Kobiety na listach wyborczych

PAP |

publikacja 30.07.2009 17:11

Premier Donald Tusk będzie proponował, by w nadchodzących wyborach parlamentarnych na listach PO w każdej pierwszej szóstce kandydatów były trzy kobiety - poinformował w czwartek PAP rzecznik rządu Paweł Graś. Tymczasem Lewica zapowiada, że jeszcze w sierpniu złoży projekt, który zmusi partie, by połowę ich kandydatów w wyborach stanowiły kobiety.

PiS i PSL nie chcą składać podobnych deklaracji, twierdząc, że problem jest sztuczny; jak argumentują, nie chodzi o to, by na listach znalazły się kobiety, lecz osoby zainteresowane pracą społeczną. SLD przypomina, że od kilku lat w statucie tej partii istnieje zapis, że minimum 30 proc. miejsc na listach powinny zajmować kobiety. Lewica zapowiada jednak, że pójdzie dalej i od 2011 roku zapewni paniom połowę miejsc na listach.

W poniedziałek po spotkaniu przedstawicielek Kongresu Kobiet Polskich z premierem Henryka Bochniarz relacjonowała, że PO w wyborach samorządowych wprowadzi swoje wewnętrzne rozwiązania przewidujące, iż w połowie okręgów pierwsze miejsce na listach wyborczych muszą zajmować kobiety a pierwsze sześć miejsc na każdej liście zajmować będą naprzemiennie kobieta i mężczyzna.

Rzecznik rządu nie chce przesądzać, jaki parytet miałby obowiązywać na listach PO w wyborach samorządowych. "Będziemy jeszcze o tym rozmawiać w Platformie, do wyborów pozostał ponad rok" - podkreślił w rozmowie z PAP.

Wiceszef PO Waldy Dzikowski pozytywnie wypowiada się o mechanizmie zastosowanym przez PO w 2007 roku w wyborach do Sejmu, kiedy to w pierwszej trójce na listach Platformy była przynajmniej jedna kobieta.

"Traktowaliśmy tę zasadę niemal jak świętość. Nie rozmawialiśmy o tym w ramach zarządu partii, ale nie widzę nic złego w tym, żeby to powtórzyć" - zaznaczył. Pytany, co myśli o tym, żeby co drugą "jedynką" na liście była kobieta, Dzikowski odparł, że to zależy od kandydatur. "Jeśli to będą naprawdę dobre kandydatki, oczywiście jestem za" - podkreślił.

Zdecydowanym przeciwnikiem parytetów jest wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski (PO). "Już mi się robi niedobrze, jak słyszę słowo parytet. Jaki to ma sens? Jestem całkowicie przeciw. To jakaś nędzna proteza, to pachnie wręcz jakimś rasizmem" - uważa Niesiołowski.

Również innemu, zastrzegającemu anonimowość, politykowi z władz PO nie podoba się pomysł odgórnego stosowania parytetów. "Chciałbym, żeby kobiety rywalizowały z mężczyznami, a wygrywała lepsza kandydatura. A nie kobieta, tylko dlatego, że jest kobietą" - powiedział rozmówca PAP.

Także Iwona Śledzińska-Katarasińska (PO) nie sądzi, że sprawę parytetu powinno się regulować ustawowo. Chciałaby jednak, aby w wyborach samorządowych, w każdej pierwszej trójce na liście była kobieta. "Można nawet tę zasadę zintensyfikować, położyć nacisk na jedynki. W wyborach lokalnych kobiety są zresztą aktywniejsze niż w centralnych, bo ich aktywność nie wiąże się np. z tak częstymi wyjazdami z domu. Mogą łączyć pracę w samorządzie z zajmowaniem się rodziną" - zauważyła posłanka.

Przewodniczący zarządu głównego PiS Joachim Brudziński powiedział PAP, że nie ma nic przeciwko temu żeby na listach było nawet 100 proc. pań. "Pod warunkiem, że te panie się znajdą i będą chętne" - zastrzegł.

Według niego, w przypadku wyborów samorządowych, problem polega jednak na tym, by znaleźć "osoby merytoryczne, a przede wszystkim takie, które mają w sobie nutkę społecznikowską". Jak mówił, z jego doświadczeń z ubiegłych wyborów samorządowych wynika, że nie ma partii politycznej, może oprócz PSL, która byłaby w stanie znaleźć odpowiednią liczbę takich ludzi.

"Problemem polskiej demokracji nie jest to, że jest za mało pań na listach, tylko to, że zbyt mało osób zainteresowanych aktywnością polityczną, samorządową, społeczną do tej pracy się garnie" - uważa Brudziński.

Jak dodał, jeśli wprowadzenie parytetu zmieniłoby tę sytuację i panie o takich zainteresowaniach by się znalazły, byłby za. Polityk jednak "obawia się, a nawet jest pewien, że to będzie sztuczna łapanka". Dlatego, zdaniem Brudzińskiego, jest to chybiony pomysł.

Zaznaczył, że władze krajowe PiS nie rozmawiały na ten temat, ale jeśli do dyskusji dojdzie, on przedstawi swoje stanowisko przeciw parytetom.

Wiceszefowa SLD Katarzyna Piekarska podkreśla, że jej formacja jest pierwszą, która w ogóle zastosowała w Polsce kwoty i parytety. "My już kilka lat temu wprowadziliśmy taki model dochodzenia do 50-procentowego parytetu: najpierw 30 proc. a potem stopniowo tak, by w 2011 mieć 50 procent kobiet na listach wyborczych" - powiedziała Piekarska PAP.

Zapis o równouprawnieniu znajduje się w statucie Sojuszu, w którym podkreślono, że "kobiety i mężczyźni są równomiernie reprezentowani wśród kandydatów do władz partii każdego szczebla oraz na delegatów; żadna z płci nie może być reprezentowana w stopniu niższym niż 30 procent". Identyczne zasady - przewiduje statut - stosuje się "wśród kandydatów do organów władzy publicznej".

Nie inaczej ma być więc w przyszłorocznych wyborach samorządowych. Zdaniem Piekarskiej, ważne jest również, by panie, oprócz tego, że licznie wypełnią listy wyborcze, miały też zapewnione na nich dobre, wysokie miejsca. "I tu jest też wielka odpowiedzialność tych gremiów statutowych, które te listy układają" - zaznaczyła.

Wiceszefowa SLD zwraca ponadto uwagę, że kobiety należy wspomóc w kampanii wyborczej, której nie da się zrobić bez środków. "Chodzi o to, aby w spotach, które będzie emitowała partia, w dobrych czasach antenowych, znalazły się także panie" - podkreśliła.

Piekarska planuje na wrzesień szkolenia dla swych młodszych koleżanek z partii. "Jest bardzo wiele kobiet, które powinny spróbować swoich szans. Czy się dostaną do rad gmin, czy parlamentu, to jest już w rękach wyborców, ale chodzi o to, żeby wyborca dostał poszerzoną ofertę, żeby rzeczywiście mógł wybrać i aby nie było tak, że na listach są dwie, trzy, czy cztery kobiety" - przekonuje. Szkolenia mają pokazać paniom, jak dobrze prezentować się w kampanii wyborczej, m.in. w mediach, jak przemawiać.

Posłowie Sojuszu planują złożenie w sierpniu w Sejmie projektu ustawy o rzeczniku ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. Projekt obejmowałby nowelizację prawa wyborczego, tak by komitety wyborcze miały obowiązek stosowania 50-procentowych parytetów na listach wyborczych. "Kwestia pełnego równouprawnienia i większej liczby kobiet w życiu publicznym jest w interesie tak kobiet, jak i mężczyzn. Nas nie stać na to, żeby tracić tak naprawdę potencjał połowy społeczeństwa" - podkreśla Piekarska.

Z kolei szef klubu PSL Stanisław Żelichowski uważa, że wprowadzenie parytetu jest krzywdzące dla kobiet. Żelichowski - szef olsztyńskich struktur Stronnictwa - zapowiada jednak, że w jego województwie ok. 50 proc. liderów list w wyborach do sejmiku to będą kobiety.

"Ale to zależy od tego, jaki kto potencjalnie może zdobyć wynik. To nie może być ściganie się, czy to jest kobieta, mężczyzna, łysy, czy rudy, tylko jaki dany kandydat ma autorytet w społeczeństwie" - powiedział PAP. Jak zaznaczył, kandydatki, które będą otwierały listy PSL na Warmii i Mazurach, zasłużyły na to swoją pracą.

Jedyna kobieta w klubie PSL, wicemarszałek Sejmu Ewa Kierzkowska, nie chciała zadeklarować, jakie jest jej zdanie w sprawie parytetów. Powiedziała jedynie PAP, że PSL, jako jedno z pierwszych ugrupowań opowiadało się za zagwarantowaniem kobietom 30 proc. na listach wyborczych.

Z kolei jej kolega klubowy Eugeniusz Kłopotek uważa, że parytety to "poronione, antykonstytucyjne pomysły". Jego zdaniem to obywatele powinni wskazywać, kto ma ich reprezentować i mieć wolny, nieograniczony parytetami wybór. Według Kłopotka, szefa PSL w Kujawsko-Pomorskiem, wcale nie jest łatwo namówić kobiety do kandydowania. "Niech kobiety głosują na kobiety, dlaczego tego nie robią? Wolą głosować na mężczyzn" - podkreślił polityk.

W obecnej kadencji Sejmu na 460 posłów jest 91 kobiet (19,7 proc.). 46 pań to posłanki PO, 33 - Prawa i Sprawiedliwości, 7 - Lewicy, dwie - SdPl, jedna - PSL, dwie posłanki są niezrzeszone.