Codziennie przejeżdżam na rowerze przez krakowski Rynek. Zaczął się rok akademicki. Słyszę język młodych studentów, przyszłej inteligencji. Idzie dziewczyna z koleżankami i kolegą. Co drugie słowo - ... nie, nie będę cytować. Nie wiem czy zatkać uszy... czy omijać tzw. winklem. Już nie chodzi o język Kościoła czyli Ewangelii, ale o zwykłą komunikację, dzięki której możemy się porozumieć.
Nowy język ma "poważne ograniczenia" a zarazem "jest bogatszy", "ilość informacji jest większa "? Nie rozumiem. Gdy byłem mlokosem też mieliśmy swój język (niezrozumiały dla "wapniaków"). Celem wytwarzania takich "języków " jest chęć mentalnego odseparowania się od "skostniałych wapniaków". Mentalnego ale nie ekonomicznego bo żreć jednak trzeba. Pytanie, czy jest sens wlazenia w te urojone enklawy. Może tak. Nie można zostawiać tych błędnych ogników bo część zgaśnie nim powróci. Ale to naprawdę delikatna sprawa i arcytrudne zadanie. Byłbym tu raczej umiarkowanym pesymistą. Optymista niewiele zdziała a raczej sam się zniechęci . Chyba że sam Bóg go poprowadzi, czego z całego serca życzę.
Ale tu nie chodzi o używanie slangu młodzieżowego, tylko o korzystanie z możliwości jakie daje język informatyki. Jest on bogatszy od tradycyjnego przekazu. Pisząc z kimś na messengerze można od razu zilustrować opisane wydarzenie obrazem, dźwiękiem, poprzez "emotki" wyrazić emocje. Można oczywiście odrzucić informatyczny język, jakim posługują się młodzi, ale już niedługo ci młodzi będą starzy, a wtedy mogą uznać archaiczny język przodków za niezrozumiały i go odrzucić.