Dajmy dzieciom dorastać i wyrastać z dziecięcych dziwactw.
Na początek jedna z historii, którą opowiedział mi pewien staruszek w Akwizgranie. Ach, te stare historie. Rodzina dyskretnie ziewa, wszak słyszy je już co najmniej setny raz, ale dla mnie to nowość. Był to koniec lat sześćdziesiątych czy początek siedemdziesiątych. Laurensberg, na którym stoi kościół świętego Wawrzyńca, nie cały był pokryty domami. Tu i ówdzie zieleniła się jeszcze jakaś łączka czy pastwisko, pojawiały się fundamenty nowych budynków. Z Francji do rodziny W. przyjechał chłopak z Francji, bodaj Denis. Taka uczniowska wymiana. Rodziny francuskie przyjmują dzieciaki z Niemiec, niemieckie małych Francuzów.
Z Denisem od początku były kłopoty. Rozrywała go energia. Mimo upomnień wspinał się na drzewa i dachy niewykończonych domów. A w końcu kompletnie przegiął, kiedy przechodząc obok jakiegoś pastwiska, nagle wskoczył na grzbiet krowy (dobrze, że nie byka) i zaczął zabawiać się w rodeo. Państwo W. zadzwonili do matki chłopaka z wiadomością, że go odsyłają i dlaczego. Kobieta westchnęła, że właściwie się tego spodziewała. To nie pierwszy raz. On już taki jest, może z tego wyrośnie… Przed wyjazdem chłopak usiadł obok spakowanej torby, a naprzeciw pani W. czyli dobra pani Marlis w swoim niebieskim fartuszku. I nagle oboje rozpłakali się... Denis pozostał u państwa W. do końca zaplanowanego pobytu. Z wdzięczności, że mimo wszystkich jego szaleństw pozwolili mu pozostać - i jeszcze zabrali ze sobą do pobliskiej Holandii - od czasu do czasu posyłał im jakieś kartki czy zdjęcia. Na ostatnim był w wojskowym mundurze. Chyba komandosa.
Druga historyjka. Nasza rodzima, nie z dalekich landów. Mały Tadek - Niejadek pluje kaszką na mleku, krztusi się pracowicie przecieranymi przez sitko jarzynkami (w zamierzchłych czasach nie było jeszcze przecierów dla maluchów w słoiczkach). Matka załamuje ręce. Na rodzinnym przyjęciu, kiedy dorośli zajęci są swoimi sprawami, mały Niejadek jakimś sposobem porywa ze stołu kotleta. Przeżuwa go pracowicie, z zachwytem w oczach. I chyba do dziś pozostał mięsożercą. W przeciwieństwie do licznej rzeszy grymaśników, którzy preferują słodycze, chipsy itp.
Ech, te stare czasy. Kiedy nieznośny dzieciak mógł poszaleć i nawet wyrosnąć na komandosa bez podejrzeń o ADHD czy jakąś inną przypadłość. Kiedy Tadek -Niejadek mógł pozostać niejadkiem czy grymaśnikiem bez traktowania jego zachowania jako wybiórczości pokarmowej czyli objawu mogącego sugerować coś poważniejszego.
Kiedy mała Krysia mogła godzinami krążyć wokół stołu i gadać do siebie, wymyślając historyjki na wzór tych przeczytanych w „Misiu” czy „Świerszczyku,” a w dodatku uciekać przed każdym przytuleniem i jeszcze mieć trudności w wykrztuszeniu prostych słów: „dzień dobry,” „dziękuję,” „przepraszam.” Bez sugestii, że to coś jakby ze spektrum autyzmu.
Bez stempelka, który pozostanie na długo, może na zawsze i życie utrudni. Dlatego ze sceptycyzmem podchodzę do wołania o więcej psychiatrów dziecięcych, więcej psychologów, więcej terapii. Bo jest - podobno - coraz gorzej. Bo coraz więcej dzieci wymaga pomocy. Bo smartfony, pandemia i cały szereg negatywnych czynników. Dajmy dzieciom dorastać i wyrastać z dziecięcych dziwactw, zostawiając szczególną pomoc dla tych nielicznych, które tej pomocy naprawdę potrzebują.