Najpierw my?

Tylko mający szczęście mogą pomóc tym, którzy go nie mają.

ks. Włodzimierz Lewandowski xwl ks. Włodzimierz Lewandowski

„Wracam do ciepłego domu, rozbieram się, biorę prysznic, napełniam szklankę wodą i piję, i zastanawiam się ile codziennych gestów jest dla mnie oczywistych. Dom, woda schronienie. Mam szczęście, ponieważ urodziłem się w tej części świata. Tylko ci, którzy mają szczęście, mogą pomóc tym, którzy go nie mają.”

Znalezione wczoraj na jednym z portali społecznościowych. Oczywiście w kontekście ostatnich tragedii. Przemilczanych, wypartych do podświadomości, zlekceważonych. Jak dramat usiłujących się przedostać do USA salwatorskich emigrantów, którzy utonęli na granicznej Rio Grande, krążącego po Morzu Śródziemnym Sea Watch, czy śmierć tysiąca dwustu dwudziestu czterech osób, szukających lepszego świata.

Nie myślimy o nich. Daleko. Gorzej, coraz częściej jak mantrę powtarzamy słowa pewnego znanego polityka: najpierw my, potem oni. I cieszymy się, że problem daleki jest od nas.

Naprawdę? Warto przypomnieć znaną powieść Alexandra Dumas „Hrabia Monte Christo”. Jej bohater, by ustrzec się przed ewentualnym zamachem na życie, zażywa truciznę. Zaczynając od bardzo małych dawek. W pewnym momencie na większe już nie reaguje. Owszem, literacka fikcja, ale – jak to bywa – odkrywająca mroki ludzkiego ja. Do każdej trucizny, każdego zła, można się przyzwyczaić, oswoić się, nawet znaleźć racjonalne uzasadnienie dla swojej obojętności. Chociażby w tytułowym „najpierw my”. Zapewne niektórzy znajdą racje bardziej wzniosłe. Jak chociażby obrona tak zwanych wartości chrześcijańskich. Jakby życie człowieka, każdego człowieka, nie było wartością samą w sobie.

Z tej perspektywy co najmniej dziwi, że zagorzali obrońcy życia od poczęcia aż do naturalnej śmierci nie widzą problemu, gdy na morzu lub granicznej rzece ginie kolejny człowiek. Jeszcze gorzej, gdy rozmowa o tragedii kończy się cynicznym: przecież mogli zawrócić.

Wbrew temu, co mogło by się wydawać, trucizna obojętności zaczyna działać także na naszym podwórku. Przed kilkoma dniami media informowały o projekcie uchwały, złożonej przez jednego z krakowskich radnych. Na jej mocy wszelka pomoc bezdomnym w centrum Krakowa, a zwłaszcza na Plantach, miała by być zabroniona. W szczególny sposób projekt uderzał w zainicjowana przed kilku laty "Zupę na Plantach". Pomijając jej absurdalność najbardziej dziwił brak sprzeciwu. Kilka artykułów w prasie, oświadczenie Piotra Żyłki, trochę szumu w mediach społecznościowych i… cisza. Większość wzruszyła ramionami, prawdopodobnie, po cichu, przyklaskując jej autorowi.

Inny obrazek, a raczej już historia. Na początku wakacji, przed centrum handlowym gdzie z reguły robię zakupy, przez wiele lat można było spotkać młodych odprowadzających wózki i proponujących mycie szyb. (Czytając „Korespondenta” Marka Lehnerta dowiedziałem się, że to polska specjalność, wymyślona przez emigrację stanu wojennego we Włoszech.) Mogę po móc wyładować zakupy, a potem odprowadzić wózek – zapytał mnie kiedyś nastolatek. – Na co zbierasz? – Nigdy nie byłem nad morzem. Chciałbym choć na kilka dni. Od pewnego czasu tych zbierających na wakacje młodych nie widzę. Nie wiem, czy to skutek troszczących się o nieopodatkowane dochody urzędników skarbowych, czy działań ochrony supermarketu, dbających, by rzucająca się w oczy bieda nie psuła dobrego nastroju udanych zakupów. A może błogosławiony owoc 500+. Nie wiem. Wiem tylko, że wielu z sympatią patrzyło na tych młodych nie wyciągających ręki w żebraczym geście, ale chcących w prosty sposób uzupełnić braki zaskórniaków i chętnie im pomagało. Jeżeli zniknęli, bo ich stamtąd wypędzono, należy o tym mówić głośno. Choćby dlatego, byśmy nie przyzwyczaili się do trucizny milczenia.

W ogłoszonym przed miesiącem Orędziu na Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy Franciszek pisał: „Jezus Chrystus wymaga od nas, abyśmy nie ulegali logice świata, która usprawiedliwia wykorzystywanie innych dla moich korzyści osobistych lub korzyści mojej grupy: najpierw ja, a potem inni! Natomiast prawdziwe motto chrześcijanina brzmi „najpierw ostatni!”. Jeśli pamięć o tej zasadzie ocali choćby jedno ludzkie życie, a w drugie wniesie odrobinę światła, warto uczynić z niej życiową dewizę.