Niezliczony tłum ludzi zalał wczoraj ulice dawnej stolicy Birmy Rangunu. Wojskowa dyktatura zagroziła użyciem siły, ale na razie nie chcą tego popierające ją Chiny - pisze Gazeta Wyborcza.
Marsz ruszył rano w monsunowym deszczu spod najważniejszego buddyjskiego sanktuarium Szwedagon i trwał ponad pięć godzin. Pochód w Rangunie z transparentami i flagami buddyjskimi rozciągał się na 20 kilometrów. Demonstracja przedefilowała przed ministerstwem obrony i rezydencją szefa junty gen. Than Shwe i szła dalej obok uniwersytetu - widowni krwawej pacyfikacji opozycyjnych protestów w 1988 r., gdy armia zastrzeliła 3 tys. demonstrantów. Protesty poparli popularni w Birmie piosenkarze, artyści i pisarze, którzy stali wzdłuż ranguńskich ulic. Licząca kilkaset osób grupa mnichów, którzy są motorem narastających demonstracji przeciwko rządzącym od 45 lat Birmą wojskowych, spróbowała dostać się do domu noblistki i przywódczyni demokratycznej opozycji Suu Kyi. W sobotę to się udało - zamknięta od kilku lat w areszcie domowym Suu Kyi wyszła na próg i powitała mnichów. Następnego dnia aleję szczelnie zamknięto zasiekami. W poniedziałek pochód zawróciła setka uzbrojonych policjantów. Mniejsze marsze miały wczoraj miejsce w 25 innych miejscowościach Birmy. Protesty poparł przywódca tybetańskich buddystów Dalajlama, a z krajów zachodnich sympatię dla nich wyraziły wczoraj Niemcy. USA i ONZ wezwały juntę do nieużywania siły i dialogu z demonstrantami. Wojskowi po wielotygodniowych demonstracjach tracą jednak cierpliwość. Wczoraj reżimowe media przypuściły atak na "destrukcyjne elementy stojące za protestami". Minister religii w randze generała brygady spotkał się też z szefem oficjalnej organizacji buddyjskiej i ostrzegł, że armia "zamierza zareagować". Do tej pory nie groziła użyciem siły, bo pokojowe demonstracje organizują ogólnie szanowani mnisi buddyjscy. Sami generałowie są wierzącymi buddystami, nieszczędzącymi darów dla klasztorów. Kto więc powstrzymuje juntę? - Chiny - powiedział wczoraj agencji AP jeden z azjatyckich dyplomatów. - Rząd Myanmaru [oficjalna nazwa kraju] toleruje protestujących z powodu nacisku Pekinu, w którym w przyszłym roku odbędą się igrzyska olimpijskie. Każdy wie, że Chiny są głównym oparciem junty, więc jeśli wojskowi cokolwiek zrobią, popsuje to też wizerunek Państwa Środka. Podobnego zdania jest amerykański politolog Josef Silverstein: - Chiny bardzo chcą stabilnej Birmy, by wybudować drogi i koleje oraz podporządkować sobie do końca gospodarkę tego kraju. - Trzymamy kciuki, by nie doszło do przelewu krwi, ale jesteśmy bezsilni - tłumaczył wczoraj Gazecie Ong Keng Yong, sekretarz generalny ASEAN, organizacji skupiającej kraje regionu wraz z Birmą. Dyplomata, który wygłosił wykład w Warszawie, mówił, że wojskowi uważają protesty za swoją sprawę wewnętrzną. Junta ma się czego obawiać, bo Rangun i inne miasta stają się z każdym dniem coraz śmielsze. W niedzielę ulicami byłej stolicy kraju przeszło 10 tys. osób. Wcześniejsze protesty były dużo mniejsze i zaczęły się, gdy latem junta ogłosiła cofnięcie dotacji do paliwa i gazu. To natychmiast spowodowało gwałtowny wzrost cen żywności czy biletów komunikacji publicznej oraz manifestacje biedoty brutalnie dławione przez wojskowych. Gdy 7 września w niedużym mieście Pakkoku żołnierze rozpędzili popierających biedotę mnichów kijami bambusowymi i strzałami w powietrze, niektóre klasztory zorganizowały na znak solidarności z nimi marsze. Domagali się przeprosin i uwolnienia trzech aresztowanych współbraci. Jednak w ostatnich dniach słychać bardziej radykalne żądania - już nie tylko cofnięcia niedawnych podwyżek, ale też podjęcia dialogu z opozycją i uwolnienia pani Suu Kyi. Tymczasem w czerwcu generałowie przedłużyli jej areszt o kolejny rok. Na krytykę międzynarodową armia odpowiedziała na swój sposób. We wrześniu pokazała projekt konstytucji napisanej pod jej dyktando przez posłuszną Konwencję Konstytucyjną, do której Suu Kyi ani jej Narodowej Ligi na rzecz Demokracji nie zaproszono. Ustawa przewiduje specjalną rolę dla armii, która ma obsadzać ministerstwa siłowe i jedną czwartą parlamentu. Na 2009 r. szykowane są wybory powszechne pod nadzorem armii, które mają nadać Birmie pozory powrotu do rządów cywilnych. Trudno się spodziewać, że birmański dyktator Than Shwe, osobiście nieznoszący Suu Kyi, zmieni zdanie pod presją mnichów i zacznie rozmawiać z noblistką.
FOMO - lęk, że będąc offline coś przeoczymy - to problem, z którym mierzymy się także w święta
W ostatnich latach nastawienie Turków do Syryjczyków znacznie się pogorszyło.
... bo Libia od lat zakazuje wszelkich kontaktów z '"syjonistami".
Cyklon doprowadził też do bardzo dużych zniszczeń na wyspie Majotta.
„Wierzę w Boga. Uważam, że to, co się dzieje, nie jest przypadkowe. Bóg ma dla wszystkich plan”.