Sądy sądami

Święty dla demokracji trójpodział władzy najczęściej naruszają ci, których najmniej się o to podejrzewa.

Sądy sądami

W Polsce nie przestaje wrzeć. Najwięcej paliwa pod kocioł dają obecnie spory dotyczące wymiaru sprawiedliwości. Konkretnie – sądownictwa. Że zreformować naprawdę by je trzeba, przekonany jestem od dwudziestu lat. Zawiedziony byłem, gdy do czterech wielkich reform rządu Buzka (kto dziś, skutecznie przez lata rozmontowywane, jeszcze je pamięta?) nie dodano piątej. Patologie w wymiarze sprawiedliwości od lat widać gołym okiem. I nie chodzi tylko o głośne ostatnio przypadki nadużyć tej władzy. Przede wszystkim o sądową codzienność: koszmarną przewlekłość spraw, bezduszność (ta widoczna jest przede wszystkim w sprawach rodzinnych) czy uzasadnienia – kurioza, wskazujące, że niektórzy sędziowie może i znają się na paragrafach, ale mają poważne luki w zdroworozsądkowej ocenie rzeczywistości. I dają się sprytnym adwokatom wodzić za nos. W efekcie czego nie wygrywa sprawiedliwość, ale pieniądze (na lepszego adwokata).

Te problemy to jednak nic w porównaniu z patologią trzeciej władzy, z jaką mamy do czynienia w tak zwanym cywilizowanym świecie. Patologią fundamentalną, prowadzącą wręcz do zakwestionowania podstaw demokracji. O co chodzi? Sądy od lat skutecznie wchodzą w kompetencje władzy ustawodawczej. I de facto to one zaczęły już w dużej mierze stanowić prawo.

Przykład sprzed paru dni. Niemiecki sąd administracyjny orzekł, że „w skrajnie wyjątkowych wypadkach” państwo nie może odmówić pomocy w popełnieniu samobójstwa. Gołym okiem widać o co chodzi. Sędziowie wiedzą, że prawo jest inne, ale postanowili „podciągnąć” ten konkretny przypadek pod jakieś prawo bardziej ogólne. Ot, np. jakąś konstytucyjną zasadę, że państwo ma się o obywateli troszczyć. W ten sposób wprowadzają nowe zasady z pominięciem całej wymaganej przy normalnej zmianie prawa dyskusji. Pstryk i już. Po co parlament?

Nie jest to przypadek odosobniony. Przypomnijmy choćby znany powszechnie fakt, że aborcja w USA wprowadzona została nie decyzją tamtejszego parlamentu, ale sądu (słynna sprawa Roe v. Wade). Przypomnijmy sytuacje, w  których europejskie sądy rozpatrywały sprawy przeciw Polsce nie na podstawie obowiązujących w Polsce przepisów, ale dowolnie interpretowanych ogólnych zasad wyrażonych w przyjętych przez Polskę konwencjach czy traktatach. I to przyjętych w czasach, w których pewne określenia nie miały znaczenia przypisywanego im dzisiaj (kłania się brak wykładni historycznej prawa). Widać wyraźnie, że dla części sędziów parlamenty stały się czymś zupełnie zbędnym. Oni sami, na podstawie ogólnych zasad, będą orzekać co wolno, a za co należy się kara. Ustalenie tego według demokratycznych reguł nie jest im do niczego potrzebne.

Nie łudzę się, że w demokracji nie ma równych i równiejszych. Nie twierdzę też, że demokracja jest jedynym ustrojem, w którym można żyć. Tylko nie mieszajmy ludziom w głowach. Nazwijmy to po imieniu: sądokracja, kritekracja albo postdemokracja. I wszystko będzie jasne.