Komentarze do materiału/ów:
Co powiedziałby terapeuta Kościołowi, gdyby on, jako pacjent, zawitał w jego gabinecie?
Andrzej Duda podkreślił, że niektóre wypowiedzi szefa MSZ wzbudziły jego niesmak.
Filip Dębowski podpowiadał uczestnikom Festiwalu Kariery 2024, jak zadbać o higienę cyfrową.
Dokładnie tą sama treść można ubrać w słowa tak, aby nie godziły w dobre imię nauczycieli i aby nie prowadziły do przenoszenia politycznego zaangażowania Kościoła w szkolne ławy.
Osobiście jestem oburzony formą tych komunikatów.
Nikt nigdzie nie neguje prawa rodziców do wyrażania zgody więc również w tym temacie treść tego listu jest dyskusyjna.
I nikt z nich nie opowiada o deprawacji (w domyśle celowej) prowadzonej w polskich szkołach.
Albo w roli cenionego dyrektora szkoły, szkoły z wieloma osiągnięciami, sukcesami, gdy jakaś trójka rodziców na zebraniu mówi że jest deprawatorem, bo wpuszcza do szkoły edukatorów.
Chciałbym zauważyć ze szkoła nie jest wyznaniowa, że prawo rodziców do odmowy brania udziału ich dzieci w niektórych zajęciach nie upoważnia do podważania kompetencji, w tym kompetencji moralnych i że ani nauczyciel, ani dyrektor nie musza być katolikami, nie muszą mieć glejtu od proboszcza i nie musza co ważne konsultować swych decyzji ze spowiednikiem.
Co więcej biskupi, katoliccy rodzice nie mają żadnego prawa narzucać szkole w tym innym rodzicom programu wychowawczego i muszą uznać pełne prawo rodziców do wychowania swoich dzieci, także gdy rodzice wyrażą chęć aby ich dzieci uczęszczały na te "deprawujące" zajęcia.
Próba zastraszania dyrektorów szkół (bo to na nich się skupi) przez jakieś gremia rodziców jest przy tym niedopuszczalną ingerencją w proces edukacji.
Jak taka rada uzna, że zajęcia demoralizują dzieci i ich zakaże, to wyklucza tym samym prawa innych rodziców i narzuca swój światopogląd, co jest samo w sobie niedopuszczalne w szkole państwowej.
A straszenie tutaj: "Trzeba przypomnieć, że wystawienie dziecka na demoralizujące treści może stanowić naruszenie dóbr osobistych jego i rodziców, a w konsekwencji skutkować odpowiedzialnością cywilnoprawną organu prowadzącego szkołę lub organizacji prowadzącej zajęcia."
i tak, są rodzice którzy potrafią straszyć dyrektorów. To też jest niedopuszczalne.
"Trzeba przypomnieć, że wystawienie dziecka na demoralizujące treści może stanowić naruszenie dóbr osobistych jego i rodziców, a w konsekwencji skutkować odpowiedzialnością cywilnoprawną organu prowadzącego szkołę lub organizacji prowadzącej zajęcia."
A konsekwencje prawne zna każdy nauczyciel i każdy dyrektor szkoły. Aż nadto dokładnie, bo takich rodziców co straszą niestety przybywa.
Notabene gdybym teraz miał wybierać, to słuchałbym się swojego rozsądku, a nie podszeptów opartych o jakieś cudze lęki.
Drogą wzrostu wiary jest życie pozbawione lęków. Szczególnie tych, które usiłuje nam ktoś wmawiać.
A co do rozsądku to o tym poniżej.
Nie wiem, czy wiesz, ale w tym roku wśród młodzieży "modne" stało się uprawianie seksu z własnym rodzeństwem. Wzięło się to z trendu z filmów pornograficznych, gdzie reżyserowano filmy, że niby brat z siostrą. Polska młodzież z braku odpowiedniej edukacji podchodzi do seksu bezkrytycznie i bezmyślnie kopiują zachowania z filmów.
Pewnie większość rodziców, którzy to czytają myśli sobie w tej chwili "moich dzieci na pewno to nie dotyczy".
Jeżeli ktoś uznaje zajęcia szkolne prowadzone pod nadzorem szkoły za coś demoralizującego to co uważa o internecie. Bez większych problemów dziecko czy nastolatek pozna pełnię "wiedzy" o płciowości, antykoncepcji etc. w internecie. I oby dotarł tylko do materiałów pomocniczych do tak potępianego standardu WHO. Gorzej, gdy skorzysta z innych w pełni dostępnych "pomocy naukowych".
Pytanie kto będzie odpowiadał, gdy młody człowiek poprzez internetową edukację naprawdę wejdzie na drogę demoralizacji. Ale też kto będzie odpowiadał, gdy młody człowiek pogubi się w swojej seksualności i jego życie w tym zakresie będzie pełne lęków, uprzedzeń przejętych od zalęknionych rodziców.
ps. nie piszcie, że wasze dzieci nie mają dostępu do takich treści w internecie, czy też je potraficie kontrolować. Bo to nie jest prawdą.
- czy mogę powiedzieć uczniom, że pisarz był homoseksualistą, czy jest to już promowanie ideologii LGBT?
- czy mogę omawiać dzieło o wywoływaniu duchów (a są takie w programie, nazywają się... "Dziady"), czy jest to promowanie okultyzmu?
- a jeśli w mojej dość lewicowej szkole będę mówił o "Biblii", to rodzic może zaprotestować, że wpajam uczniom zabobony, że narażam go na niebezpieczne treści, i może się nawróci?
- a jeśli będę czytał romantyczne dzieła sugerujące, że małżeństwo wyklucza miłość, to czy oznacza to promowanie niewłaściwej postawy wychowawczej?
Proszę mi jednak nie pisać, że szukam dziury w całym. Chodzi mi o analizę mechanizmu, który może się okazać niebezpieczny, gdy rodzice okażą się np. mocno lewicowi, czy wtedy też się na niego tak łatwo zgodzimy?
Ale zdaje się, że to dziś nie jest największym zmartwieniem, bo szkoły muszą teraz przyjąć na siebie skutki deformy i już to widać w planach lekcji.
A zajęcia zwane tutaj "deprawacją" i tak się odbędą, bo pewnie znajdą się rodzice chcący na nie posyłać swoje dzieci.
Natomiast faktycznie ciekawym jest problem ingerencji w treści programowe innych przedmiotów.
W tym wypadku mowa o deprawacji itd. mijaj się kompletnie z rzeczywistością szkoły.
I druga pozytywna myśl - jedyną drogą jest dialog, a nie oświadczenia medialne. Dziś zamiast straszenia eksperci od wychowania (co ważne faktyczne eksperci) powinni wypracować spójne zasady edukacji bez żadnych ideologicznych czy religijnych nawiązań.
Ok, konkret, model Szwajcarski. Permisywna edukacja, antykoncepcja dozwolona przez tamtejszy Episkopat, legalna aborcja. A jednocześnie jedyny kraj Europy, gdzie katolicyzm nie jest w odwrocie (mają niewielki, ale wzrost), aborcji praktycznie się nie dokonuje (2 na 1000 przypadków, przy średniej europejskiej 26,2 na 1000) i nie notuje się tak ryzykownych zachowań seksualnych wśród młodzieży, jak choćby u nas. Oczywiście nie jest idealnie, ale spośród krajów Europy mają najlepsze osiągnięcia.
Czy Niemieccy katolicy to inni katolicy niż Polacy? No chyba jednak nie.
I nie bardzo rozumiem czym ma być jakaś liberalizacja. Czy chodzi o to jedno (a właściwie dwa) przykazanie Dekalogu? Czy jak katolicy się zliberalizują (cokolwiek to znaczy) w sferze edukacji seksualnej to nagle przestaną być katolikami? Bo ostatnio tak czytam i widzę jakąś wielką fascynację neognozą połączoną z fascynacją cudzymi "grzechami" (bo np. ateiści co logiczne nie mogą zgrzeszyć) przeciw VI przykazaniu Dekalogu.
Życie chrześcijanin w świętości to faktycznie hardcore, bo początkiem takiego życia jest bezwarunkowa miłość bliźniego. Miłość jak siebie samego. Ilu takich chrześcijan znasz? A dopiero początek, podwaliny. A ilu chrześcijan tutaj już legnie stawiać własne "ale".