Amerykanie już Obamy nie lubią

PAP |

publikacja 29.09.2011 09:52

Na 13 miesięcy przed wyborami prezydent USA Barack Obama jest w trudnej sytuacji i jego reelekcja stoi pod znakiem zapytania. Złożyły się na to czynniki obiektywne, ale - zdaniem jego krytyków - także osobiste słabości szefa państwa.

Amerykanie już Obamy nie lubią PAP/EPA/SHAWN THEW Poparcie dla Obamy mocno spada

Poparcie dla Obamy spadło na początku września do rekordowo niskiego poziomu. Aprobata dla jego polityki i sposobu sprawowania urzędu waha się, w zależności od sondaży, od 40 do 45 procent, co oznacza spadek o około 20 procent w porównaniu z pierwszym rokiem prezydentury. Odsetek Amerykanów negatywnie oceniających jego rządy wzrósł do 50-55 procent.

Obama stracił przede wszystkim w oczach niezależnych wyborców, którzy masowo głosowali na niego w wyborach w 2008 roku, oraz białych Amerykanów. Jego najbardziej lojalny elektorat to Afroamerykanie, wśród których prezydent dalej ma poparcie rzędu 80-90 procent.

Nie podlega dyskusji, że główną przyczyną utraty popularności Obamy jest stan gospodarki - anemiczny wzrost po recesji i uporczywie utrzymujące się na poziomie ponad 9 procent bezrobocie. Drugie tyle Amerykanów to "pół-bezrobotni", czyli ludzie, którzy w wyniku kryzysu finansowego i recesji pracują na niepełnych etatach lub za wynagrodzenie o wiele niższe od poprzedniego. Zapaść gospodarki uderzyła przede wszystkim w klasę niższo-średnią, w tym Afroamerykanów i Latynosów. Miliony ludzi straciły domy zabrane przez banki za niespłacone kredyty.

Jak wynika z sondaży, Obama uzyskuje najgorsze oceny za swoją politykę ekonomiczną. Chociaż Biały Dom stale przypomina, że kryzys zaczął się za rządów prezydenta George'a W. Busha i wywołała go deregulacja sektora finansowego forsowana szczególnie przez Republikanów w Kongresie, odium za uciążliwości recesji i bezrobocia spada z natury rzeczy na urzędującego już prawie trzy lata nowego prezydenta.

Opozycja zarzuca mu, że zamiast skupić się od razu na pobudzaniu gospodarki i tworzeniu miejsc pracy, zajął się na początku prezydentury reformą systemu ochrony zdrowia. Co gorsza, reforma ta - uchwalona w 2010 roku - powiększyła deficyt budżetu i stworzyła pracodawcom antybodźce do zatrudniania, ponieważ wzrosły koszty ubezpieczeń medycznych pracowników.

Rządy Obamy rozczarowały jednak także znaczną część jego własnej bazy - amerykańską lewicę. Liczyła ona, że pierwszy czarnoskóry prezydent USA będzie "nowym Franklinem D. Rooseveltem", który podobnie jak prezydent z lat 30. ubiegłego wieku wzmocni osłonę socjalną, zmniejszy nierówności dochodów i zmniejszy bezrobocie przez znaczne inwestycje rządu w sektor publiczny.

Program tego rodzaju nie miał jednak poparcia większości społeczeństwa, która - jak wynika z sondaży - jest przeciwna zwiększeniu roli państwa w gospodarce. Obama nie próbował więc powielać w szerszym zakresie wzorów New Dealu, jak roboty publiczne przy budowie autostrad. Reforma ochrony zdrowia, która wejdzie w pełni w życie dopiero za kilka lat, ma gwarantować powszechne ubezpieczenia, ale głównie poprzez obowiązek wykupienia ubezpieczeń przez wszystkich, a nie stworzenie państwowej służby zdrowia finansowanej z podatków.

W Kongresie polityka Obamy od początku napotkała na nieprzejednany opór Republikanów (GOP). Ich lider w Senacie Mitch McConnell oświadczył bez ogródek, że jego celem jest niedopuszczenie do reelekcji prezydenta. Po wygranych wyborach do Kongresu w 2010 roku GOP skutecznie blokuje wszelkie inicjatywy Obamy, w znacznej mierze wskutek nacisku prawicowej Tea Party. Opozycja nie dopuszcza m.in. do zmniejszenia deficytu przez podwyżki podatków dla najzamożniejszych Amerykanów.

Zdaniem lewego skrzydła Demokratów, Obama jest zbyt ustępliwy wobec Republikanów. Lewica wytyka mu rezygnację z "publicznej opcji" w sporze o reformę ochrony zdrowia, czyli propozycji utworzenia alternatywnej państwowej ubezpieczalni, która byłaby konkurencją dla firm prywatnych. Wypomina zgodę na ratowanie bankrutujących banków niemal bez żadnych warunków, jak cofnięcie premii dla winnych kryzysu bankierów z Wall Street. Uważa też, że prezydent mógł wywalczyć podwyżki podatków dla bogaczy w negocjacjach w sprawie deficytu, gdyby twardo postawił na swoim.

Krytycy Obamy twierdzą, że w rozgrywkach z GOP prezydent okazał słabość i brak cech przywódczych. Lewica zarzuca mu lęk przed śmielszymi posunięciami, na które odważał się Roosevelt. Z jej strony pojawiły się nawet głosy, że powinien zrezygnować z ponownego ubiegania się o urząd. Wielu Demokratów sądzi, że lepszym prezydentem byłaby Hillary Clinton, która w 2008 roku przegrała rywalizację z Obamą w Partii Demokratycznej, i sugerują, by rzuciła mu wyzwanie w prawyborach w 2012 roku. Eksperci nie uważają jednak takiego rozwiązania za prawdopodobne.

Lepiej niż dokonania w kraju, ocenia się politykę zagraniczną Obamy, a najlepiej jego sukcesy w walce z terroryzmem, w tym likwidację Osamy bin Ladena w maju bieżącego roku. Prezydent cieszy się tu większym poparciem Republikanów niż swojej bazy w Partii Demokratycznej. Lewica ma do niego pretensję za kontynuację wojny w Afganistanie i nie zamknięcie, mimo obietnic, więzienia dla terrorystów w Guantanamo.

Neokonserwatyści jednak, mimo pochwał za udział USA w interwencji NATO w Libii, co jakiś czas atakują Obamę za działania dyplomatyczne wobec dyktatorów, np. reżimu w Syrii, oraz pojednawcze gesty wobec islamu. Krytycy z tej orientacji mają Obamie za złe, że zdaje się wątpić w "amerykańską wyjątkowość" - misję szerzenia demokracji w świecie. Proizraelska prawica, związana z popierającymi Izrael ze względów teologicznych fundamentalistami protestanckimi, oskarża prezydenta o nadmierne sprzyjanie Palestyńczykom w konflikcie bliskowschodnim.

W ostatnich tygodniach Obama zmienił kurs w polityce wewnętrznej, odchodząc od prób daleko idących kompromisów z Republikanami, podejmowanych po porażce Demokratów w zeszłorocznych wyborach. Jego ogłoszony na początku września plan zmniejszenia bezrobocia, a potem plan redukcji deficytu, zawiera propozycje podwyżek podatków dla milionerów i wielkich korporacji. Obama zapowiedział, że zawetuje ustawę Kongresu o redukcji deficytu, w której znajdą się cięcia takich programów społecznych jak fundusz ubezpieczeń zdrowotnych Medicare, jeżeli nie będzie w niej podwyżek podatków dla bogaczy.

Nowy, populistyczny ton prezydenta powitali z zadowoleniem jego zwolennicy i sprzyjające jego administracji media, jak "New York Times". Komentuje się, że zmiana ma sens taktyczny w kontekście walki o reelekcję. Po utracie poparcia centrum, które trudno będzie odzyskać wobec nikłych widoków na poprawę sytuacji ekonomicznej do wyborów, Biały Dom uznał, że należy starać się odzyskać lewicowy rdzeń elektoratu: biednych, Afroamerykanów, Latynosów, liberałów "socjalnych", a także popierającą Obamę w 2008 roku młodzież. Pojawiły się bowiem obawy, że wyborcy ci, chociaż nie zagłosują na kandydata GOP, mogą po prostu zrezygnować w 2012 roku z głosowania.

Podstawą tej taktyki są też obliczenia, z których wynika, że jeśli Obama wygra wybory we wszystkich stanach tradycyjnie od około 20 lat głosujących na Demokratów, to może mu to zapewnić nieznaczną większość głosów elektorskich, które decydują o wyniku, nawet jeśli nie zdobędzie większości głosów bezpośrednich. Przyczyną jest wysoka liczba ludności w tych stanach (Kalifornia, Nowy Jork i Illinois), co daje im znaczną liczbę głosów elektorskich. W wyborach w USA zwycięzca w danym stanie otrzymuje wszystkie głosy elektorskie tego stanu.

Na razie jednak główną podstawą nadziei Demokratów na reelekcję Obamy jest słabość potencjalnych kandydatów GOP na prezydenta. Republikanie obawiają się, że zarówno Mitt Romney jak i Rick Perry mogą z nim przegrać.