akcent na „o”). Spodziewaliśmy się większej miejscowości, powiedzmy takiej jak Kyabe, a tym czasem ani zasięgu telefonicznego, ani możliwości zrobienia testu na malarię, ani sardynek w butiku, ani nawet cebuli. Za to obowiązek rejestracji i owszem. Korzystając z okazji, wyłożyłem małomównemu subprefektowi nasz cel podróży i poprosiłem o wpis do książeczki-pałeczki. Pooglądał ją, poprzewracał strony, wreszcie skupił się i napisał: „Widziano dnia 4 VII czworo turystów na rowerach w Subprefekturze Singako”. To wypisz-wymaluj treść wpisów Nowaka w jego kronice!

Czadowe dni   Po załatwieniu formalności, poprosiliśmy o wskazanie drogi na jezioro Iro. O tamtędy. Ale którędy? Przecież w tamtym kierunku nie prowadzi żadna ścieżka! Przez to poletko? Tak, tamtędy. No to jedziemy. Po chwili odnajdujemy ścieżkę w buszu, ale taką naprawdę wąziutką. Stopniowo się poszerza, a raczej rozwidla, omijając duże kałuże. Teren jest mocno błotnisty, ale da się jechać. zaczyna kropić spodziewany deszcz. Szybko montujemy obóz na szańcu na małej górce. Tropiki rozpięte na moskitierach i niech sobie pada. Przestało po dwóch godzinach, zostało jeszcze sporo dnia, więc zwijamy obóz i ruszamy dalej. Kluczymy między kałużami, z czasem godzimy się, że trzeba niektóre forsować na wprost. Jest z tym dużo zabawy, dopingujemy siebie nawzajem, nie zawsze się udaje, jest co filmować. Po dobrej godzinie takiej jazdy duże kałuże ustąpiły miejsca gęstemu błocku. I zaczyna się katastrofa! Lepkie gliniaste podłoże przykleja się grubą warstwą do naszych opon i blokuje koła w przegubach. Czyścimy, początkowo patykami, staramy się jechać dalej, ale glina wraz ze zwiędniętą trawę tworzą tak mocne spoiwo, że pracę trzeba wykonać ponownie po obrocie koła, szczęściarzem był ten, kto przejechał kilka metrów. Podarowaliśmy sobie patyki, gołymi dłońmi odrywamy błoto z opon, z hamulców, z widelców, jesteśmy cali ubłoceni. Już nie robię zdjęć, choć czuję, że warto właśnie w takich chwilach… ale nie ma na to czasu, trzeba działać, czas ucieka, a czas to woda, no i co z delikatnym sprzętem fotograficznym, nie można go zabłocić! A szkoda wody żeby myć ręce.

Wysiłek cyklisty-pchacza błotnego niestety idzie na marne, bo posuwamy się w tempie żółwim, a końca gehenny nie widać. Dziewczyny krzyczą z wysiłku, razem z Andrzejem staramy się im pomagać, ale sami nie dajemy sobie lepiej rady. To nie ma sensu. Dość. Mamy za mało informacji, nie wiemy nawet, czy przed jeziorem będzie jeszcze jakaś wioska. Do tej pory były co chwilę, więc nie uznałem za ważne, żeby zapytać o to w Singako, a tym czasem warunki się zmieniły. Wody mamy całkiem sporo, ale nie do pełna. Pijemy jak smoki i jesteśmy totalnie ubłoceni. Co robić? Zarządzam zwiad.

Dziewczyny zostają z rowerami w cieniu akacji, a my z Andrzejem po bidonie wody i w drogę pieszo przez sawannę. Tak, to prawdziwa sawanna. Nie ma już krzewów bawełny ani żadnych innych śladów ludzkiej ingerencji, tylko przestrzeń usiana akacjami i błotnisty trakt. Idziemy w milczeniu, jeden za drugim, bo tak dyktuje wąski szlak. Może uda się dotrzeć do jakiejś wioski, a może chociaż spotkać jakichś ludzi i zapytać ich co i jak przed nami? Tymczasem pejzaż przypomina ten z filmów przyrodniczych z rodzaju „Lwia rodzina w Serengetti”. Nikt nas co prawda nie straszył lwami, ale wiemy, że w Parku Narodowym Zakuma, odległym nie aż tak bardzo, bo może 150 km, na pewno można spotkać te duże kociaki.

Tymczasem Andrzej nagle przystanął i mówi: gazela! Tam uciekły! Dwie sztuki widziałem! Idziemy dalej. Busz się przerzedza, następnie gęstnieje, aż w końcu, po trzech kwadransach marszu wypadamy na wielką otwartą przestrzeń. Spacerują po niej wielkie ptaki, próbujemy je podejść do zdjęcia, ale uciekają. Odpoczywamy w cieniu drzewa. Dalej iść nie ma sensu, kiepska sprawa, nic nadal nie wiemy. O! na drzewie jakieś dziwne wielkie owoce! To drzewo chlebowe, to samo, na tle którego Kazik sfotografował się w Południowym Sudanie, pozując z rowerem odwróconym do góry nogami. Ciekawe, czy owoc jest jadalny… Może dziewczyny będą wiedzieć? Bierzemy kawałek i wracamy. Nagle zauważam psa, nie wygląda na dzikiego, ma  obrożę. Muszą tu gdzieś być jacyś ludzie. Idą! Jeden z dzidą i dwóch też z dzidą! Podchodzimy w ich stronę, oni lekko skonfudowani, ale pokazujemy przyjazne gesty i już po chwili witamy się z wysokim starcem z plastrem pod okiem i dwoma chłopcami. Każdy dzierży w dłoni najprawdziwszą lancę z ostrzem z zadziorami, a starzec nawet dwie. Okazuje się, że mówi całkiem sprawnie po francusku. Pytam. Wioska jest za jakieś 5 km stąd, nad rzeką. Nie, nie mają studni, piją wodę z rzeki. Za rzeką droga ma być znacznie lepsza. A wy myśliwi? A… tak sobie chodzimy po okolicy – odpowiada nieco zmieszany pytaniem starzec. A są tu gazele? – nie daję za wygraną. O! i to bardzo dużo! A jak na nie polujecie? Kryjecie się i czekacie na zwierzę? Nie, puszczamy psa, a jak słyszymy odgłosy walki, to dobiegamy i kończymy sprawę włóczniami. Na koniec jeszcze pytam, czy to jadalne, pokazując owoc chlebowca w ręku. Nie, tylko małpy to jedzą. No te, goryle. Goryle? Są tu goryle? Nie, tu nie, ale tam nad rzeką przyjdą wam powiedzieć dzień dobry! – z uśmiechem puentuje. A możemy sobie zrobić zdjęcie z Wami? – pytam, bo czuję, że będziemy wyglądać dokładnie jak na zdjęciu Kazika z Szillukami. A jakimś groszem sypniecie w zamian? – chytrze odpowiada starzec. Pewnie, mam na szczęście kilka monet w kieszeni. Pozujemy po kolei, jak dobrze, że Andrzej wziął aparat. No to dziękujemy. A trochę wody by się może znalazło dla nas? – pyta na koniec zerkając na mój bidon. Pewnie! – odpowiadam z lekkim zakłopotaniem, że sam nie zaproponowałem. Piją powoli, uważnie, najpierw starzec, potem chłopcy, wodę z Pluszem.

Wracamy do dziewczyn z wieściami. Decydujemy wyczyścić rowery możliwie jak najdokładniej, a następnie spróbować jechać. Na szczęście nasze przewidywania się sprawdziły – błoto przez te dwie godziny zdążyło nieco obeschnąć i mogliśmy swobodnie dalej pchać rowery i nawet jechać. Docieramy do drzewa chlebowego, próbujemy sobie robić zdjęcia, ale trudno o podobny kadr do Kazikowego wzorca. Jedziemy dalej, z decyzją, że dziś zanocujemy we wiosce. Jazda przez akacjowy busz – pierwsza dziura, naturalnie kolec akacji. Szybka zmiana dętki i jedziemy dalej. Po chwili z gęstego buszu wyłania się przed nami widok niezwykły: malownicze koryto rzeki ze stromym kilkumetrowym piaszczystym klifem, a po lewej stronie kapany wioski murzyńskiej. Jest pięknie! Kasia niechętnie jedzie z nami do wioski, najchętniej zanocowałaby tu właśnie. Ale decyzja wcześniej podjęta, chcemy to przeżyć. Wjeżdżamy między zabudowania, wioska jest maluteńka, raptem 3-4 zagrody. Okazuje się, że mieszkańcami nie są Murzyni szczepu Sara-Kabo jak do tej pory, ale Gula. Prowadzą nas na podwórko szefa wioski. Tam przywitani, pytamy o podstawowe sprawy fizjologiczne i bytowe. Ktoś pyta, czy nie chcemy kupić ryby. Pewnie, że chcemy, ale najlepiej gotową do zjedzenia! Naszym oczom ukazuje się piękna sztuka przysmaku tutejszych wód – capitain. A może chcecie drugi? Uwędzimy i damy Wam jutro na drogę? Nie, zjemy dzisiaj! Decydujemy zgodnie z Andrzejem, bo przecież dziś nawet obiadu nie jedliśmy. Cena korzystna, dobijamy targu.

W oczekiwaniu na rybę, patrzymy, jak męska i dorosła część wioski, układa się na matach do wspólnego posiłku. Będą jeść z jednej szerokiej tacy. Boule (ciasto z prosa) i gotowane ryby. Wydzielają część i dają ją nam. Nie szkodzi, że czekamy na swoje. Odmawiać ani nie wypada ani nie chcemy. Jemy. Nasz prywatny, przywieziony jeszcze z kraju ryż już gotowy – oddajemy go im w rewanżu. Przyjmują komentując między sobą z uśmiechem i czy aby na pewno nie chcemy. Nie, zjemy naszą rybę z waszym boulem. Kobieta przynosi w końcu nasze danie. Taca ogromna, na pewno całej nie zjemy, od razu odstępujemy ok. 1/3. Dziękujemy, ale Wy za to przecież zapłaciliście! Nie szkodzi, jedzcie, nie damy rady sami!

Obiedzeni pyszną rybą zasypiamy w moskitierach w ostatnich głosach kładącej się spać wioski oraz nieodłącznym cykaniu świerszczy.

5 VII wtorek

Wspólna kąpiel

(Kasia)

Wieczór – biwakujemy. Ulla z Andrzejem obierają cebulę, czosnek… Kupiliśmy dziś oliwę więc będzie uczta. Dominik myje się. „Widzę, że jestem niepotrzebny w kuchni” – D. „O nie słoneczko bierz się za czosnek” – stwierdza Ulla i Dominik dziś wieczorem po raz pierwszy użyje swojego szwajcarskiego scyzoryka.

Dzisiejszy dzień… Czy był „straszniejszy” do wczorajszego? Było i straszno i cudownie! Poranek we wsi. Szybko wstaliśmy. Przyznam, że miałam duży dyskomfort. Chyba jako jedyna. Jako historyk zafiksowana jestem nieco na symbole, znaki, rytuały. A szczególnie te, których nie znam. A tu nie znam nic. Czy wypada chodzić w koszulce na ramiączkach? Czy nie zgorszą się jak będę spała z Dominikiem w namiocie? Czy  możemy już jeść? Czy mam nałożyć spodnie? Co dziwne nie mam jednak poczucia obcości. Wręcz przeciwnie – nie mam wrażenia jakbym była w Afryce. Jednocześnie mam poczucie osaczenia, kiedy reszta ekipy chce zanocować we wsi. Gdyby to zależało ode mnie zawsze nocowalibyśmy poza osadami. Ale trzeba spróbować wszystkiego.

Rano Dominik rozmawia z szefem wsi. Płaci za naszą kolację i możliwość robienia zdjęć. Robimy je. Aby zrobić dobre zdjęcie trzeba pokochać to, co się widzi. Pokochać znaczy poznać lub zobaczyć piękno. Nie chciałam robić zdjęć po prostu dlatego, że mamy prawo. Nie miałam weny. Ukucnęłam. Na moim poziomie siedzieli mali chłopcy. I to był ten kontakt. Byliśmy na jednym płaszczyźnie. Tak, to coś łączącego. Niewiele, ale uśmiechy nie były już grzecznościowe. Widziałam już kadry. Trzeba zresztą przyznać, że po zapoznaniu ich jak działa aparat fotograficzny, bardzo chcą aby robić im zdjęcia. Czasami w wioskach kobiety pozowały same, a po chwili przynosiły dzieci, chcąc się z nimi sfotografować. Uwielbiam robić portrety. Znowu zaczęłam widzieć piękno, wzięłam aparat…

Czas na pranie. Zeszliśmy na brzeg i zaczęło się. Obok nas prał jeszcze jeden mężczyzna, a po chwili dołączyły dzieci. Te jednak przyszły się kąpać. Wyglądały zupełnie inaczej niż sukienkach z falbankami. Kolorowe chusty owijały ich ciała. Woda i słońce wspaniale podkreślały ich mięśnie. Tu nie trzeba dodatkowo trenować. Praca kształtuje ich, a zabawa wzmacnia. Dominik i Ulla wskoczyli do rzeki. Po chwili dołączył Andrzej. Nie należę do grona osób uwielbiających moczenie się (choć polewanie po plecach w czasie upału UWIELBIAM. Tym razem skupiłam się na robieniu zdjęć i kręceniu filmu. Dzieci nie miały nic przeciwko. Staliśmy razem i dotykaliśmy swoją skórę i ubrania. I te śmiechy! Ach! Po kilku minutach wszyscy znaleźli się w rzece polewając się, chlupiąc. Nie miało znaczenia jak wyglądamy i kim jesteśmy. Większość ludzi, których tu spotykamy bardzo chętnie robi sobie z nami zdjęcia. Czasami pozują (większość) czasami nie, ale typy (jak nazywał Nowak) są PRZEPIĘKNE. Po prostu CZADOWE!

Zwierzyniec nad jeziorem Iro

Obmywszy się – wyjeżdżamy. Nieopodal jemy śniadanie i wyruszamy do jeziora Iro. To co mijamy to jednak wielka ścieżka przyrodnicza. Mój tato byłby zachwycony, jak i inni miłośnicy filmów przyrodniczych. Okazuje się, że jest ich wśród nas troje. Ulla, Dominik i Andrzej biegają z aparatami fotograficznymi krzycząc: Widziałeś pawiana! A gazelę! Marabuta! Susła! Wiewiórkę! [z czasem widzimy również jaszczurki, dropie, ibisy – różne gatunki, pantarki (czyli dzikie perliczki na które Nowak często polował w tych stronach) i mnóstwo kolorowych ptaków. Jakiś pan próbował dogonić nas swoim rowerem i sprzedać nam jeżozwierza – nie zgodziliśmy się]. Tak czy inaczej ich dusze próbowały się wyrwać w dzikiej ekscytacji z ciała, a ja… Cóż „leżałam” na rowerze, cierpliwie czekając aż się wyszumią. Droga piękna. Dojechaliśmy do wsi, gdzie wskazano nam drogę. Naszym oczom ukazało się gigantyczne jezioro. Spodziewałam się takiego, które można objąć wzrokiem. A tu – morze… Ochłoda… Kąpiel… Raj!

Osiągnęliśmy cel. Decydujemy, że wrócimy do Sarh inną drogą. Ryzykujemy, bo powiedziano nam, że droga może być nie przejezdna.

Pierwszy etap. Czujemy jakbyśmy jechali na rozżarzonej patelni najbliżej ognia, jak tylko można. Bliskość jeziora nie zmniejsza temperatury, nie daje ochłody. Czuję smród rozkładających się ryb. Nasza droga pojawia się i znika, nigdzie nie możemy dojechać. Jadę pierwsza. Dominik krzyczy: Na azymut. Jedziemy. W sumie jedzie mi się dobrze.  Gorące powietrze bardzo wysusza mi usta. Jadę z otwartymi, dlatego w środku czuję jak wszystko mi się zmniejsza. Skórę mam ściągniętą i nic nie czuję. Jadę. Jedziemy. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do wsi. Ku naszemu zdziwieniu jest namiot – sklep. Kupujemy pączki i mleczne cukierki (dadzą nam siły przez najbliższe kilka kilometrów). Do Bom Kebir zostało nam ok. 15 km. W czasie drogi mijamy dużo ludzi na osiołkach, bardzo obładowanych. Zatrzymujemy się i obficie polewamy się cali wodą. Chwila wytchnienia. Kiedy jesteśmy mokrzy wiatr lepiej chłodzi, kiedy nie – wieje powietrzem z mikrofali. gorącem. 37 stopni (nasze odczucie to 60 stopni), zero cienia.

Pytamy ludzi ile jeszcze kilometrów do Boum Kebir, każdy mówi inaczej. Zastanawiamy się nawet, czy nie mówią w milach. Jakikolwiek sposób byśmy nie wybrali – i tak kilometry mijają, a nie dojeżdżamy. Wreszcie drzewa robią coraz gęściej, coraz częstej mijamy ludzi. JEST! Jesteśmy! Wznosimy okrzyki. To były naprawdę ciężkie kilometry. Rzadko włączam się w okrzyki wojenne, ale tym razem krzyczałam ze szczęścia jak opętana. MY NIE DOJECHALIBYŚMY!?

Trafiamy na dzień targowy. Nasze pierwsze kroki kierujemy oczywiście do studni. Natychmiast otacza nas setka osób. I tak już jest cały czas (wyjątkiem był okres, kiedy musieliśmy pójść za tutejszym żołnierzem i się zarejestrować. Zresztą to on nas znalazł, był zły, bo nie wiedział co powoduje tak wielkie zamieszanie w jego mieście). Chodziliśmy po targu. Naszym przewodnikiem był spotkany krawiec. Prowadził nas, pilnował rowerów. Mężczyźni w mundurach odganiali ludzi, by był porządek w mieście. Widziałam nawet u jednego z nich pas, którym bił ludzi, napotkanych na drodze. Dzieci tak uciekały, że robił się karambol, kobiety gubiły buty. Z jednej strony wyglądało to strasznie, ale dzięki temu my mogliśmy zrobić zakupy: sól, oliwę pączki, placuszki z prosa, cebulę, czosnek i hit: ogórki, które choć wyglądają inaczej niż w Polce, wydają przecudny taki sam zapach. Smakują podobnie, są tylko mniej soczyste. Jeszcze krótka wizyta u brata szefa kantonu i jego świty, nowakowe opowieści, rozdanie pocztówek, pamiątkowe zdjęcia i wyjeżdżamy.

Naszym, a raczej celem Dominika, Ulli i Andrzeja było zobaczenie hipopotamów. Poinformowano nas, że wychodzą późnym wieczorem i wcześnie rano. Zdecydowali się na pierwszą opcję. Kolejny nocleg w buszu. Pyszna kolacja i inicjacja ogórkowa. Kolejna noc, w czasie której trudno było się wyspać (nie pamiętam już kiedy to było), gdyż nocujemy w buszu. Mnóstwo głośnych dźwięków. Budzące nas ptaki. Idę w nocy pod drzewka – w wiadomym celu. Wszędzie ktoś daje sygnał, że to miejsce zajęte, Bez latarki nie wiem jaki to ptak, nie ryzykuję. Na szczęście mamy saperkę.

Koncert Sara-Dżendżi

(6 VII) Poranna pobudka. Pakujemy się szybko i jedziemy nad jezioro. Nie jest łatwo. Myśleliśmy, że jest blisko. Jedziemy dłuższą chwilę po wertepach 3 km/godz., ale nie przybliżamy się do jeziora. Rezygnujemy i wracamy na ścieżkę do najbliższej zaplanowanej wsi.

Cel na dziś: szukamy Sara Dżendżi. W każdej wsi pytamy. Ciągle tylko Sara-Kaba. Wreszcie Są. Wyglądają inaczej niż Ci na zdjęciach Nowaka, nie mają krążków w wargach. Robię zdjęcia, ale nie chcą, aby w zbiorowym zdjęciu uczestniczyły ich kobiety. Na szczęście udaje mi się zrobić kilka samym kobietom. Jak Dominik mi później opowiada klękały przed nim, gdy podawał im rękę przy studni.

Ale w następnej wsi – Moufa, czeka nas wspaniała niespodzianka. Mówiono nam wszędzie, że nie spotkamy już takich kobiet, z talerzykami w wargach. Ale tutejsi mężczyźni mówią, że we wsi jest kilka takich kobiet, jak na pocztówkach, które pokazuje Dominik…! Prowadzą nas. Na ziemi siedzi starsza kobieta z małym krążkiem w górnej wardze. Nie jest tak wielki jak na zdjęciach Nowaka, ale jesteśmy bardzo podekscytowani. To niezwykłe i cudowne. Mamy kolejny znak Nowaka. Pytamy o imię staruszki, o wiek – ma 72 lata. Dominik opowiada jej przez lokalną tłumaczkę kim jesteśmy i dlaczego nas tak interesuje, przekazujemy staruszce pocztówki, uśmiecha się, dziękuje.

 

Fort Archambault 20 II 1936

Kochana moja!

Spieszę się z nadaniem choć list ten odleci z Fort Archamnbault dopiero dn 24 lutego – ale jutro rano udaję się do Kijabe – 80 km stąd – w kierunku na Wschód! – celem porobienia zdjęć kobiet z talerzami we wargach – tatuowanie – życie wioski Sara Dżenge (szczep). Jest to teren łowiecki i zarazem – będę polował trochę – a w tym celu zabieram ze sobą jednego Murzyna karawany. Podróż ta potrwa bodaj 6 – 8 dni – ale być w Afryce i nie widzieć „Sara Dżenge” to coś jak „być w Rzymie i Papieża nie widzieć” (z listu Kazimierza Nowaka)

Ludzie w tej wsi są bardzo gościnni i otwarci. Jest to pierwsza wieś, w której naprawdę mogłabym nocować. A to dla mnie duży krok. Kiedy idziemy, aby napełnić girby, nagle słyszymy śpiew. Siedzące kobiety dają nam koncert. Coraz więcej ludzi dołącza się. Staruszka z krążkiem w wardze także. Biegnę szybko. Tańczą, śpiewają, wydając głośne aaaaaaaaaaaaaaa, dzięki szybkim ruchom kciuka szarpiącego za wnętrze warg. Ulli też się to udaje, kiedy nagle podbiega do niej kobieta, włączając ją w swoje działanie. Klaszczemy.

Jedna z tych kobiet jest inna. Różni się urodą. Ma duże złote kolczyki w uszach. Jest bardzo aktywna (zresztą nie tylko ona), wreszcie rozmawiamy nie tylko z mężczyznami. Jest zainteresowana tym, co mówimy. Głośno się śmieje. Kiedy nastaje czas tańczenia też próbuje. Dla mnie jest świetna, inni zdają ją uczyć co ma robić. Wreszcie siada, udając obrażoną, że nie doceniają jej tańca. Wszyscy uroczo się do niej uśmiechają, śmieją się – ale przyjaźnie. Jest obok mnie, więc siadam przy niej i wesoło się przytulamy – my nie stąd, ale duchem tutejsze. Wyjechałam odprężona. Czad jest państwem różnorodności. Nie sądziłam, że kilkadziesiąt kilometrów od wsi, w której nocowaliśmy, poczuję się jak w domu.

Nocujemy w lesie pawianów. Przejechaliśmy 70 km. Na szczęście deszcz nie padał. Znowu odgłosy buszu. Mamy nadzieję, że nie dojdzie do walki z pawianami.

Mała dygresja. Charakterystyka higieniczna naszej wyprawy:

- wszędzie muchy (bardzo trudno mi jest się do nich przyzwyczaić. Ulla i Andrzej mają moskitiery na głowę i naprawdę im tego zazdroszczę). Doszłam już do etapu, w którym liczę: nie odgonię much dopóki nie będzie ich 10 na twarzy, albo nie odgonię ich zanim nie dojadę do drzewa. Pomaga.

- nie jest łatwo z potem. Krótko mówiąc – śmierdzę. Ale nie czuję, że odróżniam się i od ekipy i od miejscowych więc jest ok.

- koszulki mamy świetne (Nowatexu), jak jest upał jest mi chłodniej w nich niż z nagim ciałem na wierzchu.

- opaliliśmy się już nieźle, ale daleko nam to autochtonów

- mieliśmy 4 przebite opony – wszędzie akacje.

- zaopatrujemy się już u miejscowych: dziś doszła herbata i cukierki, które smakują tylko mi (ach, mam ucztę).

7 VII

Gdzieś daleko w Aleko

Jedziemy od wsi do wsi. Mnie pomaga taka orientacja i ilość kilometrów do przejechania.

Tego dnia przybywamy do Aleko. Osada bardzo przez nas oczekiwana, bo oddalamy się od rejonów, o których nam mówiono, że są nieprzejezdne, choć nam się udało. Alako jest też dlatego ważne, bowiem od kilku dni nie mamy zasięgu. Może wreszcie tu…

Widzimy flagę. Znając już tutejsze zwyczaje wiemy, że musimy się zarejestrować. Czasem wynikają z tych spotkań dobre rzeczy, więc nie uciekamy od tego obowiązku. Trafiamy na sąd. Taki niby sąd, na siedząco pod drzewem. Prefektem tego obszaru jest były sędzia, który już jest na emeryturze i „w darze” dano mu subprefekturę. Teraz próbuje rozwikłać jakąś sprawę sporną. Kiedy podjeżdżamy podchodzi do nas. Twierdzo, że mu nie przeszkadzamy, bo relację zda mu jego asesor (takiego użył słowa). Będzie z nami przez najbliższą godzinę. Oczywiście przynoszą nam krzesła, stół. Dostajemy też mocno słodzoną zieloną herbatę. Zostajemy poczęstowani tutejszą potrawą: maniokiem z sorgo – bardzo słodkie, bardzo dobre! Sędzia powiedział, że zje z nami. Czuję, że był to dla nas zaszczyt. Podano pięć łyżek. Toczą się opowieści: o Nowaku Dominika i o tym obszarze – sędziego. Zadawaliśmy mu sporo pytań, a przede wszystkim co się dzieje z pogodą. Przyznam, że w Sarh, ale też w Polsce, dużo było mówienia, że to tereny, którymi nie da się przejechać – drogi stają się wielkimi rzekami. Sędzia stwierdził, ze w tym roku są jakieś anomalie pogodowe i dlatego choć są burze i ulewy, to nie non stop. Kiedy pokazaliśmy mu zdjęcie z Fort Archambault, zwrócił uwagę na grupę właśnie obrzezanych kobiet, gotowych po tym rytuale do małżeństwa (które notabene tańczącym krokiem miałyby przejść przez miasto). Potwierdził taki rytuał, ale nazwał go niepraktykującym już zabobonem i okrucieństwem.

Niestety nic nie mogliśmy tu kupić, gdyż 15km stąd był targ i kupcy opuścili na ten dzień osadę. Na zakończenie kilka zdjęć (prefekt chciał, abyśmy mu koniecznie zrobili zdjęcie jak je. Gdy je widział wydawał z siebie gromki śmiech i jego otoczenie również, później poproszono nas o obfotografowanie wszystkich obecnych). Tuż przed odjazdem, na boku, nasz gospodarz zasugerował Dominikowi, że bardzo przydałaby mu się ładowarka słoneczna do telefonu, bo tu jest nie do dostania. A jeżeli to problem, to zegarek też może być. Żeby przesłać paczuszkę z Polski. Ale z otwartością i bez przymusu. Tak czy inaczej byliśmy zachwyceni spotkaniem.

Burza i flaki

Tego popołudnia burza próbowała nas złapać. Nam jednak udało się uciec, a może nawet ją przegoniliśmy. Na drodze stawało nam coraz więcej akacji i coraz więcej flaków. Wchodzimy już w schemat regularnego zmieniania dętek lub klejenia łatek. Aleje akacji. Jadąc dosyć szybko (przypominam, że próbujemy umknąć deszczom i piorunom) o nową dziurkę nietrudno. Jadąc powtarzamy miejscowym nazwę następnej miejscowości, a oni nas prowadzą.

Burza omija nas. Wizualizacja i rozmowa ze wszechświatem nie poszła na marne. Dominikowi udaje się dojechać na flaku. Trochę to ryzykowne, biorąc pod uwagę, że przejeżdżamy przez falisty teren. Góra, dół, góra, dół, kałuża, góra… szybko, szybko, szybko… staję, za wysoki podjazd.

Rozkładamy się. Jemy. Idziemy spać.

Ze snem jest tak. Ja nie śpię dobrze. W rzeczywistości budzę się co chwila. Mam nie opisywać szczegółów gastrycznych, więc zakończę na tym, ale pewnie Dominik ma dosyć moich nocnych wycieczek. (mamy już nawet odgłosy na wypróżnianie, tzn. rozróżniamy rodzaje ciesząc się, jak komuś uda się wyjść zwycięsko). Coś się dzieje, mam nadzieję, że ta nocna aklimatyzacja jest tuż, bo w czasie dnia czuję się świetnie. Zasypiając słyszę osły, krowy i bzyczące komary. Na szczęście pod moskitierą jest bezpiecznie.

8 VII

Inwestorzy do Czadu

Dzisiejszy dzień był naszym dniem, choć uświadomiliśmy sobie to dopiero wieczorem. Tak bywa.

Rano – znowu dziurki. Regularne klejenie. Miejscowość. Czujemy widzimy wreszcie świeże pączki. Zatrzymujemy się. Kupujemy ze 40. Nagle tłum otaczających nas ludzi rozpierzcha się. Nie wiem co się dzieje. Już wiem. Andrzej zrobił zdjęcie. Patrzy na nas swoją łobuzerską miną. I wtem podchodzi do nas żandarm. Musimy iść do prefekta. Już idąc, głośno wymieniamy, jakie to zadania Andrzej otrzyma, aby odkupić swoją winę: gotowanie, pranie, tulenie do snu…

Prefekt, a raczej subprefekt wygląda na człowieka, który czegoś chce. Nie da nam tak łatwo umknąć. Z nieodłącznym szelmowskim uśmieszkiem, powoli i znacząco wytyka nam niedopełnienie obowiązku meldunkowego. Dominik potakuje uprzejmie, długie pauzy. W zasadzie czuję tylko zniecierpliwienie. Dominik już zaczyna bawić się monetą (o zgrozo). W końcu zaczyna opowieść o projekcie Afrykanowaka. Subprefekt wysoko podnosi brwi, biegnie szybko do biura i wraca z zeszytem i długopisem. Uważnie wszystko notuje, powtarza dwa razy. W końcu pyta: a jaki waszym zdaniem Czad ma potencjał turystyczny? Co jest tu szczególnie ciekawego? I dalej – czy sądzi pan, że polscy inwestorzy byliby skłonni zainwestować w tutejszą infrastrukturę turystyczną? Dominik się produkuje, ochy i achy, choć nie bez Recji, bo faktycznie kraj jest… CZADOWY. O treści rozmowy dowiadujemy się później, tymczasem Ulla i Andrzej się niecierpliwią, bo trzeba wymienić kolejną dętkę. Koniec końców żegnamy się i opuszczamy osadę z hasłem: nigdy więcej takich zdjęć.

Znów piękni Bororo

W nocy musiała być tu burza, ale ziemia zdaje się być z minuty na minutę bardziej sucha. Odczuwam naszą jazdę jak jakąś szaloną gonitwę. Skręty, dołki, krzaki. Gra strategiczna. Co chwila dostaję gałęziami w twarz, albo akacją po nodze (zresztą pewnie nie tylko ja), ale gonię ich, gonię. Widzę już, że mam najmniejsze predyspozycje do szybkiej jazdy terenowej, bo: zwalniam na zakrętach (później próbując ich dogonić), zakopuję się w piasku (na szczęście coraz rzadziej zapominam o zabezpieczeniach stóp i w pięknym stylu nie robię „bum”). Czuję, że w praktyce doświadczam zabawy, którą popełniam z przedszkolakami: „wsiadam na koń i jadę, mijam błotko, mostek, skręt w prawo, skręt w lewo, rzeka, jadę, mostek, kałuża, krzak…..” – kto zna, ten wie…

Widzimy znowu Bororo. Tym razem goni nas jakiś pan. Zatrzymujemy się. Przynosi nam pyszne zsiadłe mleko w metalowych miseczkach. Widzę też dziewczynki i chłopców z tego plemienia. Ostatni raz widzieliśmy ich kilka dni temu, jak szli ze swoimi stadami. Wtedy nie mogliśmy im zrobić zdjęć. Teraz dziewczynki same pozują. W sumie mam świetną zabawę, myślę, że one też, bo zawsze pokazując im zdjęcia, które zrobiłam, oswajam ludzi z aparatem. Zazwyczaj im się to podoba.

Cały czas jedziemy wzdłuż rzeki. Decydujemy się więc, że przerwa będzie nam nią. Prawdopodobnie zanurzamy się w miejscu dla krów, bo miejscowi dziwnie na nas patrzą. My obserwując ich, już wiemy, gdzie jest zejście. Zdecydowana różnica. Chlupiemy się, pływamy. Jest dobrze. Rzeka wreszcie jest chłodna, bo ostatnio ( ja się nie kąpałam), ale reszta ekipy oznajmiła mi, że trudno była znaleźć jakieś chłodne miejsce (w wodzie??? I owszem!). Obiad: ja, Andrzej i Dominik jemy sardynki z puszki (nadmiar oleju daje nam się szybko we znaki), Ulla woli nie jeść rtęci i je pączki ze swoim specjałem. W efekcie wychodzi na tym lepiej. Próba snu. Zazdroszczę Ulli, zasypia błogo i mocno. Ja znowu nie. Muszki, pajączki, robaczki, mrówki. Myślę sobie, że Nowak pisał Maryś, że wyjmował je sobie z nóg (łącznie z larwami; takie gniazdka sobie wiją), z czego zostawały mu dziury. I tak mam lepiej.

I zmiana dętek. W trakcie deszcz. Nie duży więc przyjmujemy go.

Jedziemy. Znowu szybkie akcje i miejscowość. Cała w wielkich kałużach. To, co dla nas było deszczykiem, tu było ulewą. Co by było gdybyśmy wyjechali godzinę wcześniej. Zaczynam doceniać przymusowe zatrzymanie u subprefekta. Mijając jedną burzę, goni następna – a może ta sama chce nam jednak pokazać kto rządzi? Nowa miejscowość. Chłopaki zauważają grillowane mięso. Chcą. Zatrzymujemy się. I zatrzymuje nas żandarmeria. Jej! Znowu! Bardzo nam się śpieszy! Przykro mi, macie taki obowiązek. Wiemy już, że jeśli natychmiast nie wyjedziemy mamy powitanie z deszczem i piorunami. Zrezygnowani idziemy do komendanta. Wyjmujemy paszporty. Komendant proponuje nam nocleg. Początkowo przyjmujemy propozycję niechętnie. Ale chwila pomyślunku i: „będzie nam bardzo miło”. Dostajemy budynek obok więzienia, rozgrzany węgiel do podgrzania wody (tego wieczoru odkrywam niezwykłe właściwości mleka w proszku – piję, piję, piję..), a pomocna dłoń wskazuje nam miejsce toalety. Urokliwy wieczór przerywa wielka burza. A moglibyśmy być teraz gdzieś w buszu. Plan zaczynam nam się układać. Dzięki tym wszystkim spotkaniem, mniej lub bardziej oczekiwanych, dzięki zatrzymaniu, jesteśmy w komfortowych warunkach. Czuję wdzięczność. Zresztą nie tylko ja.

Kolejna noc nieprzespana. Mam nawet jakieś dziwne wizje, że ktoś nas obserwuje. Dominik dzielnie oświetla mi pomieszczenie. Nic takiego nie ma (ale budzę jeszcze niechcący Andrzeja i Ullę – cóż, mała panika).

9 VII

Rano – zmiana dętek, pożegnanie się z komendantem i w drogę.

I dla mnie rozpoczyna się koszmar. Jadę ok. 11- 15 km/h. Pomimo, że wkładam w tą jazdę wszystkie moje siły – nie dam rady. Ulla za to ma doskonały dzień. Robi interwały – przyspiesza, a potem zwalnia czekając na nas. Andrzej jej czasem towarzyszy, a Dominik mocno mnie wspiera. Mam małe wyrzuty sumienia, ale próbuję rozwijać w sobie duchową siłę i jadę. Postój. Andrzej wyjmuje…. BATONY!!! Jest boski!

Do Sarh dojeżdżamy ok. 11; 45 km. Kierunek: misja katolicka. Zostajemy powitanie bardzo serdecznie. Dostajemy pokoje. Idę spać. Za mną 8 nieprzespanych nocy, mam co nadrabiać…

Bilans km – 475 km w 9 dni, 0 km asfaltu.