Strażak musi mieć zawsze czyste sumienie, bo nie wiadomo, czy wróci do domu po pracy - mówi w rozmowie z Radiem Watykańskim polski strażak Stanisław Trojanowski, który uczestniczył w akcji ratunkowej w WTC.
- 11 września 2001 r. był Pan w centrum wydarzeń. Co pamięta Pan z tamtego dnia? S. Trojanowski: Dużo się pamięta, tak jakby to się stało wczoraj. Dużo myślę o tym, kiedy jest więcej czasu. Smutek bierze, kiedy myśli się o ofiarach i rannych tamtego wydarzenia. Dziękuję Bogu, że przeżyłem, ale nieraz przechodzę trudne chwile. - Gdy pierwszy samolot uderzył w wieżę o godz. 8.46, był Pan już w pracy. Kiedy dostał Pan pierwszy alarm? Jakie były pierwsze informacje? S. Trojanowski: Pierwsze informacje widzieliśmy w telewizji. Trudno było uwierzyć, że to się stało naprawdę. Przygotowaliśmy ciężarówki, narzędzia i powiedzieliśmy, że pojedziemy. W momencie uderzenia drugiego samolotu przyszedł alarm, że mamy jechać. Szybko dojechaliśmy na miejsce. - Co tam zobaczyliście? S. Trojanowski: Zatrzymaliśmy się jedną przecznicę dalej. Niektórzy strażacy dostali polecenie, by iść do budynku na 84. piętro. W międzyczasie wszystko leciało, i ludzie skakali z okien. Gdy pierwszy budynek się zawalał, myśleliśmy, że ktoś wysadza bomby. Jak runął budynek, po chwili nic nie było widać. Wielu skaczących ludzi było w płomieniach. Miałem możliwość tylko przeżegnać się za każdego skaczącego, którego widziałem, na dłuższą modlitwę nie było czasu. Nie było nawet szansy na ucieczkę. - Strażacy z Pana oddziału poszli na piętra drugiego budynku, gdzie ewakuowali ludzi. Czy trudno było pomagać spanikowanym pracownikom WTC? S. Trojanowski: Nasza kompania nie weszła. W momencie, gdy wchodzili po schodach, budynek runął. Porozrzucało ich po klatce schodowej, wciągnęło do windy, paru uderzyło o ścianę. Później trochę się pozbierali i dobrze, że oficer miał światło. Było trochę widać, trochę się pozbierali, brakowało tylko jednego, który, jak się potem okazało, wyszedł inną drogą. Pomagali jeden drugiemu, a także poszkodowanym ludziom. Mniej więcej wszyscy wyczołgali się po tym pierwszym zawaleniu. - Zginął kapitan waszej jednostki... S. Trojanowski: Po pierwszym zawaleniu uratowali się strażacy i paru cywilów. Jednego chłopaka z naszej jednostki nie było widać. Nie miał radia, więc nie można się było skontaktować. Oficer nakazał wszystkim czekać koło budynku, a sam miał iść z drugim oficerem z 212. kompanii. Tamten poszedł po maskę i kask, zginął akurat jak drugi budynek runął. Nie wiemy nawet, jak to się stało, ale znaleźliśmy go przywalonego i wyciągnęliśmy spod gruzu. Wielu ciał, a nawet ich fragmentów nie udało się odnaleźć. - Ilu strażaków, którzy zginęli w WTC, Pan znał? S. Trojanowski: Osobiście dobrze znałem co najmniej 50. Z niektórymi widziałem się parę razy, np. w pracy. W sumie to chyba z połowę. Jak się spojrzy na tablicę z ich imionami i zdjęciami, człowiek myśli: tego nie ma, tamtego nigdy więcej nie spotkam...
„Będziemy działać w celu ochrony naszych interesów gospodarczych”.
Propozycja amerykańskiego przywódcy spotkała się ze zdecydowaną krytyką.
Strona cywilna domagała się kary śmierci dla wszystkich oskarżonych.
Franciszek przestrzegł, że może ona też być zagrożeniem dla ludzkiej godności.
Dyrektor UNAIDS zauważył, że do 2029 r. liczba nowych infekcji może osiągnąć 8,7 mln.