Myślę tylko o bezpiecznej przyszłości moich dzieci - podkreśla 34-letnia Manal, która po wybuchu wojny w Syrii uciekła z pięcioma córkami i synem do Libanu. 12-latek chodzi do szkoły i pracuje w piekarni; jest jedynym żywicielem rodziny.
Pochodząca z miasta Ar-Rastan, które przed wojną zamieszkiwało 60 tysięcy ludzi, rodzina znalazła schronienie w małej miejscowości Aydamoun w północnym Libanie. Jedynym żywicielem jest 12-letni Abdel Rahim, który pracuje w lokalnej piekarni. Jego matka, podobnie jak większość kobiet, nie pracuje, a ojciec wyjechał do Holandii.
Chłopiec i jego pięć sióstr - najstarsza ma 16, a najmłodsza 6 lat - bardzo się cieszą, gdy raz na dwa miesiące mogą przez chwilę porozmawiać z ojcem przez telefon. "Czasami sąsiad udostępnia nam bezprzewodowy internet. Wtedy siadamy pod drzewem przy jego domu i rozmawiamy z mężem" - mówi PAP Manal, na jej twarzy na chwilę pojawia się uśmiech.
Jej syn oprócz tego, że pracuje, chodzi także do szkoły. "On musi pracować, bo nie mamy na utrzymanie. Są takie dni, kiedy moje dzieci się budzą, a ja nie mogę im nic dać do jedzenia" - wyznaje Manal. Kobieta przerywa rozmowę, bo nie może powstrzymać łez.
"Nie mamy do czego wracać, bo wszystko zostało zniszczone przez wojnę. Wycierpieliśmy bardzo wiele i cierpimy nadal. Dla mnie najważniejsza jest bezpieczna przyszłość moich dzieci" - dodaje po chwili.
Krewni Manal i jej męża pozostali w Syrii. Jak tłumaczy, miejscowość, w której mieszkają, jest oblężona przez wojska Assada. Kobieta dostała wiadomość, że pod koniec września rakiety spadły na dzielnicę, gdzie znajdowały się ich domy.
"Moja babcia zginęła, a dziadek trafił do szpitala. Ranna została także moja siostra i ciocia. Dwa dni temu dowiedzieliśmy się od krewnych z Syrii, że dziadek też zmarł" - powiedziała 34-latka. Na potwierdzenie swoich słów Manal wyjmuje telefon i pokazuje zdjęcia zburzonych domów, w ruinach których widać zwłoki.
Rodzina Manal płaci 200 dolarów miesięcznie za małe mieszkanie wynajmowane od Libańczyka w Aydamoun. Niestety, podobnie jak wiele innych rodzin uchodźców, jest zadłużona. "Mężczyzna, od którego wynajmujemy mieszkanie, jest bardzo dobrym człowiekiem. Gdy nie możemy zapłacić mu na czas, zawsze czeka dłużej i nigdy nam nie grozi" - zapewnia Syryjka.
Manal i jej dzieci jest objęta prowadzonym przez Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej programem humanitarnym. Jednym z jego elementów są dopłaty do czynszu dla rodzin uchodźców, który bardzo często wynosi nawet kilkaset dolarów miesięcznie.
Na placu Żłobka przed bazyliką Narodzenia nie było tradycyjnej choinki ani świątecznych dekoracji.